85-04 - Gdzie rodzą się cyklony.pdf

(414 KB) Pobierz
261193987 UNPDF
Bohdan Kaznowski
GDZIE RODZĄ SIĘ CYKLONY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1985
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Irena Chojdak-Rybarczyk
261193987.001.png
OBCIĘTA MAPA
Różnych pytań mógł się spodziewać inżynier Anatolij Gorolejczenko — bądź co bądź ponad miesiąc
był nieobecny w Zarządzie Głównym, a i zadanie, które w tym czasie wykonywał na tyłach wroga, też nie
należało do codziennych — lecz pytanie, jakie padło z ust urzędnika księgowości, doprawdy mogło
wprowadzić w osłupienie.
— Nie rozumiem, o co chodzi?
— Po prostu, chodzi o to, gdzieście byli, Anatoliju Władimirowiczu?
— Dlaczego chcecie to wiedzieć?
— Muszę wiedzieć. Jest takie zarządzenie, że trzeba tu wpisać, gdzieście byli.
— No to piszcie: w oddziale partyzanckim.
— To wiem. Ale gdzie, dokładnie?
Urzędnik nie dawał za wygraną. Zawsze był taki dociekliwy i pedantyczny, zawsze byle papierek
oglądał po dziesięć razy. Nie zmieniła go, jak się okazuje, nawet wojna.
— Jak wam tak bardzo zależy, spytajcie Jewgienija Fiedorowa.
— Co wy! On mnie z taką drobnostką nawet nie przyjmie. On jest zresztą chyba w Sztabie Generalnym.
Ma ważniejsze sprawy na głowie. Więc gdzieście byli?
— Iwanie Piotrowiczu — inżynier mówił wolno, ze źle skrywaną nutką zniecierpliwienia — gdybym
was nie znał tyle lat, pewnie bym spytał: „Jak myślicie, komu może zależeć na dokładnej lokalizacji naszych
baz partyzanckich? Komu chcecie przekazać tę wiadomość? A może pomówilibyśmy o tym w obecności
kogoś z kontrwywiadu?”
Księgowy zaniemówił na chwilę.
— Co wy, Anatoliju Władimirowiczu! Ja nie wiem, jak wam rozliczyć delegację. Bo jak byliście w
mieście, to należy się parę rubelków więcej. A jak byliście na wsi, to mniej. I ja to muszę wiedzieć. Ja się
muszę pod tym podpisać.
Gorolejczenko dawno nie śmiał się tak serdecznie i szczerze.
— Piszcie: w lasach Białorusi. Możecie to podciągnąć pod „wieś”? Bo w żadnym mieście nie byłem.
— Można podciągnąć.
W lasach Białorusi znalazł się inżynier konstruktor Gorolejczenko pewnej majowej nocy. Spadł pod
czaszą spadochronu nie opodal partyzanckiego obozowiska i, chociaż był to jego pierwszy skok w życiu,
mniej niepokoił się o własne lądowanie, niż o los dwóch walizek, które razem z nim wyleciały z Moskwy.
Zawierały aparaturę, w konstruowaniu której brał udział jeszcze przed wojną, gdy był pracownikiem Służby
Hydrologiczno-Meteorologicznej przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR. Meteorologom potrzebne były
stacje automatyczne, takie, które bez obsługi mogłyby rejestrować podstawowe dane i o określonej porze
przekazywać je przez radio do stacjonarnych punktów obserwacji. Miałoby to szczególne znaczenie na
bezdrożach Syberii i Dalekiej Północy, gdyż nie w każdym miejscu ogromnego terytorium ZSRR można
było budować stałe stacje z pełną obsługą.
Ten automat, mieszczący się w dwóch futerałach-walizkach, był prototypem opracowanym dla cywilnej
„służby pogody”. Lecz wybuchła wojna i wszystko się zmieniło.
Już w lipcu 1941 roku Służba Hydrologiczno-Meteorologiczna przekształcona została w Główny
Zarząd Hydrologiczno-Meteorologiczny Armii Czerwonej, który wszedł w skład Narodowego Komitetu
Obrony. Szefem zmilitaryzowanej, radzieckiej „służby pogody” został znany sprzed wojny Bohater Związku
Radzieckiego, badacz polarny, Jewgienij Fiedorow. Teraz, podlegał on bezpośrednio szefowi Sztabu
Generalnego. Militaryzacji wymagała komplikująca się sytuacja wojenna. Militaryzacja przewidziana była
zresztą w planach mobilizacyjnych.
Gorolejczenko nie został zmobilizowany, nie otrzymał munduru, lecz propozycję lotu na tereny objęte
działaniami partyzantów, gdzieś między Mohylewem a Witebskiem. Przyjął tę decyzję tak, jak żołnierz
przyjmuje rozkaz, zdając sobie sprawę z niezwykłego znaczenia misji. Był wszak nie tylko konstruktorem,
lecz również meteorologiem, głęboko rozumiejącym związek wojny z... pogodą. Czyż nie myślał o tym
jeszcze na studiach, czyż nie doszedł do wniosku, że wojownicy nawet w prehistorycznych czasach doceniać
musieli wpływ pogody na własne poczynania i uwzględniali go planując swoje prymitywne działania?
Musieli oni wiedzieć, że napaść na przeciwnika najlepiej jest w nocy, we mgle albo w deszczu. Śnieg
utrwala ślady, wiatr przenosi zapachy...
A cóż dopiero mówić o wojnie nowożytnej. Czołgi i samoloty, okręty nawodne i podwodne, ba, nawet
artyleria, nie mogą obejść się bez prognozy pogody. Wysokość i gęstość zachmurzenia, wiatr przy ziemi i na
wysokości, kierunek i wysokość morskiej fali, zmiany poziomu morza związane z odpływami i
przypływami, głębinowe prądy morskie, dryfujące pola lodowe, opady mgły i zawieje, widzialność pionowa
i pozioma, słowem dokładna znajomość wszystkich, bez wyjątku, zjawisk występujących aktualnie w
atmosferze stała się wręcz koniecznością. Zdobyciem różnorodnych i możliwie najdokładniejszych danych o
pogodzie zainteresowani są wszyscy ludzie biorący udział w wojnie. Artylerzysta musi znać siłę i kierunek
wiatru, gdyż ma on wpływ na tor lotu pocisku. Te same warunki pogody mogą bądź ułatwić, bądź utrudnić
działania bojowe. Niskie chmury przeszkadzają bombowcom, lecz sprzyjają szturmowcom w skrytym
podejściu do celu. Mgła nad lotniskiem nie pozwala na start i lądowanie własnym samolotom, lecz
jednocześnie chroni przed bombardowaniem wroga. W puszystych cumulusach łatwo ukryć się myśliwcom i
wyczekiwać dogodnej chwili do ataku, lecz gdy oddzielne chmury kłębiaste zaczynają łączyć się i powstaje
zachmurzenie burzowe typu cumulonimbus, samoloty muszą wracać do swoich baz.
Inżynier Gorolejczenko wiedział więc, ile zależy od powodzenia lub niepowodzenia jego wyprawy. Czy
szczegółowo tłumaczyć to partyzantom, wśród których się znajduje?
Nie musi. Oni wykonują rozkaz Sztabu Partyzanckiego. Dróżkami znanymi jedynie zwiadowcom
przyszli na to leśne wzgórze, aby rozpiąć antenę w koronach brzóz, dokonać połączeń, rozwinąć i włączyć
stację.
— Poczekamy, aż podejmie pracę — przerwał milczenie Gorolejczenko.
Nie odpowiedzieli mu ani słowem. Nie spotkał się ze zrozumieniem partyzanckich zwiadowców. Dla
nich ten kilkugodzinny marsz był czasem straconym.
Gdy wychodzili z obozowiska, oddział szykował się do akcji bojowej. Tymczasem ci trzej, wyznaczeni
do pomocy i zapewne ochrony inżyniera, nie biorą w niej udziału. Stąd rozgoryczenie. Siedzą na zwalonym
pniu, zaciągają się skrętami i wzruszają ramionami.
— Rozkaz, owszem, jest rozkazem, więc wykonaliśmy go — odezwał się wreszcie jeden z nich. — Ale
powiedzcie, o czym będzie meldowała ta stacja? Że ptaki śpiewają, że zające biegają, że słoneczko świeci?
Aż Moskwa musi o tym wiedzieć?
Trzeba im wyjaśnić. I to tak, żeby przestali dąsać się i boczyć, żeby zrozumieli, że to, co robią, jest
nieodzownie potrzebne, nawet ważniejsze niż akcja na niemiecki pociąg, w której nie biorą udziału. I tak
muszą tu zostać, dopóki stacja nie podejmie pracy, więc spróbuję.
— Będzie informować o stanie pogody. Co cztery godziny — powiedział Gorolejczenko.
— No i co z tego?
— Dobrze. Powiem, co z tego.
I oto dowiadują się o rzeczach, których istnienia nawet nie podejrzewali. Przede wszystkim o tym, że
już w pierwszym dniu wojny wszystkie dane meteorologiczne stały się ściśle tajne, a kody służące do ich
rozszyfrowania znalazły się za siedmioma pieczęciami. W biurze Gorolejczenki także w pierwszym dniu
wojny otwarto sejfy pancerne i złamano pieczęcie na kopertach zawierających tajne instrukcje.
Dotychczas było tak, że w dowolnym biurze synoptycznym co osiem godzin rozpoczynał pracę telegraf
i wyrzucał z siebie kombinację cyfr. Na przykład taką: 1509 27595 62204 97286 95813 09402 98409
00610... W międzynarodowym kodzie meteorologicznym depesza ta oznaczała: „Dziś, 13 maja, o godz. 9.00
czasu środkowoeuropejskiego na stacji hydrometeorologicznej Murmańsk zachmurzenie bez opadów, pół
godziny temu była mgła, dwie godziny temu opad deszczu. Ilość opadu 4/10 milimetra. W chwili obserwacji
8/10 nieba pokryte jest chmurami, przy czym 5/10 to zachmurzenie warstwowo-kłębiaste. Brak pierzastego.
Dolna podstawa chmur 600 metrów. Temperatura powietrza +15°C, punkt rosy +9°C. Ciśnienie
atmosferyczne sprowadzone do poziomu morza wzrosło o 0,2 milibara. Wiatr południowo-zachodni bez
porywów 4 m/s. Widoczność pozioma 10 km. Minimalna temperatura w nocy +9°C, na powierzchni ziemi
+6°C. Powierzchnia gleby szara, lecz bez szronu. Szczególnych zjawisk atmosferycznych nie ma”.
Te dane trafiały na stół meteorologa, gdzie już leżała mapa półkuli północnej z siatką geograficzną i
konturami kontynentów. Mapa ta pokryta jest także mnóstwem maleńkich kółeczek, z których każde ma
swój numer porządkowy. Kółeczka te, to stacje obserwacyjne.
— Podobne do tej, naszej. — Gorolejczenko wskazał na aparaturę. — Gdy zacznie nadawać, a Moskwa
odbierze meldunek, kółeczko to zostanie narysowane na mapie półkuli północnej.
Stacja podjęła pracę. Inżynier sprawdził czas i, stwierdziwszy, że zgadza się z zaprogramowanym,
zarządził odwrót.
W drodze powrotnej inżynier dalej opowiadał zwiadowcom, jak przystępują do pracy technicy, których
zadaniem jest dokładne opisanie mapy, przetłumaczenie pięciocyfrowych grup szyfru na język ogólnie
zrozumiały. Obok każdego kółeczka-stacji nadawczej pojawiają się rozszyfrowane liczby i umowne znaki,
określające temperaturę, ciśnienie, prędkość i kierunek wiatru...
Myśl człowieka prognozującego pogodę znajduje się w ciągłym ruchu, tak jak w ciągłym ruchu
znajduje się obiekt analizy — masy powietrza. Przyjmuje wciąż nowe i nowe dane. Z największą uwaga
studiuje mapę z poprzedniego okresu, aby dokładnie rozpoznać tendencję rozwoju procesu atmosferycznego.
Teraz zaczynają się przeliczenia prędkości ruchu mas powietrza, cyklonów i antycyklonów, dróg ich
przemieszczania, możliwych terminów pojawienia się nad konkretnymi rejonami chmur burzowych, mgieł i
innych fenomenów pogody.
Według tej zasady pracowały przed wojną wszystkie biura prognoz na świecie i każdy synoptyk,
przyjąwszy dane, mógł sporządzić mapę i według niej przewidzieć pogodę. Rysował zatem linie frontów,
czyli linie rozdziału między masami powietrza, łączył jedną linią punkty o jednakowym ciśnieniu, określał
obszary obniżonego ciśnienia — cyklony, i podwyższonego — antycyklony. Kolorem żółtym zaznaczał
występowanie mgły, zielonym — opady... Każdy synoptyk na świecie rozumie innego synoptyka. I Niemiec,
i Rosjanin, i Amerykanin, i Japończyk...
Zasłuchali się partyzanci. Nigdy nie słyszeli podobnego wykładu o wszechświatowej zgodzie narodów i
o międzynarodowym języku cyfr. Tymczasem z chwilą pierwszego wystrzału, oznaczającego wojnę, runęło
to wszystko, co zostało tak precyzyjnie pomyślane i uzgodnione przez ludzi zajmujących się
obserwowaniem i prognozowaniem pogody na kuli ziemskiej. Nie ma już tzw. Wielkiej Prognozy,
zestawianej dla całego kraju w Centralnym Instytucie Prognoz w Moskwie, ogłaszanej codziennie przez
radio i w prasie. Do dnia 22 czerwca do tego właśnie instytutu spływały informacje o pogodzie z tysięcy
radzieckich i światowych stacji obserwacyjnych. Teraz danych ze świata zabrakło.
Świat podzielił się na dwa obozy i synoptycy nie dysponują już pełnowartościową informacją o
światowej pogodzie. Każda z walczących stron od pierwszej chwili wojny liczyć może tylko na „własną”
pogodę. Niemcy na swoją, alianci na swoją. Każde państwo utworzyło własny, ściśle tajny, szyfr
meteorologiczny. Teraz przetłumaczenie informacji meteorologicznej na naturalny język synoptyczny stało
się możliwe jedynie za pomocą specjalnych tablic, szczególnie chronionych przed oczami obcych. Zatem —
podwójny kod. Ma on sprawić, że informacja o pogodzie będzie niedostępna dla przeciwnika. A ponadto
przy najmniejszym podejrzeniu, że wróg przechwytuje i rozszyfrowuje informację meteorologiczną, kod
natychmiast się zmienia.
Oto dlaczego radiotelegrafiści odbierający sygnały z niedawno zainstalowanej stacji automatycznej nie
mogą zrozumieć, jakie wiadomości ona podaje. A przecież odzywa się z regularnością zegarka. Bo też i
zegar jest wmontowany w jej mechanizm.
Po kilku dniach nadawania odezwała się Moskwa. Przyszło potwierdzenie, że automat Gorolejczenki
pracuje sprawnie i że informacje są wykorzystywane, jeszcze przez pewien czas inżynier musiał pozostać w
oddziale partyzanckim, aby doglądać swoją stację i sprawdzać, czy prawidłowo pracuje, aż wreszcie
przyszło polecenie powrotu do Moskwy.
Eksperyment udany. Tego rodzaju stacje można instalować wszędzie tam, gdzie działają radzieckie
oddziały partyzanckie. Owszem, pogratulował Gorolejczence szef radzieckiej „służby pogody” Jewgienij
Fiedorow, ale przecież stacja nie rozwiązała wszystkich problemów, nie usunęła rzeczywistych trudności.
Synoptycy wciąż byli niedoinformowani. Natomiast oni właśnie, przystępując do pracy, od razu mogli się
zorientować, którędy przebiega linia... frontu, nie atmosferycznego, lecz wojennego.
Do zimy przełomu lat 1941—42 wojska radzieckie cofały się pod naciskiem wroga. W miarę jak
oddziały, tocząc zacięte walki, odchodziły na wschód, coraz więcej miast dostawało się w ręce Niemców, a
prawie w każdym była przecież przed wojną stacja obserwacyjna „meteo”, przekazująca dane niezbędne do
skonstruowania Wielkiej Prognozy. Ze straconych terenów te wręcz bezcenne informacje przestały
napływać. Na część mapy synoptycznej nie można więc było nanieść owych liczb i symboli, z których
synoptyk wnioskuje o pogodzie.
„Obcięta mapa”. Tak ją nazywano. Mapa z wielką, białą plamą w miejscu krajów znajdujących się pod
hitlerowską okupacją. Niemal połowę półkuli północnej obejmował ten pozbawiony symboli obszar, na
którym tylko z rzadka pojawiały się cyferki, przekazywane nieregularnie przez oddziały partyzanckie z
Białorusi i Ukrainy lub z pokładów samolotów radzieckich, a czasami alianckich, przelatujących nad
terytorium zajętym przez wroga.
Dopiero w 1942 roku służba meteorologiczna otrzymała wydzielone pododdziały lotnicze, których
samoloty spełniały rolę radiosond, a w roku 1943 sformowany został pułk lotniczy dalekiego rozpoznania
pogody, którego załogi prowadziły systematyczne loty na dalekie tyły przeciwnika. Wszystkie te
przedsięwzięcia — stacje automatyczne Gorolejczenki, meldunki partyzantów, w miarę systematyczne loty
zwiadowcze — to były jednak zaledwie półśrodki, nie mogące w pełni zadowolić pracowników służby
meteorologicznej.
Wprawdzie radzieccy meteorolodzy mieli już pewne doświadczenie w pracy z „obciętą mapą”, ale nie
mogło ono zastąpić pełnej informacji, szczególnie teraz, gdy toczyły się walki i prawidłowa prognoza
pogody miała dla dowództwa i znajdujących się w polu oddziałów niebagatelne znaczenie. Poważne prace
badawcze i poszukiwania metodologiczne, związane z analizą mapy z niepełną informacją, prowadzono w
latach trzydziestych, a w czasie wojny z Finlandią, kiedy od państw związanych politycznie z tym krajem
przestały napływać informacje meteorologiczne do ZSRR, wyniki tych badań zastosowano w praktyce.
Doświadczenie zdobyte wówczas, teraz owocowało, lecz przecież nie można było opierać się jedynie na
domysłach lub rozumować wyłącznie na podstawie analiz teoretycznych. Dlatego musiała być wykorzystana
każda możliwość, nawet krótkotrwałego, napływu meldunków o pogodzie z zajętych przez wroga terenów.
Mimo tych wszystkich trudności synoptycy alianccy byli w znacznie lepszym położeniu niż niemieccy.
I to zawsze, niezależnie od fazy wojny. Niemcy bowiem, zajmując kolejne kraje Europy, rozszerzali
wprawdzie obszar, z którego czerpano dane o pogodzie, tworzyli gęstą sieć własnych posterunków
obserwacyjnych na podbitych terenach, lecz rozpoczynając wojnę Rzesza pozbawiona została danych z
najważniejszych obszarów. Natomiast alianci otrzymywali dane ze stacji położonych w głębi Eurazji i
Ameryki, a także ze znajdujących się na wyspach i archipelagach wszystkich oceanów globu, zwłaszcza zaś
północnego Atlantyku i Oceanu Lodowatego. Arktyczna „fasada” ziemskiego globu, jak często nazywano
północne wybrzeże Eurazji, północne wybrzeża Ameryki, wyspy otaczające dość ciasnym pierścieniem
centralną Arktykę i Biegun Północny, pozostawała przecież w rękach państw koalicji antyhitlerowskiej. A te
właśnie obszary, razem z tzw. islandzkim minimum, nieprzypadkowo nazwane zostały okołobiegunową
„kuchnią pogody”, ojczyzną zachodnich cyklonów i antycyklonów napływających nad Europę. W tej
właśnie „kuchni” w największej mierze kształtuje się pogoda europejska.
Niestety, poza sporadycznymi przypadkami, alianci, stosując własne szyfry i troszcząc się o zachowanie
danych w najgłębszej tajemnicy, nie wymieniali między sobą informacji w sposób zorganizowany. Tak więc
radzieccy meteorolodzy musieli wciąż pracować na „obciętej mapie”.
Tylko z jednego punktu w Europie informacja napływała przez pewien czas w sposób ciągły.
W miarę jak natarcie radzieckie przesuwało linię frontu na zachód, aktywizował się ruch oporu w
różnych krajach europejskich. Do obszarów, na których działania partyzanckie przybrały ogromne rozmiary,
należała Jugosławia. Związek Radziecki pomagał jugosłowiańskim oddziałom, zaopatrując je w broń,
amunicję i środki medyczne. Lotnicy radzieccy przeprowadzali regularne rejsy ponad linią frontu ze
zrzutami zaopatrzenia. Zwykle działo się to nocą, a więc w warunkach trudnych pod względem
nawigacyjnym, i na dalekich trasach. Zdarzało się, że przebywszy trudną trasę, często pod ogniem
niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, i osiągnąwszy cel w górach Jugosławii, piloci mimo wszystko musieli
wracać razem z ładunkiem do bazy. Na dole, w górskich kotlinach i dolinach, leżała bowiem gęsta mgła,
przez którą nie mogły przedrzeć się światła sygnalizacyjnych ognisk. Dlatego sztab lotnictwa dalekiego
zasięgu poprosił o pomoc pracowników służby meteorologicznej. Do Jugosławii ze specjalnym zadaniem
wysłana została grupa zwiadowcza pod dowództwem majora Anatolija Karakasza.
Dotarł na miejsce przeznaczenia drogą niezwykłą i okrężną, przez Teheran, Kair i Brindisi, gdzie już
znajdowały się wojska sprzymierzonych. Zwiadowcy radzieccy znaleźli się w centrum ruchu
partyzanckiego, w zachodniej części kraju, w rejonie miasta Drwar w Górach Dynarskich. W tym trudno
dostępnym, wysokogórskim terenie udało się znaleźć stosunkowo dużą i równą łąkę, na której nie tylko
można było przyjmować ładunki, lecz nawet lekkie samoloty. Zwykle przylatywały one, aby zabrać rannych.
Właśnie to mikrolotnisko obsługiwał oddział Karakasza.
W dzień maskowano je, zarzucając krzakami, gałęziami i kamieniami, nocą zaś, gdy miał przylecieć
samolot, pole wzlotów oczyszczano szybko i sprawnie. Jednocześnie prowadzono tu regularne obserwacje
meteorologiczne. I cztery razy na dobę do radzieckiego sztabu lotnictwa dalekiego zasięgu, a stąd do
Centralnego Instytutu Prognoz w Moskwie szły dane o pogodzie, stając się jakże ważnym dopełnieniem
„obciętej mapy”.
Przebywając w partyzanckim kraju radzieccy meteorolodzy zauważyli charakterystyczne dla
obserwowanego obszaru zjawisko, o którym próżno szukać wzmianki w akademickich podręcznikach. Otóż,
jeżeli pod wieczór niebo przejaśniało się, to po kilku godzinach, w nocy, dolina bezwzględnie otulała się
mgłą. I odwrotnie, po zachmurzonym zmierzchu niebo nad doliną było czyste. I wtedy startowały samoloty
pułku dowodzonego przez Walentynę Gryzodubową, by zrzucić swój ładunek. A więc meteorolodzy,
działając na korzyść ogólnej prognozy, rozwiązywali także zadania doraźne, służące im samym, lotnikom
pułku Gryzodubowej i, oczywiście, jugosłowiańskim partyzantom.
Nie żyło się lekko w tych górach. Niemcy nieustannie prowadzili rozpoznanie lotnicze, pragnąc wykryć
i zlikwidować tajne lotnisko. Kilkakrotnie nawet bombardowali dolinę, lecz, na szczęście, radziecka stacja
meteorologiczna nie została zniszczona. Pracowała bez przerwy aż do ostatniego niemieckiego natarcia,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin