Przyborowski Walery - Namioty Wezyra.pdf

(477 KB) Pobierz
280629652 UNPDF
Przyborowski Walery
Namioty Wezyra
Rozdział pierwszy
W którym jest opowiedziane, jako Piotrek Rzecki opuścił dom
ojcowski
- Już dłużej nie zdzierżę!
- Ee?
- Wyjadę.
- A dziedziczka?
- Najprzód ty mi nie gadaj o dziedziczce. Ja tu dziedzic, to
wszystko moje.
I wyciągnął rękę, i powiódł nią dokoła na pola, na obszerną
łąkę, której skoszoną trawę w stogi układano.
- Ej, paniczu, żeby to było wasze, tobyście nie uciekali.
- A moje, żebyś wiedział. I jeżeli uciekam, to jeno dlatego, że
nie chcę się swarzyć i też Jagna mię prosi.
- Ano... panienka Jagnieszka, na ten przykład, że tak rzekę,
ma dobre serce, do rany ją przyłożyć.
280629652.001.png
- Pewnikiem, że tak.
Rozmowa powyższa (toczyła się na polu, pod skwarnym
słońcem czerwcowym, między wysokim, tęgim chłopakiem,
liczącym może osiemnaście lat, ubranym z szlachecka, w żupanik z
kitajki i w buty, niegdyś czerwone, dziś mocno spłowiałe,
wyszarzane i połatane. Obok niego stał z kosą w garści równy mu
wiekiem podrostek, w koszuli zgrzebnej, powrósłem przepasanej, w
słomianym kapeluszu na głowie. Był on boso, opalony mocno,
brzydki jak nieszczęście, ale w oczach niebieskich, maleńkich,
głęboko osadzonych, widać było silne zainteresowanie się
rozmową, jaką toczył ze swym paniczem. Ten ciągnął dalej:
- Mam mego srokacza, szablę po ojcu, kontusinę od święta,
trzy talary lewkowe, więc pojadę.
- A to i ja pojadę z wami, paniczu. Jakże ja mam ostać sam?
Nie mam nijakiego rodzeństwa, sierota jestem, to zackniłbym się z
kretesem. Będziecie też potrzebowali posługi, a i wyręki w jakim
przypadku, o co w podróży nietrudno.
- Kiedy ty szablą robić nie umiesz, boś chłop.
- O, laboga, wielka stuka. Chłop cić ja jestem, to prawda, ale
zawdy bić potrafię. Świerzbi mię też ręka okrutnie do bitki.
- Hm, może ty masz rację, Maciek. Byłoby to dobrze, żebyś ze
mną pojechał. Mam też szablę, to ci dam, o konia jeno będzie
trudno, ale przecie wyproszę u macochy, żeby mi dała gniadego ...
- Utyka bestyja na przednie nogi, ale to nic... Jeno czy mię
dziedziczka puszczą?
- Tylko mi nie gadaj, mówię ci, na moją macochę, że ona
dziedziczka. To wszystko moje po matce, a nie po rodzicu. Ona tu
nic nie ma.
- Aha, ale wy, paniczu, musicie uciekać, tak wam pani
macocha sadła zalała za skórę. Ale to mi ta wszyćko jedno. I
dokądże my, paniczu, pojedzie wa?
- W świat, gdzie oczy poniosą.
- Oj, to dobrze. Ja też okrutnie ciekawy jestem świata.
- No więc gotuj się do drogi. Jak się jeno kośba skończy,
ruszym, da Bóg, w świat.
Kilkakrotnie jeszcze wracali do tej rozmowy, układali plany i
umacniali się w swym postanowieniu. W rzeczy samej położenie
młodego Piotrusia Rzeckiego, bo tak się zwał panicz, było nie do
pozazdroszczenia. Matka odumarła go w dzieciństwie, a ojciec po
raz drugi wstąpił w związki małżeńskie, wreszcie przed kilku laty
przeniósł się do wieczności. Macocha źle się obchodziła z
pasierbem; gdy podrósł, wyrzucała mu ciągle, że chleb je darmo, że
gnije na wsi, kiedy tylu chłopców w jego wieku zarabia już na siebie
i ociera się między ludźmi. Chodził obdarty, a choć pracował ciężko,
bo był ekonomem, podstarościm, pisarzem, jednym słowem
wszystkim, nigdy pochwały nie otrzymał. Wiedział, że wieś była
jego własnością, bo ojciec dostał ją w posagu za pierwszą swoją
żoną, że macocha i jej trzy córki nie mają do tego majątku żadnego
prawa, ale jakże tu upominać się o swoje, kiedy macocha w garści
trzymała wszystko, a nawet poradzić się nikogo nie dała. Przy tym
jedna z jego sióstr przyrodnich, Agnieszka, najstarsza z trzech
córek, bardzo kochała Piotrusia i zaklinała go na wszystko, by
spokoju matce nie zakłócił. Słuchał jej i cierpiał, aż nareszcie,
zmęczony, postanowił wyjechać w świat, szukając tam szczęścia i
losu. Ludzie po okolicy gadali, że zanosi się na wojnę z Turczynem,
więc Piotruś sobie mówił:
- Zaciągnę się do wojska i może jeszcze hetmanem ostanę.
Co ja tu będę kisł i babskie zrzędzenie znosił!
Z zamiarem tym swoim zwierzył się naprzód Jagnie, a potem
macosze. Jagna rozpłakała się na myśl, że kochanego braciszka
może pogański Turczyn gdzie zabić, ale zgodziła się, że Piotruś nie
ma czego siedzieć w Rzece (tak się wieś nazywała), bo nic tu nie
wysiedzi i zmarnuje się na nic. Macocha zaś z radością przyjęła to
postanowienie swego pasierba i umacniała go w nim ciągle.
Obiecywała mu, że go opatrzy jak należy na drogę, a nawet
zgodziła się na to, by Maciek Dyrdała, chłopak ze wsi, sierota,
jednolatek z Piotrusiem, razem nieomal wychowani, jechał z
paniczem jako sługa. Przyrzekła mu dać konia i barwę jak należy.
Ledwie też kośbę ukończono, gdy zabrano się we dworze do
przygotowań do podróży. Macocha dała Piotrusiowi podjezdka jego
ulubionego, „Srokaczem” zwanego, rzędzik na niego jak się patrzy i
dwa pistolety ojcowskie do olster, tureckiej fabryki. Pod Maćka dała
szkapę dużą, starą, ale wytrzymałą, choć ślepą na jedno oko.
Maciek i z tego był bardzo kontent, tak rad był, że się w świat daleki
z paniczem wyrywa z ciasnych kopców wioski ojczystej. Ubrano go
w stary kubrak, Bóg wie po kim pozostały, nieco za szeroki na
niego, ale jeszcze dobry, w stare rajtuzy skórzane, haniebnie tu i
ówdzie połatane, i w juchtowe buty. Gdy Maciek zadział magierkę z
pawim piórem na bakier, gdy się ustroił w owe rajtuzy, do butów
przypiął ostrogi, podarowane przez Piotrusia, a do boku na
rzemiennych rapciach przypasał wielkie szablisko, także od panicza
otrzymane, to wyglądał jak rycerz albo też hetman. Skoro się na wsi
pokazał w tym stroju, to wszystkie baby i dziewuchy powybiegały na
przyzby i podparłszy się pod brodę na łokciu, dziwowały się, że z
Maćka zrobił się „taki galanty ciarach”, a dzieci to się przed nim
chowały za węgły i dłubiąc palcem w nosie szeroko rozdziawiały
gęby.
Samemu Piotrowi tymczasem Żyd, krawiec z Łomży, umyślnie
sprowadzony, szył żupan i kontusz, przerobiony z ojcowskiego.
Sajeta była przednia, choć na szwach haniebnie przetarta, ale
jeszcze, jak macocha mówiła, można było w takim kpntuszu na
pokojach królewskich paradować. Bieliznę, dwa kontusze
odświętne, buty kordybanowe żółte zapakowano w osobny
mantelzak i przytroczono na trzeciego, luźnego konia, którego
macocha także dała. Na odjezdnym zawołała Piotrka do siebie i
wręczając mu pięć talarów lewkowych mówiła:
- Wyprawiam cię, Piotruś, po pańsku, żebyś nie gadał, żem cię
skrzywdziła. Żadna z moich córek tyle nie będzie miała, co ty
bierzesz.
Piotrek pokłonił się, podziękował pani macosze, choć w duszy
wiedział, że go po prostu wypędzają z ojcowizny. Wieś była duża,
ziemia pszenna, chłopów gospodarzy trzydziestu i to wszystko
warte było kilkadziesiąt, jeżeli nie więcej, tysięcy. Ale zamilkł, bo rad
był się stąd raz wyrwać i zobaczyć, co się tam też dzieje na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin