139 - Za żadne pieniądze.pdf

(662 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07...Ewa wzywa 07...
Wojciech Piotr Kwiatek
Za żadne pieniądze
721779866.001.png
Wizyta
Wtorek, przed północą
Maleńkie, walizkowe „olivetti" trzaskało seriami, na dłuższy lub krótszy moment zakłócając zupełną
niemal ciszą niedużego pokoju, położonego w oficynie starej, czynszowej kamienicy na tyłach Nowowiej-
skiej, Siedzący przy maszynie mężczyzna co chwila nerwowym ruchem sięgał po tlącego się w popielniczce
carmena, zaciągał się w pośpiechu. Podczas tych parosekundowych przerw jego myśl pracowała widać z
większą intensywnością i musiał zdwajać tempo, by tej intensywności sprostać, by dogonić uciekające w
wariackim pędzie słowa. Co kilka minut rozlegał się delikatny terkot wałka i nowa stronica powiększała
niewielki stosik już zapisanych, układanych starannie na spiętrzonej byle jak stercie książek, zajmującej
przestrzeń po prawej ręce zgarbionego nad maszyną człowieka.
Paweł Niewczas spieszył się. Wprawdzie godziny otwierającej się przed nim nocy dawały gwarancję,
że zdąży, istniało jednak zawsze pewne ryzyko. Nie znosił bowiem nachodzących go w ferworze pracy
kwadransów zupełnej jałowizny. Nie umiał sobie z nimi radzić, choć nie był w swoim fachu nowicjuszem, a
poza tym nim usiadł do maszyny, wszystko musiał mieć poukładane w głowie, skomponowane nawet w
ważniejszych szczegółach, tak, by napisanie tekstu było tylko formalnością.
A jednak te irytujące chwile zupełnej czczości myślowej zdarzały mu się. Ba, potrafiły mu niejedno-
krotnie zupełnie uniemożliwić pisanie. Ilekroć się nad tym zastanawiał, dochodził do przekonania, że to
przez tę jego dziwaczną wobec otaczającej go wszędzie bylejakości skłonność do perfekcji. Ilekroć zdanie
czy nawet cały fragment nie były w jego przekonaniu idealnie takie, jakie być powinny, rezygnował z nich
natychmiast. Zapadał wtedy w zupełne odrętwienie. Ale myśl pracowała gorączkowo, aż przywołała tc je-
dyne, celne sformułowania. Odzyskiwał natychmiast energię i maszyna rozpoczynała swą kanonadę od no-
wa.
Dlatego wolał się pośpieszyć. Tekst miał być w redakcji na dziewiątą rano, czasu było pozornie dość,
ale na tym szkicu Pawłowi zależało szczególnie. Gra, którą prowadził, a w której dokonywał właśnie jedne-
go z decydujących posunięć, była w jego przekonaniu grą o sporą stawkę. W każdym razie robił wicie, by
tak właśnie myśleć. Nie przychodziło mu to teraz, jesienią siedemdziesiątego dziewiątego roku, bez trudu.
Coraz częściej w ciągu ostatnich dwu, trzech lat nachodziło go bowiem zwątpienie w sens tego, czym się na
co dzień zajmował. Gdy blisko dziesięć lat temu, u schyłku lat sześćdziesiątych, wstępował „na poważnie"
w szranki publicystyki kulturalnej, gdy w czasopismach zaczynały się pojawiać jego bardziej znaczące tek-
sty, Niewczas przepełniony był bez reszty wiarą w możliwość konstruktywnej, na pozytywnym programie
opartej działalności krytycznej. Był przekonany, że zgromadzony przez okres studiów potencjał in-
telektualny, wsparty jako tako ukształtowanym systemem wartości oraz odpowiednią siłą argumentacji,
otworzy mu drogę do ludzkiego zaufania. Pisał więc sporo, drukowano go chętnie, bo był ostry, taki młody
gniewny z talentem, to się mogło podobać. Ale Niewczasowi nie chodziło o poklask. Czekał na efekty. A
tych nie było. Wyprowadzane z coraz większym zacietrzewieniem ciosy w głupotę, pozory i nie-
kompetencję zdawały się trafiać w pustkę. Nie mógł tego zrozumieć, młodzieńcze przeświadczenia podpo-
wiadały coś zupełnie innego. Lata zażartych dyskusji z kolegami z uczelni, poszukiwanie recept na wszyst-
ko, starannie formułowane diagnozy na temat marazmu w kulturze ich czasów i górujące nad wszystkim
przeświadczenie o konieczności rozbijania zastanych układów — sprawiły, że w chwili, gdy otrzymał dy-
plom ukończenia warszawskiej polonistyki, Paweł cały wypełniony był wiarą, że wystarczy zacząć, powie-
dzieć raz głośno to, co się myśli, a oczyszczający ferment rozpocznie się i nic nie będzie w stanie go po-
wstrzymać.
Ale rzeczy szły niezmiennym torem. Bo choć Niewczasowi udało się dostać na łamy najlepszych pism
literackich, choć zaczął systematycznie pisywać recenzje dla wydawnictw, choć grafomanię, niedostatki
talentu i pustotę pozornych eksperymentów artystycznych obnażał i wytykał bez ogródek, efekty tej działal-
ności były więcej niż wątpliwe. Chwalono go, ale jego opinie nie były brane pod uwagę, zwalczani autorzy
czuli się coraz lepiej. Raz i drugi zwrócono mu wreszcie uwagę, że się niepotrzebnie zacietrzewia, że brak
mu jeszcze „dystansu i właściwej perspektywy oglądu zjawisk literackich". Argumentując wzniosie i szero-
ko, tłumaczono mu, że to wszystko nie jest takie oczywiste i jednoznaczne, jak mu się wydaje.
Paweł był uparty, wiara w konieczność tego, co robi, tkwiła w nim mocno. Ale z upływem lat zaczęła
słabnąć. Ton jego publicystyki stał się napastliwy, nie-wolny od szyderstwa i personalnych „wycieczek". W
efekcie w kilku miejscach odmówiono mu dalszej współpracy. W czasie toczonych przy nieodłącznym
udziale sporych dawek alkoholu dyskusji z garstką przyjaciół coraz częściej więc deklarował gotowość
przekwalifikowania się. Wspominał o budownictwie, gdzie stale potrzebują rąk do pracy, w atakach furii
wrzeszczał, że to jest przynajmniej konkret — budowanie domu, kładzenie cegieł, tego nikt nie zaneguje, na
to czekają setki tysięcy ludzi, to jest jednoznaczne. „MZK też nie jest zresztą najgorsze! — krzyczał. —
Kierowca to jest zawód, to jest jakaś gwarancja, że się jest potrzebnym. Za kierownicą też przecież można
myśleć, jeżeli się odczuwa taką potrzebę!"
Przezwyciężał te chandry, bo coraz częściej spotykał ludzi, którzy sądzili podobnie. Postarzali, owład-
nięci strachem lub twórczą niemocą „możni" życia kulturalnego nazywali ich pogardliwie „naprawiaczami
świata", ale w obelgach i szyderstwach właśnie widział zapowiedź ich klęski. Jątrzące pamięć wspomnienie
incydentu sprzed lat, postępku, którego się potem zawsze wstydził, stanowiło dodatkowy bodziec, by nie
rezygnować..,
Toteż bardzo mu zależało, by gra, którą właśnie prowadził, zakończyła się sukcesem. W tej jednej
sprawie jakoś mu szło, rzecz nie była właściwie warta świeczki, ale po latach rozgoryczenia Paweł doszedł
do wniosku, że uderzać trzeba tam, gdzie jest to możliwe, nieważne, czy skala zagadnienia była makro czy
mikro. „Jakie to śmieszne — myślał, — Pokaż mi swoich przeciwników, a powiem ci, kim jesteś".
Ale nie rezygnował. Początek był obiecujący i teraz należało sprawę umiejętnie sfinalizować. Więc się
spieszył.
Tymczasem wszystko układało się fatalnie. Ten dzień, dzień, kiedy zamierzał spokojnie wykonać pla-
nowaną od dawna pracę, był jednym z najtrudniejszych dni jego życia. Te wizyty... decyzje... Sam nie do
końca wierzył w ich słuszność, ale był rozdrażniony, gotowe zdania nie napisanego jeszcze tekstu pchały
mu się do głowy, chciał już zostać tylko z nimi. A tu masz — jak na złość!...
Sięgał właśnie po stojącą na podłodze przy biurku butelkę piwa, gdy u drzwi zaterkotał krótko dzwo-
nek.
Na dłuższą chwilę Paweł zamarł w bezruchu. Siedział tak z przymkniętymi oczyma czując, jak wzbiera
w nim dzika furia. „Nie otworzę! — pomyślał. — Niech to szlag trafi. Nie otworzę!"
Wstał jednak. To nie miało sensu. Odgłos stukającej maszyny był dostatecznie dekonspirujący.
Szybko przemierzył pokój i niewielki hall. Otworzył drzwi, nie zapalając światła.
Poznał go od razu.
„Artysta" wkracza do akcji
Środa, prawie samo południe
Tak, oczywiście znałem tego człowieka. Przez siedem lat zmienił się nieco, ale nie aż tak, żeby natych-
miast nie odżyły we mnie wspomnienia — jedne z lepszych, jakie miałem — pięciu spędzonych na Kra-
kowskim Przedmieściu lat, których — gdy się wypełniły — nikt nie żałował, ale za którymi każdy zatęsknił
już po pół roku od chwili podjęcia pierwszej samodzielnej pracy. Z trzech miesięcy studenckich wakacji, po
których do kumpli na wydział wracało się z utęsknieniem, robiło się nagle przepisanych ustawą siedemna-
ście dni. Ze wspaniałego rozmemłania, lekceważenia punktualności i narzucanych autorytetów wpadało się
natychmiast w coś na kształt dworskiej etykiety, która wszystkim każe zapinać się pod szyję, podpisywać
listę obecności i modulować starannie głos w rozmowie z szefostwem. Wtedy wspomnienie Krakowskiego
Przedmieścia, spadającej na łeb na szyję Oboźnej, „Harendy", gdzie nad dziesiątkami butelek piwa było się
w stanie rozwiązać każdy problem — wspomnienie tego wszystkiego wracało niemal automatycznie. Po-
wróciło to i do mnie, gdy w pokoju na trzecim piętrze starej, ale dobrze się jeszcze trzymającej kamienicy
niemal w centrum Warszawy zobaczyłem martwą twarz Pawła Niewczasa.
Było w tym coś absurdalnego. Paweł?!! Przecież niedawno skończył trzydziestkę... Jakoś głupio, chole-
ra... Za wcześnie... Jasne, bywa, że facet rozwali się samochodem, utopi się po pijanemu... Ale żeby...
„Bredzisz — powiedziałem sam do siebie. — To jest właśnie jeden z takich wypadków, które nie zda-
rzają się często, ale jednak się zdarzają".
Bo przecież Niewczas został zamordowany. Nie umarł na zawał ani z powodu wylewu. Ktoś zastrzelił
go w jego własnym mieszkaniu. Ja zaś — porucznik Rafał Ryski — mam odpowiedzieć na kilka elementar-
nych pytań: kto, w jakich okolicznościach i dlaczego to zrobił. Na pozostałe z tych podstawowych pytań nie
trzeba było szukać odpowiedzi. Wystrzeloną łuskę znalazłem pod drewnianą obudową kaloryfera, zwłoki
nie nosiły śladów przenoszenia (przynajmniej w dłuższy czas po śmierci), a czas zgonu ustalono w okoli-
cach godziny zero. Zupełnie jak w tandetnym kryminale: śmierć o północy.
Chyba dlatego, że otarłem się kiedyś o tak zwane środowisko, mój szef, major Janisz, właśnie o mnie
sobie pomyślał, kiedy przeczytał dostarczony mu z rana meldunek. W rezultacie oderwano mnie gdzieś oko-
ło jedenastej od jakiejś fascynującej czynności urzędniczej i kazano zameldować się u zwierzchnika.
Na szczęście Janisz był rozsądnym facetem, niewolnym wprawdzie od skłonności moralizatorskich, ale
za to zupełnie pozbawionym urzędniczej pedanterii. Nie musiałem więc oglądać paznokci, czesać się sta-
rannie ani zakładać trzymanej w szafie „na wszelki wypadek" marynarki. Przeszedłem przez sekretariat, za-
pukałem i wszedłem. Zapach czerwonej amphory sprawił mi jak zwykle przyjemność.
Chciałem zameldować się regulaminowo, ale on tylko niedbałym gestem wskazał mi krzesło.
— Czy nie chcielibyście, Ryski — zaczął — przypomnieć sobie, jak wygląda Krakowskie Przedmieście
w okolicach takiej dużej bramy z numerami 26/28? Oczywiście wliczam w to i okolice: „Harendę", Związek
Literatów...
—Z przyjemnością — powiedziałem tak szczerze, jak tylko umiałem. — A co się stało? Czyżby jakiś
doprowadzony do rozpaczy polonista udusił lektorkę języka starocerkiewno-słowiańskiego? A może kogoś
od gramatyki historycznej poczęstowano hot dogiem, w którym znaleziono potem...
—Spokojnie, Artysta — major sięgnął po ubijak do tytoniu — bez dowcipasów. Nie musicie się tak
odgrywać za wasze niepowodzenia na uczelni, spowodowane, jak znam życie, wrodzonym lenistwem i
nadmierną sympatią do warszawskiego pełnego jasnego. Jest na pewno lepsze niż wykłady z gramatyki...
—Dużo lepsze, obywatelu majorze. Nawet grodziskie jest lepsze. A co do lenistwa — to nieprawda.
Nie boję się pracy. Lubię ją. Muszę tylko wierzyć w cel i sens.
Patrzył na mnie przez chwilę zza cienkiej smużki dymu z fajki.
— To, co wam chcę zlecić, ma niewątpliwie cel i sens. Nie tylko dlatego, że chodzi o przestępstwo
główne, ale też ze względu na to, że ofiarę powinniście — a przynajmniej mogliście — znać...
Przyznam, że w tym momencie nie byłem pewien, czy dobrze słyszałem. Szczególnie zwrot „przestęp-
stwo główne" — ulubiony zwrot Janisza w odniesieniu do morderstwa — budził moje wątpliwości. Janisz
chce mi dać prowadzić sprawę zabójstwa? Eee, chyba tylko jako pomocnikowi. Ciekawe, kto będzie kiero-
wał całością.
—Mam pytanie, obywatelu majorze. Kto będzie kierował całością?
—Nie udawajcie Greka, Artysta. Gdybym miał ją dać komuś innemu, nie wzywałbym was do siebie...
Nadal nie mogłem uwierzyć. Tyle że chyba trochę z tą niewiarą przesadziłem. Janisz rzucił mi krótkie,
nieprzyjemne spojrzenie. Poczułem, że się czerwienię.
— Daję wam tę sprawę właśnie dlatego, że lubicie i umiecie uprawiać różne gaduchy z ludźmi podob-
nego wam pokroju. A to się może w tej sprawie przydać. Czy mówi wam coś nazwisko Niewczas?
I tak znalazłem się w mieszkaniu, gdzie ktoś strzałem z pistoletu pozbawił życia Pawła Niewczasa. Za-
częło się więc... Pierwsza poważna sprawa... Już widziałem miny innych pracowników wydziału, jak wy-
mieniali po kątach uwagi na temat: wysypie się od razu czy dopiero po długich i ciężkich cierpieniach?
Prześladowała mnie bowiem opinia „artysty", czyli człowieka może i zdolnego, ale zupełnie nieodpowie-
dzialnego, idącego na żywioł. Wiele mam tu do zawdzięczenia przeciekom z kadr, gdzie czarno na białym
wypisane było w ankiecie, że po polonistycznych studiach przez dwa lata wytarłem krzesła w trzech redak-
cjach, że to i owo w tym czasie opublikowałem. Wyszperano też wiele innych ciekawych szczegółów mojej
„kariery literackiej", co nie ułatwiało mi bynajmniej życia.
Człowiek, któremu zawdzięczałem swą obecną posadę, też nie należał, zdaje się, do dyskretnych. Tylko
od niego mogła pochodzić wiadomość, że kiedyś, robiąc tuzinkowy reportaż kryminalny, zadałem — w
związku z lekturą akt pewnej nie zamkniętej jeszcze sprawy — kilka pytań oficerowi, który tę sprawę pro-
wadził. To, że będąc w jego śledztwo zupełnie osobiście nie zaangażowany, skojarzyłem fakty, których on
— będąc w sprawę zaangażowany zbyt mocno — skojarzyć nie potrafił, spowodowało, że zaczęliśmy się
spotykać na gruncie prywatnym. Po jakimś czasie facet rozgryzł, co we mnie siedzi, mój pancerz nigdy nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin