Czarnoksiężnicy z Krainy Osobliwości.doc

(1402 KB) Pobierz
Pod redakcją Petera Haininga

Pod redakcją Petera Haininga

 

Czarnoksiężnicy
z
Krainy Osobliwości

 

 

Humorystyczne opowieści fantastyczne


Przynieś kpinek iskrę w mroku,

Ze śmiechu zrywanie boków.

Przyjdź i uśmiech zbudź liryczny

Swym paluszkiem fantastycznym.

John Milton

Wstęp

 

Kiedyś, jako dziecko, przez długie godziny leżałem, nie śpiąc, przepełniony nadzieją, że zobaczę Patałacha. Tak się nazywały, pamiętacie? Były podobne do grzybów, podskakiwały dookoła jak piłki i zawsze zgadzały się ze sobą bardzo głośno. Jedna z osób, która je widziała, nazwała je „cudakami”.

Patałachy nie tylko były zabawne, ale też robiły rzeczy, które na długo pozostawały w pamięci, pobudzając wyobraźnię. Zmywały talerze i noże przed obiadem, żeby — jak twierdziły — zaoszczędzić sobie zmywania potem. Sadziły gotowane ziemniaki, aby zaraz po wykopaniu były gotowe do jedzenia. Zdarzyło się też, że kot wskoczył do spiżarni i dobrał się do mleka. Co zrobiły Patałachy? Oczywiście nie wygoniły kota. Po prostu usunęły ze spiżarni mleko.

Jeśli ktoś spośród czytelników wciąż jest zdziwiony, to pozwolę sobie wam przypomnieć, że Patałachy są wytworem fantazji C.S. Lewisa w jego książce Podróż „Wędrowca do Świtu”. Każde dziecko powinno przeczytać ją ponownie jako dorosły. To klasyka, która czterdzieści lat temu wprowadziła mnie w świat humorystycznej fantastyki i której jestem za to niezmiernie wdzięczny.

Kolejne wspomnienie zabawnej fantastyki, tym razem z kina, pozostaje w mej pamięci równie wyraźnie, chociaż byłem dorosły, kiedy to oglądałem. To owoc geniuszu utalentowanego pisarza i reżysera, Woody’ego Allena. Film — rodzaj futurystycznej satyry na temat seksu — zawierał epizod, który tak dobrze zapamiętałem.

Opowiadał on historię szalonego naukowca, który stworzył olbrzymią, ruchomą kobiecą pierś. Zgodnie z najlepszą tradycją horrorów i filmów klasy B, pierś wyrwała się z laboratorium i miażdżyła wszystko, co stanęło jej na drodze. Ale dzielny Woody znalazł receptę na jej wyczyny: rozwiązał niezwykle dramatyczną sytuację, chwytając ową pierś w gigantyczny biustonosz! Tym, którzy nie pamiętają tytułu filmu, podpowiem, że brzmiał on: Wszystko, co zawsze chcieliście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać (1972).

Chociaż oba te doświadczenia przytrafiły mi się w różnych okresach życia, łączy je coś bardzo ważnego. Wspólne dla nich jest to, co C.S. Lewis uznał za klucz opowiadania fantastycznego — „porywająca odmienność”.

Sformułowanie to uważam za najlepszy argument przemawiający za fantastyką w ogóle, a fantastyką humorystyczną w szczególności. We wszystkich tego typu opowieściach czytelnik pozna ludzi, miejsca, zdarzenia i istoty, które — zgodnie z wszelkimi standardami czy tezami nauki — nie mogły istnieć. I takie właśnie zabiegi twórcze stymulują wyobraźnię. A stopień, w jakim owa stymulacja zajmuje umysł czytelnika, decyduje o sukcesie lub porażce dzieła.

Inny z mistrzów fantastyki, profesor J.R.R. Tolkien, zauważył, ze celem fantastyki jest wprawić czytelnika w „zdumienie i zachwyt”. Jeśli dodamy jeszcze do tego „i zabawić”, to uzyskamy całkiem niezłą definicję fantastyki humorystycznej, a z pewnością dobre określenie dla opowiadań wybranych do tego zbioru.

Jak wszystkie gatunki literackie, humorystyczną fantastykę można dzielić na rozmaite sposoby. W tej książce spróbowaliśmy ułożyć opowiadania pod trzema hasłami, które możliwie jasno określają kategorie. W części pierwszej, noszącej tytuł Magowie i nie tylko, znajdują się opowieści o magii i rzeczach nadprzyrodzonych, z których żadna nie działa tak, jak powinna. Część druga, Miecze i magia, nawiązuje do jednej z najstarszych form literackich, wywodzącej się wprost z greckich mitów i skandynawskich sag. Ta gałąź heroicznej fantasy dokonała pewnego rodzaju przewartościowania: bohaterowie są coraz bardziej zawodni, ich misje mniej chwalebne, a przeciwnicy… no cóż, przekonajcie się sami.

Space opera to ostatnia i zarazem najnowsza odmiana humorystycznej fantastyki. Podróże kosmiczne należą obecnie do określonych dziedzin techniki i nauki i robienie sobie z nich żartów uznawane jest niemal za profanację. Nie przestraszyło to jednak kilku bardzo znanych pisarzy SF. W wyniku tego astronauci i obcy, pojawiający się w trzeciej części książki, nie są supermenami czy tez supennteligencjami z innych światów, słowem, nie są istotami, które — w wielkiej liczbie książek — próbowały ukazać człowiekowi jego błędy w sposób przypominający iście mesjanistyczną krucjatę.

Ilekroć czytam podobne opowiadania fantastyczne, przypomina mi się kilka wersów z Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla — dzieła, które pośrednio i bezpośrednio wywarło wielki wpływ na pisarzy tego gatunku. Wierszyk wypowiada wszechobecny Szalony Kapelusznik: „Mknie na niebie ponad światem” — stwierdza pewnie, jakby sam tego doświadczył — „jak taca niosąc herbatę”. I nie tylko tacę z herbatą twórcy fantastyki odkryli dla naszej wyobraźni, ale tak/e ogromną flotyllę pojazdów — od niezgrabnych marsjańskich trójnogów H.G. Wellsa po nieprawdopodobne Tradis z Doktora Who.

Bez wątpienia obecną popularność fantastyka humorystyczna zawdzięcza dwóm autorom, których opowiadania zawarte są w niniejszym zbiorze; są to: Terry Pratchett i Douglas Adams. Inni twórcy tego gatunku także mają znaczący wkład w rozwój fantastyki, ale Pratchett i Adams zyskali sławę właśnie jako pisarze humorystyczni. Tym bardziej zatem cieszy mnie, że obaj chętnie zgodzili się zamieścić w tej książce swoje opowiadania, jak do tej pory jedyne dotyczące najsłynniejszych tworów ich fantazji: świata Dysku, płynącego przez kosmos na grzbietach czterech słoni podtrzymywanych przez gigantycznego żółwia, oraz Autostopem przez Galaktykę, kreślącego niezwykłą geografię Galaktyki. Co więcej, obaj autorzy, wziąwszy pod uwagę fakt, że ich opowiadania znajdą się po raz pierwszy w antologii, przeredagowali owe utwory specjalnie dla potrzeb niniejszej książki

Czarnoksiężnicy z Dziwacznego Grodu to, moim zdaniem, zbiór najlepszych humorystycznych opowiadań fantastycznych napisanych przez ostatnie sto lat. Wybór nie jest pełny — byłby potrzebny tom o trzykrotnie większej objętości, żeby nie pominąć żadnego z ważniejszych twórców gatunku — niemniej jest reprezentatywny.

Mam nadzieję, iż każde opowiadanie sprawi, że czytelnik powtórzy za Lewisem CarroIIem: „Zdziwniej i zdziwniej — zawołała Alicja”.

 

Peter Haining, Boxford, Suffolk

 

Przełożył Piotr W. Cholewa


Część I
Magowie i nie tylko

historie kosmicznego absurdu

 

 

 

Terry Pratchett

Theatre of Cruelty

Teatr okrucieństwa

 

Gatunek humorystycznej fantasy zdominował obecnie Terry Pratchett, którego cykl blisko dwudziestu powieści ze świata Dysku — rozpoczęty w 1983 roku Kolorem magii — jest jednym z wydawniczych fenomenów ostatnich lat. Każdy nowy tytuł automatycznie staje się bestsellerem. Książki dotychczas przetłumaczono na osiemnaście języków, dzięki mm pojawiło się wiele zabawek i pamiątek, a wkrótce na ich kanwie powstanie serial telewizyjny wytwórni Granada Poza Władcą Pierścieni J R.R. Tolkiena, powieści o świecie Dysku spopularyzowały fantasy bardziej niż jakikolwiek inny cykl.

Pratchett różni się jednak od Tolkiena — jego powieści są niezwykle zabawne. Dysk to miejsce, gdzie włada magia, to świat spoczywający na grzbietach czterech ogromnych słoni, które z kolei stoją na skorupie gargantuicznego żółwia („płeć nie ustalona”), płynącego przez gwiaździstą nieskończoność. Zaludniają Dysk niezwykłe postacie, a niektóre — w miarę powstawania cyklu — zyskały wyjątkową popularność wśród czytelników Ulubieńcami stali się między innymi beznadziejny mag Rincewind, szacowna czarownica Babcia Weatherwax, orangutan — bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu, Śmierć, który mówi dużymi literami i dosiada białego konia imieniem Pimpuś, a zwłaszcza Bagaż, drewniany kufer o wielu nogach, opisywany jako połączenie wiernego towarzysza podróży i psychotycznego mordercy.

Terry Pratchett (ur. 1948) przyznaje, że zainteresowanie fantasy rozbudziła w nim lektura O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a. Był wtedy dzieckiem i mieszkał w Beaconsfield. Wkrótce potem zaczął pisać opowiadania i w wieku trzynastu lat dołączył do owej nielicznej grupy pisarzy, którzy pierwszy swój tekst opublikowali jako nastolatkowie. W przypadku Pratchetta była to zabawna historyjka o komercjalizacji Nieba i Piekła, The Hades Business, zamieszczona w magazynie „Science Fantasy” (1961). Później Pratchett pracował jako reporter dla „Bucks Free Press”, potem zaś przez osiem lat pełnił funkcję rzecznika prasowego Centralnej Agencji Produkcji Energii Elektrycznej. Dopiero sukces powieści o świecie Dysku pozwolił mu na zajęcie się zawodowo pisarstwem.

Teatr okrucieństwa jest opowiadaniem ważnym z kilku powodów. Jak dotąd jest to jedyne opowiadanie o świecie Dysku* i tylko raz ukazało się w druku, w bezpłatnym magazynie W. H. Smitha „Bookcase” (lipiec/sierpień 1993). Wydrukowano je tam w skróconej wersji, na dodatek nie wspominając o nim na okładce. Dla pierwszej edycji książkowej Teatr okrucieństwa odzyskał oryginalną długość. Opowiadanie jest prawdziwym klejnotem kosmicznego absurdu i ustanawia standard dla wszystkich, które następują po nim…


Trwał piękny letni ranek z rodzaju tych, kiedy człowiek cieszy się, że żyje. Prawdopodobnie więc i ten człowiek cieszyłby się, gdyby żył. Był jednak martwy.

Żeby być bardziej martwym, trzeba by odbyć specjalne przeszkolenie.

— No tak — rzekł sierżant Colon (Straż Miejska Ankh–Morpork, nocna zmiana), zaglądając do notesu. — Zdołaliśmy ustalić przyczynę śmierci, jako a) pobicie przynajmniej jednym tępym narzędziem, b) uduszenie sznurem kiełbasek i c) pogryzienie przez co najmniej dwa zwierzęta z ostrymi zębami. Cóż zatem zrobimy, Nobby?

— Aresztujemy podejrzanego, sierżancie — odparł kapral Nobbs i zgrabnie zasalutował.

— Jakiego podejrzanego, Nobby?

— Jego. — Nobby trącił nogą zwłoki. — Uważam, że to bardzo podejrzane zajęcie, takie leżenie bez życia.

— Przecież on jest ofiarą, Nobby. To jego zabili.

— Tym lepiej. Możemy go przymknąć za współudział.

— Nobby…

— I on pił. Przymkniemy go też za pijaństwo i zakłócanie spokoju.

Colon w zadumie podrapał się w głowę. Aresztowanie trupa istotnie miało pewne zalety. Ale…

— Myślę — rzekł z namysłem — że kapitan Vimes będzie chciał sam się tym zająć. Zabierz go do Strażnicy, Nobby.

— A możemy potem zjeść kiełbaski, sierżancie? — zapytał kapral Nobbs.

Niełatwo być oficerem policji w Ankh–Morpork, największym z miast świata Dysku*. Istnieją zapewne światy —jak myślał kapitan Vimes, gdy był w smętnym nastroju — gdzie nie mieszkają magowie (przy których zagadki zamkniętych pokojów są rzeczą zwyczajną) ani zombie (sprawy zabójstwa są naprawdę dziwaczne, gdy ofiara występuje jako główny świadek), i gdzie można być pewnym, że psy nocą nie robią niczego podejrzanego i nie wychodzą pogadać z ludźmi. Kapitan Vimes wierzył w logikę, podobnie jak zagubiony na pustyni człowiek wierzy w lód — to coś, co naprawdę by mu się przydało, ale miejsce po temu nie jest odpowiednie.

Chociaż raz, marzył kapitan Vimes, byłoby miło coś rozwiązać.

Spojrzał na sine ciało na stole i poczuł iskierkę podniecenia. Dostrzegł poszlaki. Nigdy dotąd nie widział jeszcze prawdziwych poszlak.

— To nie kradzież, kapitanie — oznajmił sierżant Colon. — A to dlatego, że miał kieszenie pełne pieniędzy. Jedenaście dolarów.

— Nie nazwałbym tego „pełnymi”.

— Wszystko to w penach i półpenach, sir. Dziwię się, że jego spodnie wytrzymały ten ciężar. Ponadto sprytnie wykryłem, że denat dawał pokazy, sir. Miał w kieszeni wizytówki, sir. „Chas. Slumber, spektakle teatralne dla dzieci”.

— Przypuszczam, że nikt niczego nie widział? — upewnił się Vimes.

— No cóż, sir… Kazałem młodemu Marchewie poszukać jakichś świadków.

— Poleciliście kapralowi Marchewie zbadać sprawę morderstwa? Całkiem samemu?

Sierżant podrapał się po głowie.

— Ta–jest, sir. Powiedziałem, że powinien znaleźć świadka, sir.

A on zapytał mnie, czy nie znam kogoś starego i ciężko chorego.

Na magicznym świecie Dysku, każde zabójstwo ma przynajmniej jednego gwarantowanego świadka. To jego zawód.

Kapral Marchewa, najmłodszy funkcjonariusz Straży, często sprawiał wrażenie człowieka prostego. Rzeczywiście, był niewiarygodnie prosty, ale w ten sam sposób, w jaki prosty jest miecz albo zasadzka. Możliwe, że był też największym specjalistą od myślenia linearnego w całej historii wszechświata.

Kapral od kilku godzin czekał przy łóżku starego człowieka, który jego towarzystwem przestał się cieszyć przed zaledwie kilkoma sekundami, kiedy to odszedł po taką nagrodę, jaka mu się należała. Nadeszła pora, by Marchewa sięgnął po notes.

— Wiem, że pan coś widział — oświadczył. — Był pan tam.

NIBY TAK, przyznał Śmierć. WIESZ PRZECIEŻ, ŻE MUSIAŁEM. ALE TO CAŁKIEM NIEREGULAMINOWE PRZESŁUCHANIE.

— Widzi pan, o ile rozumiem prawo, to jest pan Wspólnikiem Po Fakcie. Albo może Przed Faktem.

JA WŁAŚNIE JESTEM FAKTEM, MŁODY CZŁOWIEKU.

— A ja jestem przedstawicielem prawa — rzekł kapral Marchewa. — Musi być jakieś prawo, wie pan przecież.

CHCIAŁBYŚ WIĘC, ŻEBYM… EE… KOGOŚ SYPNĄŁ? PUŚCIŁ FARBĘ? ZACZĄŁ ŚPIEWAĆ? NIE. NIKT NIE ZABIŁ PANA SLUMBERA. NIE MOGĘ CI POMÓC.

— Nie byłbym taki pewny — odparł Marchewa. — Już mi pan pomógł.

A NIECH TO…

Śmierć obserwował, jak Marchewa schyla się w drzwiach i zbiega po wąskich schodach nędznego domku.

ZARAZ, CO TO JA…

— Przepraszam bardzo — odezwał się pomarszczony staruszek w łóżku. — Tak się składa, że skończyłem sto siedem lat i nie mam zbyt wiele czasu…

A TAK. RZECZYWIŚCIE.

Śmierć przeciągnął osełką po kosie. Po raz pierwszy pomógł policji w śledztwie. Ale w końcu każdy wykonuje swój zawód.

Kapral Marchewa szedł lekkim krokiem po ulicy. Miał Teorię, przeczytał książkę o Teoriach. Trzeba dodać do siebie wszystkie poszlaki i już powstaje Teoria. Wszystko musiało pasować.

Tam były kiełbaski. Ktoś musiał je kupić. I były peny. Zazwyczaj tylko jedna podklasa ludzkości płaci za wszystko penami.

Odwiedził rzeźnika. Potem znalazł grupkę dzieciaków i chwilę z nimi pogadał.

Potem wrócił na miejsce zbrodni, gdzie kapral Nobbs nakreślił kredą na chodniku kontur ciała (następnie z rozpędu pokolorował ero, dodał fajkę i laskę oraz kilka drzew i krzewów w tle — i nim skończył przechodnie wrzucili już do jego hełmu siedem penów).

Kapral Marchewa obejrzał dokładnie kupę śmieci na końcu zaułka, po czym usiadł na połamanej beczce.

— No dobrze… Możecie już wyjść — powiedział, zwracając się do świata jako takiego. — Nie wiedziałem, że są jeszcze na świecie skrzaty.

Śmieci zaszeleściły.

Wyszli gęsiego: mały człowieczek w czerwonym kapeluszu, z garbem na plecach i haczykowatym nosem, mała kobieta w czepcu, niosąca na rękach jeszcze mniejsze dziecko, mały policjant*, pies w obroży i bardzo mały aligator.

Kapral Marchewa słuchał uważnie.

— Zmusił nas do tego — tłumaczył mały człowieczek. Miał zaskakująco niski głos. — Ciągle nas bił. Nawet aligatora. Uważał, że bicie kijem wszystko załatwi. Odbierał nam wszystkie pieniądze, jakie zebrał pies Toby, a potem się upijał. Uciekliśmy, jednak złapał nas w tym zaułku, rzucił się na Judy i dziecko, ale upadł i…

— Kto pierwszy uderzył7

— My wszyscy!

— Ale niezbyt mocno — zauważył Marchewa. — Jesteście za mali. Nie zabiliście go. Mam w tej kwestii bardzo przekonujące zeznanie. Dlatego wróciłem do wartowni i obejrzałem go jeszcze raz. Zadławił się na śmierć czymś takim. Co to jest?

Pokazał im mały skórzany krążek.

— To gwizdawka — wyjaśnił mały policjant. — Używał jej do robienia głosów. Mówił, że nasze nie są wystarczająco śmieszne.

— „Tak trzeba to robić” — mruknęła kobieta zwana Judy i splunęła.

— Utknęła mu w krtani — powiedział Marchewa. — Radzę wam uciekać. Jak najdalej stąd.

— Zastanawialiśmy się, czy nie założyć przedsiębiorstwa spółdzielczego — odparł najważniejszy skrzat. — No wiesz… Dramat eksperymentalny, teatr uliczny, takie rzeczy.

— Formalnie rzecz biorąc, to był napad — stwierdził Marchewa. — Ale szczerze powiem, że aresztowanie was nie ma sensu.

— Chcielibyśmy wyjść z teatrem do ludzi. Jak należy. Bez bicia się kijami i rzucania niemowląt krokodylom.

— Takie rzeczy pokazywaliście dzieciom? — nie dowierzał Marchewa.

— Mówił, że to rozrywka nowego typu. I że się przyjmie.

Marchewa wstał i rzucił gwizdawkę na kupę śmieci.

— Ludzie nie będą tego oglądać — oświadczył. — Nie tak trzeba to robić.

 

Przełożył Piotr W. Cholewa


Lord Dunsany

How Nuth Would Have Practised his Art Upon the Gnoles

W jaki sposób Nuth zamierzał wypróbować swój kunszt na gnollach

 

Jeśli Terry Pratchett jest współcześnie bezdyskusyjnym mistrzem humorystycznej fantasy, to człowiekiem odpowiedzialnym za powstanie gatunku był niezwykły irlandzki ekscentryk. Lord Dunsany (1878–1957). który — zdaniem historyka SF Mikea Ashleya — niemal sto lat temu „pierwszy stworzył cały fantastyczny świat, posługując się formą opowiadań”. O ile Pratchett jest powszechnie znany ze swej godnej wikinga siwiejącej brody, czarnych kapeluszy fedora i namiętności do szybkich motocykli, o tyle jego irlandzki protoplasta był w epoce słynnej z konformizmu osobą zwracającą na siebie jeszcze większą uwagę. Określany mianem „najgorzej ubranego mieszkańca Irlandii”, nosił czasem dwa kapelusze jednocześnie, wszystkie swoje utwory pisał gęsim piórem, z zamiłowań wymieniał łowy na grubego zwierza (w Afryce) i grę w krykieta (w Irlandii?).

Swe pierwsze impresje z dalekich światów zaludnionych przez czarnoksiężników, demony i bożki Dunsany zaczął publikować w początkach dwudziestego stulecia. Współczesnych mu krytyków zbijały z tropu jego zbiorki opowiadań — The Gods of Pegana (1905). The Sword of Welleran (1908) i The Book of Wonder (1912) — zwiastujące jednak najwyraźniej nową drogę rozwoju literatury fantastyczne] i zwracające szczególną uwagę wykorzystaniem przez ich autora elementów humoru i satyry: stopniowo wpływ pisarza na czytelników i kolegów po piórze zaczął wzrastać Dziś nazwisko Lorda Dunsany’ego stanowi niemal synonim fantasy, zwłaszcza w jej humorystycznej odmianie.

Przyszedł na świat jako Edward John Moreton Drax Plunkett, kiedy jednak został osiemnastym baronem Dunsany, skrócił autorską sygnaturę na swych opowiadaniach i książkach. W młodości dzielnie walczył na wojnie burskiej i w czasie pierwszej wojny światowej, podczas drugiej — wsławił się brawurową ucieczką z okupowanej Grecji. Prócz wielu opowiadań napisał kilka sztuk spod znaku fantasy oraz cykl powieści fantastycznych dotyczących walki dobra ze złem — w tym The Chronicles of Rodnguez (1922). The King of Elfland’s Daughter (1924) czy The Cuise of the Wise Woman (1933). Jego pozycję ugruntowała seria nieprawdopodobnych historyjek, relacjonowanych przez klubowicza nazwiskiem Jorkens, którego wyczyny biły na głowę nawet dokonania legendarnego barona Münchhausena. W osobliwej korelacji z utworem Pratchetta opowiadanie W jaki sposób Nuth… ukazało się najpierw w wersji skróconej (magazyn „The Sketch”, 1911), a dopiero rok później — w pełnej (zbiór The Book of Wonder). To jednak nie koniec podobieństw pomiędzy utworami Dunsany’ego i Pratchetta — i w jednym, i w drugim odnajdzie czytelnik te same elementy absurdalnego humoru, stanowiącego — w odstępie trzech ćwierci wieku — źródło wspólne dla obu pisarzy.


Mimo reklamy przedsiębiorstw konkurencyjnych, zapewne każdy specjalista dobrze wie, iż w obecnych czasach nikt z branży nie zajmuje takiej pozycji jak pan Nuth. Wśród ludzi spoza magicznego kręgu fachowców jest prawie nie znany: nie musi się reklamować, jest absolutnym mistrzem. Przewyższa całą współczesną konkurencję, i jego rywale, bez względu na swe przechwałki, zdają sobie z tego sprawę. Pracuje na umiarkowanych warunkach — tyle a tyle gotówki w chwili dostawy towaru, tyle a tyle później, drogą szantażu. Dostosowuje się do wymagań klienta. Na jego kunszt zawsze można liczyć; widywałem cienie podczas wietrznych nocy poruszające się hałaśliwiej aniżeli pan Nuth. Albowiem pan Nuth jest włamywaczem z zawodu i z powołania. Znane są przypadki, gdy osoby goszczące w wiejskich rezydencjach wysyłały do nich później pośredników w celu nabycia jakiegoś gobelinu, mebla czy obrazu, który zwrócił ich uwagę. To postępowanie w złym stylu; ludzie eleganccy i bardziej wysublimowani nieodmiennie, dzień lub dwa po swojej wizycie, wysyłają pana Nutha. Pan Nuth ma podejście do tkanin i właściwie nie sposób dostrzec, iż ich krawędzie zostały przecięte. Często na widok nowego domu pełnego antycznych mebli i portretów z dawnych epok mówię sobie: Te rozsypujące się krzesła, ci antenaci naturalnej wielkości, te rzeźbione mahonie — to wszystko dostawa niezrównanego Nutha.

Ktoś mógłby zakwestionować użycie przeze mnie słowa „niezrównany”, skoro w branży złodziejskiej za niedosiężny symbol doskonałości uchodzi nazwisko Slitha; jestem świadom tego faktu, ale po pierwsze Slith to klasyk, który żył dawno temu i nie miał pojęcia o współczesnej konkurencji, po wtóre zaś trudno wykluczyć, iż zaskakująca natura śmierci Slitha okryła go chwałą, nadającą w naszych oczach nieco przesadny wymiar jego niezaprzeczalnym przymiotom.

Nie należy domniemywać, że jestem przyjacielem Nutha; przeciwnie, moje przekonania nakazują mi opowiadać się po stronie Własności, poza tym nie potrzebuje on mych pochwał, należy bowiem do tych nielicznych w branży, którzy nie muszą się reklamować.

W chwili, gdy rozpoczyna się moja opowieść, Nuth mieszkał w przestronnej kamienicy przy Belgrave Square: w swój niepowtarzalny sposób zaprzyjaźnił się z dozorczynią. Lokum bardzo mu odpowiadało, ilekroć więc pojawiali się ewentualni nabywcy, dozorczyni wychwalała dom słowami, jakie podsunął jej Nuth. „Gdyby nie kanalizacja — mawiała — byłaby to najlepsza kamienica w całym Londynie”. Indagowana o kanalizację, odpowiadała, że też wprawdzie jest dobra, ale nie tak doskonała jak dom. Oglądając pokoje, ewentualni nabywcy nie widzieli Nutha, chociaż przebywał on tam przez cały czas.

Pewnego wiosennego dnia wizytę panu Nuthowi złożyła w towarzystwie swego rosłego i niezgrabnego syna niewiasta w schludnej czarnej sukni i w czepcu z czerwoną lamówką. Pani Eggins, dozorczyni, omiotła spojrzeniem ulicę, wpuściła gości do środka, następnie zaś wprowadziła do gabinetu pełnego mebli ukrytych pod pokrowcami. Czekali długo, aż wreszcie poczuli aromat tytoniu fajkowego i zobaczyli Nutha, który stał tuż obok nich.

— Panie — rzekła niewiasta w czepcu z czerwoną lamówką — aleś mnie pan wystraszył.

Spojrzenie gospodarza powiedziało jej, że nie jest to sposób, w jaki należy rozmawiać z panem Nuthem.

W końcu Nuth się odezwał, starsza kobieta zaś wyjaśniła bardzo nerwowo, że jej syn jest obiecującym młodzieńcem i chociaż już pracuje w branży, pragnie udoskonalić swój kunszt, a któż byłby dlań lepszym mentorem, aniżeli pan Nuth?

W pierwszej kolejności Nuth pragnął zapoznać się z referencjami, a gdy okazano mu takowe, i to od jubilera, z którym łączyły go rozliczne interesy, zgodził się przyjąć młodego Tonkera (takie bowiem nazwisko nosił obiecujący chłopiec) na czeladnika. Starsza niewiasta w czepcu z czerwoną lamówką wróciła do swej chatki na wsi i każdego wieczoru mówiła do męża: — Tonker, musimy zamykać na noc okiennice, bo Tommy jest teraz włamywaczem.

Nie będę przedstawiać szczegółów edukacji utalentowanego młodzieńca, ludzie z branży znają je bowiem aż nadto dobrze, przedstawiciele innych branż interesują się tylko tym, co ich dotyczy, bogacze zaś, którzy nie muszą wykonywać żadnych zawodów, nie docenią zapewne kolejnych wtajemniczeń Tommy’ego Tonkera: bezgłośnego lawirowania w ciemnościach po podłodze usianej przeszkodami, cichego wchodzenia po skrzypiących schodach, otwierania najrozmaitszych drzwi, a wreszcie wspinaczki.

Ograniczmy się do stwierdzenia, że interesy szły wspaniale, od czasu do czasu zaś do kobiety w czepcu z czerwoną lamówką docierały entuzjastyczne raporty o postępach Tommy’ego Tonkera, pracowicie wykaligrafowane ręką pana Nutha. Nuth zaniechał nauki pisania nader wcześnie, jako że żywił uprzedzenia wobec sztuki fałszerstwa i w związku z tym uważał pisanie za stratę czasu.

A potem trafiła się transakcja z lordem Castlenormanem, przeprowadzona w jego rezydencji w hrabstwie Surrey. Nuth wybrał sobotnią noc, jako że soboty były w rodzinie lorda Castlenormana dniem wypoczynku i już o jedenastej wieczorem dom tonął w ciszy. Pięć minut przed północą Tommy Tonker, poinstruowany uprzednio przez pana Nutha, który czekał na dworze, opuścił domostwo z kieszenią pełną pierścieni i spinek do mankietów. Nie była to wielka kieszeń, niemniej jednak paryscy jubilerzy nie mogli odtworzyć jej zawartości bez składania specjalnych zamówień w Afryce, tak że przez pewien czas lord Castlenorman musiał zapinać mankiety guzikami do bielizny pościelowej.

Nazwisko Nutha nie zostało wymienione nawet w pogłoskach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin