Mcnaught Judith - Cykl Sequels 01 - Na Zawsze.rtf

(1756 KB) Pobierz

Judith McNaught

 

 

Na Zawsze

(Once and Always)

Przełożyła Anna Wojtaszczyk

Data wydania oryginalnego 1987

Data wydania polskiego 2002


Ojcu, który zawsze sprawiał, iż wierzyłam,

że jest ze mnie dumny

i matce, która pomagała mi tak postępować,

by musiał być ze mnie dumny.

Jakiż wspaniały tworzycie zespół!


Rozdział pierwszy

Anglia

1815

O, tu jesteś, Jasonie - odezwała się kruczowłosa piękność, widząc odbicie męża w lustrze nad toaletką. Kiedy podchodził bliżej, prześlizgnęła się z rezerwą wzrokiem po jego wysokiej, mocnej sylwetce; później z powrotem skierowała uwagę na porozstawiane na blacie toaletki otwarte kasetki z klejnotami. Nerwowo drżącą dłonią wyjęła z etui efektowną diamentową kolię i z przesadnie promiennym uśmiechem podała naszyjnik mężowi. - Pomóż mi to zapiąć, dobrze?

Mężczyzna skrzywił się z niesmakiem, patrząc na ogromne rubiny i wspaniałe szmaragdy, które już lśniły na piersiach żony, widocznych znad śmiałego wycięcia stanika.

- Czy ta twoja wystawa wdzięków i klejnotów nie jest trochę zbyt wulgarna jak na kobietę, która ma nadzieję udawać wielką damę?

- A cóż ty mógłbyś wiedzieć na temat wulgarności? - odparowała pogardliwie lady Melissa Fielding. - Ta suknia należy do najmodniejszych. Baronowi Lacroix bardzo się podoba - dodała wyniośle. - Prosił mnie, wręcz nalegał, bym włożyła ją na dzisiejszy bal.

- Bez wątpienia nie życzy sobie problemów z nadmierną ilością haftek, kiedy ją z ciebie będzie zdejmował - zareplikował z sarkazmem mąż.

- Właśnie. Jest Francuzem... a oni są tacy impulsywni.

- Na nieszczęście jest również bez grosza.

- On uważa, że jestem piękna - rzuciła urągliwie Melissa, a głos zaczynał jej się łamać z ledwo powstrzymywanej odrazy.

- I ma rację. - Jason Fielding sardonicznym spojrzeniem obrzucił tę śliczną twarz o alabastrowej cerze, lekko skośnych, zielonych oczach i pełnych, czerwonych ustach, a potem przeniósł wzrok niżej, na okrągłe piersi, wychylające się znad głębokiego dekoltu szkarłatnej, aksamitnej sukni. - Jesteś piękną, amoralną i chciwą... suką. - Odwrócił się na pięcie i już miał wyjść z pokoju, ale przystanął. W jego lodowatym tonie pobrzmiewała nieugięta stanowczość. - Zanim wyjdziesz, masz powiedzieć naszemu synowi dobranoc. Jamie jest jeszcze zbyt mały, by zrozumieć, jaka naprawdę jesteś, i tęskni za tobą, kiedy cię nie widzi. Ja za niecałą godzinę wyjeżdżam do Szkocji.

- Jamie! - syknęła Melissa z wściekłością. - Tylko on cię obchodzi... - Nie zadając sobie trudu, by zaprzeczyć, Jason szedł dalej w kierunku drzwi; serce kobiety opanował gniew. - Kiedy wrócisz, nie zastaniesz mnie tutaj! - zagroziła.

- Dobrze - rzucił, nie zatrzymując się, jej mąż.

- Ty bękarcie! - warknęła, a głos drżał jej od hamowanej wściekłości. - Mam zamiar wszem i wobec rozgłosić, kim naprawdę jesteś, a potem cię porzucić. Nigdy już nie wrócę. Nigdy!

Jason, trzymając dłoń na klamce, odwrócił się; jego rysy zakrzepły w twardą, pogardliwą maskę.

- Wrócisz - szydził. - Wrócisz, jak tylko skończą ci się pieniądze.

Drzwi zamknęły się za nim, a śliczna twarz Melissy przybrała triumfalny wyraz.

- Nigdy nie wrócę, Jasonie - oznajmiła głośno w pustym pokoju - ponieważ nigdy nie skończą mi się pieniądze. Przyślesz mi wszystko, czego tylko będę chciała...

 

- Dobry wieczór, wielmożny panie - przywitał Jasona kamerdyner dziwnym, pełnym napięcia szeptem.

- Wesołych świąt, Northrup - odpowiedział automatycznie jego pan, otupując śnieg z butów i podając służącemu mokrą pelerynę. Przypomniała mu się nagle ostatnia scysja z Melissą sprzed dwóch tygodni, ale odsunął od siebie to wspomnienie. - Przyszło mi za tę pogodę zapłacić dodatkowym dniem podróży. Czy mój syn już się położył?

Kamerdyner zamarł w bezruchu.

- Jasonie...

W drzwiach prowadzących z marmurowego holu wejściowego do salonu stał mocno zbudowany mężczyzna w średnim wieku, z ogorzałą twarzą starego wilka morskiego, i gestem przyzywał Jasona, by do niego podszedł.

- A co ty tutaj robisz, Mike? - zapytał Fielding i przyglądał się zaintrygowany, jak przyjaciel starannie zamyka za nimi drzwi.

- Jasonie - powiedział z napięciem Mike Farrell - Melissa odeszła. Odpłynęła razem z baronem na Barbados tuż po twoim wyjeździe do Szkocji. - Przerwał, czekając na jakąś reakcję, ale się nie doczekał. Zaczerpnął powietrza, głęboko i z bólem. - Zabrali ze sobą Jamiego.

W oczach Jasona zapłonęła furia, nieokiełznana niczym piekielne ognie.

- Zabiję ją za to! - syknął, z miejsca ruszając do drzwi. - Znajdę ją i zabiję...

- Już na to za późno. - Głos Mike’a załamał się, a pan domu przystanął w pół kroku. - Melissa nie żyje. Ich statek zatonął w czasie sztormu w trzy dni po wypłynięciu z Anglii. - Oderwał wzrok od rysów Jasona, które już zaczynały wykrzywiać się w straszliwym cierpieniu, i dodał bezdźwięcznie: - Nikt nie przeżył.

Jason bez słowa podszedł do stolika i wziął kryształową karafkę z whisky. Nalał sobie trochę do szklanki, wychylił, potem znowu napełnił, wpatrując się niewidzącymi oczami przed siebie.

- Zostawiła ci to. - Mike Farrell podawał mu dwa listy ze złamaną pieczęcią. Kiedy Jason nie wyciągnął po nie ręki, jego przyjaciel wyjaśnił łagodnie: - Już je przeczytałem. Jeden z nich to list z żądaniem pieniędzy, zaadresowany do ciebie, który Melissa zostawiła w twojej sypialni. Zamierzała wyciągnąć od ciebie jak najwięcej za Jamiego. Drugi miał cię skompromitować; dała go lokajowi z poleceniem, by po jej wyjeździe dostarczył go do „Timesa”. Kiedy jednak Flossie Wilson odkryła, że Jamiego nie ma, natychmiast wypytała służbę, czym Melissa zajmowała się poprzedniego wieczoru, a lokaj wręczył jej ten list, zamiast zanieść do „Timesa”, jak mu polecono. Flossie nie mogła się z tobą skontaktować i powiadomić cię, iż Melissa zabrała Jamiego, więc posłała po mnie i dała mi te listy. Jasonie - ciągnął dalej ochryple Mike - wiem, jak bardzo kochałeś tego chłopca. Przykro mi. Tak mi cholernie przykro...

Udręczony Jason uniósł powoli oczy na wiszący nad obramowaniem kominka portret w złotej ramie. Mężczyzna w bolesnym milczeniu wpatrywał się w podobiznę synka, mocno zbudowanego chłopczyka, z anielskim uśmiechem na buzi ściskającego mocno w piąstce drewnianego żołnierza.

Szklanka, którą Jason trzymał w dłoni, roztrzaskała się nagle na kawałki. Ale nie płakał. Dzieciństwo Jasona Fieldinga dawno już pozbawiło go łez.

 

Portage Nowy Jork

1815

 

Śnieg zaskrzypiał pod drobnymi stopami Victorii Seaton, kiedy skręciła ze ścieżki i pchnęła białą, drewnianą furtkę, prowadzącą na frontowe podwórze niewielkiego domku, w którym się urodziła. Z zaróżowionymi policzkami i błyszczącymi oczami przystanęła, by zerknąć na rozgwieżdżone niebo i przyglądała mu się ze świeżą radością piętnastolatki uwielbiającej czas Bożego Narodzenia. Zanuciła kilka ostatnich taktów jednej z pieśni, które przez cały wieczór śpiewała razem z resztą kolędników, potem odwróciła się i poszła ścieżką w kierunku pociemniałego domu.

Z nadzieją, że nie obudzi rodziców ani młodszej siostry, otworzyła cichutko drzwi frontowe i wślizgnęła się do środka. Zdjęła pelerynę, powiesiła ją na kołku przy wejściu, potem odwróciła się i zaskoczona zamarła w bezruchu. Księżyc świecił jasno przez okno na piętrze i oświetlał rodziców, którzy stali przed sypialnią matki.

- Nie, Patricku! - Matka szarpała się w silnym uścisku ojca. - Nie mogę! Po prostu nie mogę!

- Nie odmawiaj mi, Katherine - mówił Patrick Seaton tak błagalnie, że aż szorstko. - Na litość boską, nie...

- Obiecałeś! - wybuchnęła matka, usiłując gwałtownie wyrwać mu się z ramion. Ojciec pochylił głowę i pocałował żonę, ale odwróciła twarz; słowa ze szlochem wyrywały się z jej ust. - Obiecałeś mi tego dnia, kiedy urodziła się Dorothy, że mnie już nigdy więcej nie poprosisz. Dałeś mi słowo!

Victoria stała oszołomiona, zdezorientowana, ogarnięta trwogą, niejasno uświadamiając sobie, że nigdy nie widziała, by jej rodzice się dotykali - ani żartobliwie, ani czule - ale nie miała pojęcia, o co może chodzić ojcu, kiedy błagał matkę, by mu nie odmawiała.

Patrick puścił żonę, ręce mu opadły.

- Przepraszam - powiedział lodowato. Jego żona czmychnęła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi, ale Patrick Seaton, zamiast udać się do siebie, zawrócił i zaczął schodzić wąskimi schodami, mijając córkę w odległości zaledwie pół kroku.

Victoria przywarła do ściany, czując się tak, jakby scena, którą właśnie oglądała, stanowiła jakieś zagrożenie dla bezpieczeństwa i ładu jej świata. Bała się, że jeżeli spróbuje zrobić krok w kierunku schodów, ojciec zauważy ją i zorientuje się, iż była świadkiem tego upokarzająco intymnego epizodu, stała więc i przyglądała się, jak siada na sofie i wbija wzrok w gasnący żar ognia. Butelka alkoholu, która od lat stała na półce kuchennej, znalazła się teraz przed nim na stole obok napełnionej do połowy szklanki. Kiedy pochylił się i sięgnął po trunek, Victoria odwróciła się ostrożnie i postawiła stopę na najniższym stopniu.

- Wiem, że tam jesteś, Victorio - odezwał się ojciec głuchym głosem, nie oglądając się za siebie. - Nie ma sensu udawać, że nie byłaś świadkiem tego, co właśnie zaszło między twoją matką a mną. Czemu tu nie przyjdziesz i nie siądziesz przy ogniu? Nie jestem takim brutalem, jakim ci się muszę wydawać.

Gardło ścisnęło jej się ze współczucia; szybko podeszła i usiadła obok niego.

- Nie wydaje mi się, żebyś był brutalem, papo. Nie mogłabym tak myśleć.

Ojciec pociągnął potężny haust alkoholu ze szklanki.

- Nie obwiniaj również swojej matki - uprzedził ją; mówił nieco bełkotliwie, jakby pił już przez dłuższy czas, zanim Victoria się pojawiła.

Alkohol osłabił jego rozeznanie sytuacji, kiedy więc zerknął na nieszczęśliwą minę córki, założył, że domyśliła się po scenie, której była świadkiem, więcej, niż to miało miejsce. Objął ją pocieszająco ręką za ramiona i próbował uspokoić, ale jego słowa wzmogły tylko stokrotnie jej smutek.

- To nie jest wina ani twojej matki, ani moja. Ona nie potrafi mnie kochać, a ja nie potrafię przestać jej kochać. I tyle.

Prosto z bezpiecznej przystani dzieciństwa Victoria wpadła w zimną, przerażającą rzeczywistość dorosłych. Usta same jej się otworzyły; wpatrywała się w ojca rozszerzonymi źrenicami i miała wrażenie, że świat wokół niej rozpada się na kawałki. Potrząsnęła głową, starając się zaprzeczyć tej okropności, którą ojciec wypowiedział. Matka musiała kochać jej cudownego ojca!

- Na siłę nikogo pokochać się nie da - ciągnął dalej Patrick Seaton, potwierdzając tę okropną prawdę i wpatrując się z goryczą w szklankę. - Żeby miłość przyszła, nie wystarczy z całych sił tego pragnąć. Gdyby tak było, matka by mnie kochała. Kiedy się pobieraliśmy, była przekonana, że nauczy się mnie kochać. Ja też w to wierzyłem, oboje chcieliśmy w to wierzyć. Później, oczywiście, sam siebie próbowałem przekonywać, że nie ma znaczenia, czy mnie kocha, czy nie. Wmawiałem sobie, że małżeństwo bez miłości też może być dobre. - Następne słowa wyrwały mu się z piersi z taką udręką, że Victorię aż zapiekło w sercu. - Byłem głupcem! Kochać kogoś, kto cię nie kocha, to piekło! Nie daj się nigdy nikomu przekonać, że będziesz szczęśliwa z człowiekiem, który cię nie kocha.

- Nie... nie dam - odrzekła szeptem, mrugając oczami, by powstrzymać łzy.

- I nigdy nikogo nie kochaj więcej, niż on kocha ciebie, Tory. Nie pozwól sobie na to.

- Do... dobrze - szepnęła znowu Victoria. - Obiecuję. - Tak wezbrały w niej miłość i litość, że nie mogła ich w sobie pomieścić; przelały się łzami na policzki, gdy popatrzyła na ojca i położyła drobną dłoń na jego przystojnej twarzy. - Kiedy przyjdzie czas, papo - wykrztusiła - wybiorę sobie na męża kogoś dokładnie takiego jak ty.

Ojciec uśmiechnął się do niej czule, ale nie odpowiedział. Zauważył tylko:

- Wiesz, nie wszystko było złe. Mamy z matką ciebie i Dorothy do kochania, a to nas łączy.

 

Świt dopiero rozświetlał niebo, kiedy Victoria wymknęła się z domu, spędziwszy bezsenną noc na wpatrywaniu się w sufit nad łóżkiem. Ubrana w czerwoną pelerynę i ciemnoniebieską wełnianą spódnicę do jazdy konnej, wyprowadziła swego indiańskiego konika i bez wysiłku go dosiadła.

Kwadrans potem zatrzymała się przy strumyku, który płynął wzdłuż gościńca prowadzącego do wioski, i zsiadła. Ostrożnie zeszła po śliskim, pokrytym śniegiem brzegu i przycupnęła na płaskim głazie. Z łokciami opartymi na kolanach i brodą wtuloną w dłonie wpatrywała się w szarą wodę, płynącą powoli pomiędzy zamarzniętymi kawałami lodu przy brzegach.

Niebo pożółkło, a potem poróżowiało, a ona siedziała, usiłując odnaleźć radość, którą zawsze tutaj odczuwała, kiedy patrzyła, jak wstaje nowy dzień.

Spomiędzy pobliskich drzew wypadł królik; za jej plecami parsknął cicho koń, a na stromym brzegu dały się słyszeć ciche kroki. Lekki uśmiech pojawił się na wargach Victorii, a w ułamek sekundy później kula śnieżna gwizdnęła jej obok prawego ramienia; dziewczyna odchyliła się zręcznie w lewo.

- Pudło, Andrew - zawołała, nie poruszając się nawet.

Obok niej pojawiła się para błyszczących butów z cholewami.

- Wcześnie wstałaś dziś rano - powiedział Andrew, uśmiechając się szeroko do drobnej, młodziutkiej piękności, siedzącej na głazie.

Victoria sczesała do tyłu z czoła swoje rude, połyskujące złotem włosy i umocowała je szylkretowym grzebieniem na czubku głowy, skąd spływały na ramiona niczym falujący wodospad. Jej okolone gęstymi rzęsami oczy miały głęboką, ciemnoniebieską, żywą barwę bratków, a ich kąciki leciutko unosiły się ku górze. Nosek był mały i kształtny, kości policzkowe delikatne, cera kwitnąca zdrowiem, a na samym środku bródki znajdował się mały, ale intrygujący dołeczek.

Rysy twarzy Victorii wskazywały, że dziewczyna wyrośnie na prawdziwą piękność, ale każdy, kto jej się przyjrzał, zyskiwał przekonanie, że uroda ta bardziej miała być egzotyczna niż krucha, bardziej żywa niż nieskazitelna; podobnie oczywiste było, że drobny podbródek świadczy o uporze, a oczy błyszczą poczuciem humoru. Tego jednak ranka brakowało im zwykłego blasku.

Victoria pochyliła się i nabrała w okryte rękawiczkami dłonie nieco śniegu. Andrew automatycznie się uchylił, ale ona, zamiast jak zwykle cisnąć w niego śnieżką, wrzuciła ją do strumienia.

- Co się stało, promiennooka? - droczył się z nią. - Boisz się, że nie trafisz?

- Oczywiście, że nie - odrzekła z cichutkim, ponurym westchnieniem.

- Przesuń no się i daj mi usiąść.

Zrobiła mu miejsce, a Andrew przyglądał się jej smutnej minie z łagodnym zatroskaniem.

- Czemuż to jesteś taka ponura?

Victorię bardzo korciło, żeby mu się zwierzyć. Mający dwadzieścia lat Andrew był od niej o pięć lat starszy i niewiarygodnie mądry jak na swój wiek. Był jedynym dzieckiem najbogatszej mieszkanki okolicy - wdowy rzekomo podupadłej na zdrowiu, która czepiała się zaborczo swego jedynego syna, równocześnie zrzucając na niego całą odpowiedzialność za kierowanie olbrzymim domem i tysiącem akrów uprawnej ziemi, która go otaczała.

Andrew wziął Victorię pod brodę okrytą rękawiczką dłonią i uniósł w górę twarz dziewczyny.

- Opowiedz mi - poprosił łagodnie.

Nie potrafiła się oprzeć jego powtórnej prośbie, mając taką rozpacz w sercu. Andrew był jej przyjacielem. W ciągu ich długoletniej znajomości nauczył ją łowić ryby, pływać, strzelać z pistoletu i oszukać przy kartach - twierdził, że to ostatnie jest konieczne, by wiedziała, kiedy ktoś spróbuje ją oszukać. Victoria odpłaciła się za owe starania, nauczywszy się lepiej pływać, lepiej strzelać i lepiej oszukiwać niż on. Byli przyjaciółmi i wiedziała, że może się mu zwierzyć niemal ze wszystkiego. Nie potrafiła się jednak zmusić, by omawiać z nim małżeństwo rodziców. Zamiast tego poruszyła tę drugą sprawę, która ją martwiła - przestrogę ojca.

- Andrew - zapytała z wahaniem - skąd można wiedzieć, czy ktoś cię kocha? Tak naprawdę kocha?

- A czyj aż to miłość cię martwi?

- Tego, kogo kiedyś poślubię.

Gdyby była nieco starsza i bardziej dojrzała, potrafiłaby zinterpretować czułość, jaką zapłonęły złotobrązowe oczy chłopca, zanim szybko odwrócił wzrok.

- Będziesz kochana przez człowieka, którego poślubisz - zapewnił ją. - Możesz mi uwierzyć na słowo.

- Ale on musi mnie kochać równie mocno, jak ja jego.

- Będzie.

- No dobrze, ale skąd ja mam wiedzieć, czy tak jest?

Andrew rzucił ostre, badawcze spojrzenie na jej subtelną twarz.

- Czyżby jakiś tutejszy chłopak dręczył twego ojca prośbami o twą rękę? - zapytał niemal gniewnie.

- Oczywiście, że nie! - parsknęła. - Mam dopiero piętnaście lat, a papa z wielką stanowczością zapowiedział, że muszę czekać aż do osiemnastu, żebym dokładnie wiedziała, czego chcę.

Popatrzył na jej uparty, mały podbródek i zaśmiał się z ulgą.

- Jeżeli doktor Seaton martwi się tylko tym, żebyś wiedziała, czego chcesz, to mógłby ci pozwolić wyjść za mąż nawet jutro. Już w wieku dziesięciu lat wiedziałaś, czego pragniesz w życiu.

- Masz rację - przyznała Victoria wesoło i otwarcie. A po minucie sympatycznego milczenia zapytała od niechcenia: - Andrew, a czy ty kiedyś zastanawiasz się nad tym, z kim się ożenisz?

- Nie - odpowiedział z dziwnym uśmiechem, wpatrując się w drugi brzeg strumienia.

- A czemu nie?

- Bo już wiem, kim ona będzie.

Zaskoczona tą niespodziewaną rewelacją Victoria gwałtownie odwróciła głowę.

- Wiesz? Naprawdę? Powiedz mi! Czy to ktoś, kogo znam? Kiedy Andrew nadal milczał, rzuciła mu spod oka pełne namysłu spojrzenie i zaczęła ugniatać śnieg w twardą kulę.

- Czy zamierzasz wrzucić mi to za kołnierz? - zapytał, przyglądając jej się z podejrzliwym rozbawieniem.

- Oczywiście, że nie - odrzekła, a oczy jej się śmiały. - Miałam raczej na myśli coś w rodzaju zakładu. Jeżeli to ja trafię bliżej kamienia leżącego na tamtym najdalszym głazie, to będziesz mi musiał powiedzieć, kim ona jest.

- A jeżeli to ja trafię bliżej? - rzucił jej wyzwanie Andrew.

- No to sam będziesz mógł wybrać sobie nagrodę - odrzekła wielkodusznie.

- Popełniłem poważny błąd, ucząc cię hazardu - roześmiał się, lecz nie pozostał nieczuły na jej zuchwały uśmiech.

Andrew spudłował do celu o kilkanaście centymetrów. Victoria przez chwilę wpatrywała się w kamień z głęboką koncentracją, potem cisnęła kulę i trafiła go z taką siłą, że razem ze śnieżką spadł ze skały.

- Popełniłem również poważny błąd, ucząc cię rzucać śnieżkami.

- Zawsze umiałam to robić - przypomniała mu zuchwale, opierając ręce na szczupłych biodrach. - A teraz słucham, z kim to chcesz się ożenić?

Andrew wepchnął ręce do kieszeni i szeroko uśmiechnął się do jej czarującej twarzyczki.

- A jak myślisz, niebieskooka, z kim chciałbym wziąć ślub?

- Nie wiem - odpowiedziała poważnie - ale mam nadzieję, że to ktoś wyjątkowy, bo ty jesteś wyjątkowy.

- Ona jest wyjątkowa - zapewnił ją z łagodną powagą. - Do tego stopnia wyjątkowa, że myślałem o niej nawet wtedy, kiedy wyjeżdżałem zimą do szkoły. Właściwie to cieszę się, że jestem w domu, bo mogę się z nią częściej widywać.

- Musi być całkiem sympatyczna - przyznała Victoria sztywno; nagle i nie wiadomo dlaczego rozzłościła się na tę Bogu ducha winną dziewczynę.

- Powiedziałbym, że lepszym określeniem dla niej byłoby „cudowna” niż „całkiem sympatyczna”. Jest słodka i pełna energii, piękna i naturalna, łagodna i uparta. Kto tylko ją pozna, musi pokochać.

- No to, na litość Pana, czemu się z nią nie ożenisz i nie skończysz z tym! - mruknęła ponuro Victoria.

Wargi Andrew drgnęły. Pieszczotliwym gestem wyciągnął rękę i położył ją na gęstych, jedwabistych włosach dziewczyny.

- Ponieważ - szepnął czule - ona jest jeszcze za młoda. Widzisz, jej ojciec pragnie, by najpierw skończyła osiemnaście lat, żeby dokładnie wiedziała, czego chce.

Olbrzymie niebieskie oczy Victorii otworzyły się szeroko i popatrzyły badawczo w jego przystojną twarz.

- Czy masz na myśli mnie? - wyszeptała.

- Ciebie - odpowiedział, uśmiechając się uroczyście. - I tylko ciebie.

Świat Victorii, tak niedawno jeszcze zagrożony tym, co wczoraj widziała i słyszała, nagle stał się znowu bezpieczny, pewny i ciepły.

- Dziękuję ci, Andrew - rzekła, nagle onieśmielona. A potem, w jednej chwili zmieniając się z dziewczynki w uroczą, szlachetnie urodzoną młodą damę, dodała miękko: - Jakże miło będzie poślubić najlepszego przyjaciela.

- Nie powinienem był ci o tym wspominać, nie porozmawiawszy wcześniej z twoim ojcem, ale tego jeszcze przez trzy lata nie mogę zrobić.

- On cię ogromnie lubi - zapewniła go dziewczyna. - Kiedy przyjdzie pora, wcale nie będzie oponował. Jakże by mógł, skoro jesteście tak do siebie podobni?

W chwilę później dosiadła konika; czuła się wesoła i radosna, ale jej dobry nastrój prysnął, gdy tylko otworzyła tylne drzwi domu i weszła do przytulnego pomieszczenia, które pełniło dwojaką rolę, służąc jako kuchnia i wspólny pokój rodziny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin