Dobremu przyjacielowi — Arnoldowi Spectorowi
Leciałem nisko nad powierzchnią morza, dopiero na widok brzegu poderwałem samolot na trzy tysiące stóp. W głębi lądu, w ostrym świetle księżyca, niczym naszyjnik z pereł lśniła lodowa czapa Grenlandii.
Leżąca na wschód od Opuszczonego Przylądka Zatoka Ju-lianehaab tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało nieomal bezwietrzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru nie powinna przekraczać pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało to szansę skoku w dolinę u szczytu fiordu, co prawda niezbyt wielką, ale to lepsze niż dalszy lot.
W kabinie panował ziąb, strumień nocnego powietrza wpadał przez wybitą szybę, a niezliczone jarzące się tarcze na tablicy przyrządów zlewały się chwilami w nieczytelną plamę. Nagle w oddali, gdzie kończyła się mgła, w intensywnym świetle księżyca, białym srebrem zalśniły wody fiordu. Za nimi, aż po czapę lodową, roztaczał się przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz z wyraźnie zarysowanym każdym załamaniem terenu.
Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem autopi-lota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Wciąż tam był. Leżał rozparty w fotelu drugiego pilota i nieruchomymi oczami wpatrywał się w nicość, a w nikłym świetle przyrządów pokładowych głowa wydawała się oddzielona od tułowia. Ruszyłem w mrok kabiny, potknąłem się i aż przyklęknąłem. Wyciągniętą ręką trafiłem na zimną, twardą jak lód twarz tego drugiego... Czułem, że ogarnia mnie panika, że za chwilę zabraknie mi tchu.
7
Zatoczyłem się w ciemności pociągając za dźwignię awaryjnego zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy. Bez wahania skoczyłem w pustkę. Ogarnęło mnie przenikliwe zimno, a zarazem poczułem się dziwnie wolny. Miałem wrażenie, że koziołkuję w zwolnionym tempie. Przez chwilę, jak duch, sunął nade mną samolot spokojnie zmierzający ku wschodowi. Sięgnąłem po uchwyt linki otwierającej spadachron, ale go nie znalazłem. Krzyknąłem przeraźliwie i zapadłem w czerń nocy...
Sny miewałem rzadko, zazwyczaj wtedy, gdy kładłem się przemęczony lub przygnębiony, ale efekt był zawsze ten sam — budziłem się mokry od potu i drżący jak osika. Leżatem chwilę, patrząc w sufit, po czym odsunąłem kołdrę i podszedłem do okna. Powitał mnie piękny poranek, więc szybko otrząsnąłem się z resztek snu.
Tego lata uznałem, że w Godthaab zapanował zbyt duży ruch, przeniosłem zatem swoją bazę do Frederiksborga, małej osady na południowo-wschodnim wybrzeżu, leżącą dwieście mil od koła podbiegunowego. Żyło tu ponad piętnaście tysięcy osób, ale w krótkim letnim sezonie panował tłok, gdyż z Danii przyjeżdżało kilkuset robotników budowlanych, którzy w ramach rządowego programu rozwoju stawiali brzydkie, trzypiętrowe betonowe bloki. Mimo to Frederiksborg, jak większość miejscowości na wybrzeżach Grenlandii, przypominał surową, pionierską osadę, które zwykle wyrastają niczym grzyby po deszczu w okolicach nowo odkrytych złóż złota czy srebra: rozproszone między skałami półwyspu drewniane domy pomalowane na czewono, żółto lub zielono i nie brukowane drogi. Ze względu na skaliste podłoże wszystkie telefoniczne i elektryczne przewody biegły w powietrzu niczym girlandy, zawieszone między lasem słupów.
Przy końcu skalistej drogi, tuż za fabryką konserw, znajdowała się przystań, a w niej pół tuzina łodzi rybackich, latająca łódź Catalina, należąca do wschodniokanadyjskiej Powietrznej Kontroli Ruchu Przybrzeżnego i moja amfibia Otter, stojąca na lądzie u szczytu betonowej pochylni.
8
Dochodziła dziesiąta. Właśnie wszedłem do łazienki i odkręciłem prysznic, gdy ktoś zpukaŁ Owinąłem biodra ręcznikiem i wróciłem do sypialni. W drzwiach stała Gudrid Rasmussen.
— Podać kawę, panie Martin? — zapytała po duńsku.
Była to niewysoka, o szerokich biodrach, około dwudziestopięcioletnia dziewczyna. Urodziła się i wychowała na Grenlandii. Jasne warkocze upięte wokół głowy świadczyły o jej duńskim pochodzeniu, a wysokie kości policzkowe i migdałowy kształt oczu wskazywały na lekką domieszkę krwi eskimoskiej. Większość roku spędzała w odległym o około sto mil Sandwig prowadząc gospodarstwo na owczej farmie dziadka. Natomiast latem pracowała w hotelu jako pokojówka.
— Dzisiaj wolę herbatę, Gudrid — powiedziałem. — Jestem w kiepskim nastroju.
Potrząsnęła z wyrzutem głową.
— Wygląda pan okropnie. To niezdrowo tak harować.Zanim zdążyłem odpowiedzieć, warkot samolotu zakłócił
spokój poranka. W porę podszedłem do okna, by zobaczyć, jak aermacchi zgrabnie skręca nad przystanią i wypuszcza klapy, podchodząc do lądowania na pasie za fabryką konserw.
— Przyleciał twój chłopak.
— Arnie? — zarumieniła się i zbliżyła do okna — Wszystkie dziewczyny są jego, panie Martin. Ja jestem tylko jednąz nich.
Nie było sensu zaprzeczać i udawać, że myli się, staliśmy więc chwilę w milczeniu, patrząc, jak koła schodzą poniżej płóz, w które wyposażony był aermacchi.
— Zdawało mi się, że miał je znowu zamienić na pływaki — powiedziałem.
— Płozy? — wzruszyła ramionami. — Przedłużył kontraktz Amerykańskim Towarzystwem Górniczym w Malamusk, a naobrzeżu czapy lodowej ląduje się tylko na śniegu.
Osiadł dobrze, choć nie idealnie. No cóż, wszyscy miewamy gorsze dni. Kołował chwilę wzdłuż pasa i zniknął nam z oczu za fabryką konserw.
Gudrid uśmiechnęła się promiennie.
— Niech pan bierze ten prysznic, a ja w tym czasie przyniosę herbatę i zamówię śniadanie. Pościel zmienię później.
9
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wróciłem do łazienki i wszedłem pod przyjemny, gorący i relaksujący natrysk.
Ból głowy mijał, co było pocieszające zważywszy, że czekał mnie dwuipółgodzinny lot. Włożyłem stary jedwabny szlafrok i wróciłem do sypialni, wycierając energicznie włosy. Gudrid już przyniosła tacę z parującą herbatą.
Skończyłem pierwszą filiżankę i właśnie nalewałem drugą, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem i do pokoju wpadł Arnie Fassberg. Był mojego wzrostu (niecałe sześć stóp), ale na tym podobieństwo kończyło się. Ja miałem włosy ciemne, a on jasne, niczym albinos. Jego twarz była szczera, otwarta, moja zaś nieprzystępna i poważna. Do tej pory życie go oszczędzało, a przynajmniej niezbyt mocno dało mu w kość — czoło miał gładkie jak dziecko. Rodowity Islandczyk. Był największym ze znanych mi kobieciarzy i jak wszyscy Don Juani, nieuleczalnym romantykiem, zakochującym się i odkochującym zadziwiająco regularnie. W wykończonych futrem oficerkach i starej kurtce pilota wyglądał nieco pretensjonalnie.
Rzucił w kąt płócienny worek i podszedł do stołu.
— Bałem się, że już cię nie zastanę. Pobiłem chyba wszystkie rekordy lecąc z Sondre Stromfiord.
— Stało się coś?
Łyknął herbaty z mojego kubka.
— Zaopatrujesz tego amerykańskiego aktora, prawda?Myślał o Jacku Desforge'u, który przypłynął nieoczekiwanie
do Godthaab na początku czerwca na swoim motorowym jachcie Stella. Od tamtej pory krążył wzdłuż wybrzeża łowiąc ryby i polując, a ja, gdziekolwiek znajdował się, regularnie dostarczałem mu wszystko, czego potrzebował.
— O co chodzi?
— Mam dla ciebie pasażerkę. Przyleciała w nocy do Sondrez Kopenhagi. Chciała, żebym ją od razu zawiózł do Desforge'a,ale nie mogę. W południe muszę być w Malamusk z częściamizapasowymi, które przyszły specjalnie dla nich ze Stanów. Nawiasem mówiąc, gdzie on teraz jest?
— Gdzieś na północ od Disko, w okolicy Narquassit. Słyszałem, że szuka polarnych niedźwiedzi.
Na twarzy Arniego odmalowało się szczere zdumienie.
10
— O tej porze roku? Chyba żartujesz?
— To chyba jedyne zwierze, pomijając jaka tybetańskigo,z jakim nigdy jeszcze nie zmierzył się. Kto wie, może dopiszemu szczęście. Sam widziałem tam niedźwiedzia w sierpniu.
— Mało prawdopodobne, ale życzę mu powodzenia.
— A dziewczyna? Jak się nazywa?
— Eytan. Liana Eytan.Zmarszczyłem brwi.
— Izraelitka?
— Według mnie, to typowa Angielka — uśmiechnął się. — Tak czy inaczej, stuprocentowa kobieta.
— Ładna?
Aż potrząsnął głową.
— Brzydka jak diabli, ale to bez znaczenia.
— Intrygujące. Nie mogę doczekać się, kiedy ją zobaczę.
— Właśnie je na dole śniadanie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i tak jak oczekiwałem, weszła Gudrid ze zmianą pościeli. Arnie odwrócił się i podszedł do niej.
— Gurdid, kochanie!
Ominęła go spokojnie i rzuciła pościel na łóżko.
— Mógłbyś sobie darować.
Odsunął suwak jednej z kieszeni przy kurtce i wyjął zwitek banknotów.
— Właśnie dostałem wypłatę, aniołku. Tysiąc dolarów.Cóż byśmy zrobili bez naszych amerykańskich przyjaciół?
— A ile przepuścisz w karty we Frederiksmut? — zapytałakwaśno.
Wyciągnął dwa studolarowe banknoty i podał jej resztę.
— Ocal mnie przed samym sobą, Gudrid. Zostań znowumoim bankierem.
— I po co? Jutro odbierzesz je z powrotem.Skrzywił się.
— Wpłać do banku na swoje konto, to ich nie ruszę. Ufam ci.Jak zwykle miękła niczym wosk w jego rękach.
— Naprawdę chcesz tego?
11
— Czy inaczej prosiłbym cię? — klepnął ją w pośladek. — Może lepiej pójdę z tobą i zobaczę, gdzie je schowasz, a nuż cości się przytrafi na ulicy.
Nie musiał wcale do mnie mrugać, kiedy wychodzili i tak wiedziałem, o co chodzi. Biedna Gudrid. Zawsze pod ręką, gdy chciał zabawić się między kolejnymi przygodami. Nie umiała stawić czoła sytuacji — z jej punktu widzenia — beznadziejnej.
A jednak, na swój egoistyczny sposób, darzył ją prawdziwym uczuciem, ona zaś co pewien czas pełniła rolę jego bankiera, dzięki czemu prawdopodobnie w ogóle miał jakieś pieniądze.
Ale miałem dość własnych problemów, żeby martwić się jeszcze o innych, więc szybko ubrałem się i zszedłem na dół.
Jak zwykle o tej porze restauracja była pusta. Z pewnym wyjątkiem. Dziewczyna siedziała we wnęce przy stoliku koło okna, popijała kawę i wyglądała na ulicę. Natychmiast zrozu-miałem, co Arnie miał na myśli, ale w jednym pomylił się — nie była wprawdzie piękna, przynajmniej wedle ogólnie przyjętych norm, ale z pewnością i nie brzydka. Miała wyraźnie żydowską twarz — jeśli można dziś użyć takiego określenia, nie narażając się na zarzut antysemityzmu — dumną twarz o ostrych, jakby wykutych w kamieniu rysach. Pełne czerwone usta, wysokie kości policzkowe i głęboko osadzone oczy czyniły ją nieprzyzwoicie zmysłową. Proste włosy, niczym ciemna zasłona sięgające ramion, były w nieskazitelnym porządku. To nie wieśniaczka Ruth, lecz dzika dumna księżniczka — może Estera, a nawet Jezabel.
Kiedy zbliżyłem się, spojrzała na mnie nieprzenikrtionymi ciemnymi oczami. Na jej twarzy malował się spokój. Zatrzymałem się z rękami w kieszeniach.
— Pani Eytan? Jestem Joe Martin. Słyszałem, że chce siępani zobaczyć z Jackiem Desforgem. Mogę spytać o powód?
Wyglądała na lekko zdziwioną.
— Czy to ma jakieś znaczenie?
— Zapewne dla niego — tak.
12
Usiadłem naprzeciwko i skinąłem na kelnera, stojącego przy wejściu do kuchni. Natychmiast zdjął z ognia stek z wieloryba i podał mi.
— Czyżby wynajął pana na goryla? — spytała bez cieniaurazy w głosie.
— Niezupełnie. Powiedzmy, że Jack wywiesił ogromnytransparent z napisem „Nie przeszkadzać". Ja co tydzień zaopatruję Stellę, a on mi za to nie tylko płaci podwójnie, ale cowięcej — gotówką. Uwielbiam takie układy i nie ścierpię niczego, co mogłoby je zepsuć.
— Czy zmieniło by to coś, gdybym powiedziała, że jesteśmystarymi przyjaciółmi?
— Niespecjalnie.
— Tak też myślałam — otworzyła torebkę i wyjęła typowomęski portfel. — Ile pan bierze za przelot na tej trasie?
— Pięćset koron.
...
sikanda66