Dostojewski Fiodor - Łagodna.pdf

(185 KB) Pobierz
Tytuł: „ŁAGODNA”
Tytuł: „ŁAGODNA”
Autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
PRZEŁOŻYŁ GABRIEL KARSKI
OPOWIADANIE FANTASTYCZNE
OD AUTORA
Przepraszam moich czytelników, że tym razem zamiast Dziennika w zwykłym
kształcie daję im tylko opowiadanie. Ale rzeczywiście pracowałem nad tym utworem
przez większą część miesiąca. W każdym razie proszę czytelników o wyrozumiałość.
A teraz - co do samego opowiadania. Dałem mu podtytuł „fantastyczne”, chociaż
uważam je za jak najbardziej realne. Ale fantastyczność jest w nim istotnie - a
mianowicie w samej formie opowieści, co też chciałbym zawczasu wyjaśnić.
Chodzi o to, że nie jest to opowiadanie, ani nie są to notatki. Proszę sobie
wyobrazić męża, którego żona leży na stole martwa: przed kilkoma godzinami
popełniła samobójstwo, rzuciwszy się z okna. Jest wzburzony i jeszcze nie zdążył
zebrać myśli. Chodzi po pokojach i usiłuje zdać sobie sprawę z tego, co zaszło,
„uporządkować swe myśli”. Dodajmy, że jest to zagorzały hipochondryk z gatunku
tych, co sami z sobą rozmawiają. Oto właśnie mówi sam do siebie, referuje
sprawę, wyjaśnia ją sobie. Mimo pozorną ciągłość tej relacji, niejednokrotnie
przeczy sobie - zarówno logicznie jak uczuciowo. To usprawiedliwia siebie, to
oskarża ją i wdaje się w uboczne rozważania: mamy tu i wulgarność myśli, i
serca, i głębię uczucia.
Z wolna rzeczywiście wyjaśnia sobie sprawę i „porządkuje myśli”. Łańcuch
wywołanych przezeń wspomnień nieodparcie przywodzi go wreszcie do prawdy; prawda
nieodparcie uwzniośla jego umysł i serce. Pod koniec zmienia się nawet sam ton
opowieści - w porównaniu z chaotycznym jej początkiem. Prawda dość jasno i
wyraźnie - przynajmniej dla niego samego - odstania się przed nieszczęśnikiem.
Oto temat. Ma się rozumieć, przebieg opowieści obejmuje kilka godzin - z
zawieszeniami i przeskokami - i ma kształt nader zawiklany: bohater mówi sam do
siebie, to znów zwraca się jak gdyby do niewidzialnego sędziego. Tak też zawsze
bywa w rzeczywistości. Gdyby stenograf mógł go podsłuchać i wszystko zanotować -
tekst wypadłby nieco bardziej chropowaty, surowy, aniżeli u mnie; ale, jak mi
się wydaje, proces psychologiczny chyba pozostałby nie zmieniony. Otóż ta
hipoteza o stenografie, który wszystko zanotował (po czym ja bym opracował to
literacko), stanowi właśnie to, co w tym opowiadaniu traktuję jako element
fantastyczny. Ale w sztuce coś podobnego nieraz bywało dopuszczalne. Wiktor Hugo
na przykład w swym arcydziele Ostatni dzień skazańca zastosował chwyt prawie
identyczny i choć nie wprowadził stenografa, pozwolił sobie na jeszcze ‘większe
nieprawdopodobień-stwo, zakładając, że skazaniec może (i ma czas) kreślić
notatki nie tylko w ostatnim dniu, lecz nawet w ostatniej godzinie, dosłownie w
ostatniej minucie. Gdyby jednak zaniechał tej fantyzji, nie powstałby i sam
utwór - najrealniejszy i najprawdziwszy ze wszystkich, jakie napisał.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I. KIM BYŁEM JA I KIM BYŁA ONA
...O, dopóki ona tu jest-wszystko jeszcze dobrze: podchodzę i coraz spoglądam; a
wyniosą ją jutro - jakże ja tu zostanę sam? Teraz leży w saloniku, na stole,
zestawiono dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro, biała, wybita białym
atłasem, a zresztą ja nie o tym... Wciąż chodzę i chodzę, żeby to sobie
wytłumaczyć. Oto już tak od sześciu godzin chodzę, usiłując sobie wytłumaczyć i
wciąż nie mogę skupić myśli. Rzecz w tym, że chodzę, chodzę, chodzę... To było
tak: po prostu opowiem wszystko po kolei. (Porządek!) Panowie, wcale nie jestem
literatem, i wy to widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam rozumiem. Stąd
właśnie całe moje przerażenie, że wszystko rozumiem!
Otóż, jeżeli chcecie wiedzieć, to znaczy, jeśli zacząć od samego początku - po
prostu przychodziła do mnie zastawiać różne rzeczy, aby opłacać ogłoszenia w
„Głosie”: że tak a tak, guwernantka gotowa na wyjazd i na przychodzenie na
lekcje do domów itd., itd. To było na samym początku i ja naturalnie nie
odróżniałem jej od innych: przychodzi tak jak wszyscy i tak dalej. A później to
zacząłem ją odróżniać. Była taka szczuplutka, blondyneczka, średniego wzrostu, w
mojej obecności zawsze jakaś niezręczna, jakby skrępowana (myślę, że taka sama
była wobec każdego, a ja, ma się rozumieć, byłem dla niej taki sam, jak ten czy
ów, to znaczy, jeżeli mówimy nie o właścicielu lombardu, lecz o człowieku). Gdy
tylko otrzymywała pieniądze, natychmiast w tył zwrot i znikała. I zawsze w
milczeniu. Inni tak się sprzeczają, mole-
741
stują, targują się, żeby więcej dostać; ta-nie: ile dadzą... Mam wrażenie...
wciąż się gubię... Aha, przede wszystkim zaciekawiły mnie jej rzeczy: srebrne
pozłacane kolczyki, mizerny medalionik - przedmioty groszowej wartości. Sama to
wiedziała, ale patrząc na nią widziałem, że to dla niej dro-gocenność - i
rzeczywiście to było wszystko, co jej pozostało po tatusiu i mamusi - jak się
później dowiedziałem. Raz tylko pozwoliłem sobie na docinek. Bo właściwie,
widzicie, ja sobie na to nigdy nie pozwalam, wobec klientów zachowuję się po
dżentelmeńsku: mało słów, uprzejmie i surowo. „Surowo, surowo i surowo.”1 Lecz
oto ona ośmieliła się przynieść resztki (ale to dosłownie resztki) starego
serdaka - no i nie wytrzymałem: powiedziałem coś niby w rodzaju dowcipu. Chryste
Panie, jak się rozgniewała! Oczy ma niebieskie, duże, zamyślone, ale-jak się
rozżarzyły! Jednak nie padło ani jedno słowo, zabrała swoje „resztki” i wyszła.
Wtedy po raz pierwszy zauważyłem ją specjalnie i pomyślałem o niej w podobny
sposób, to znaczy właśnie w sposób specjalny. Tak: pamiętam jeszcze wrażenie, to
jest, właściwie, główne wrażenie, ogólną syntezę: to mianowicie, że jest
strasznie młoda, taka młodziutka, iż, rzekłoby się - czternastolatka. A miała
wtedy już szesnaście lat bez trzech miesięcy. A zresztą nie to miałem na myśli,
to wcale nie w tym zawierała się synteza. Nazajutrz przyszła znowu. Dowiedziałem
się później, że była z tym serdakiem u Dobronrawowa i u Mozera, ale oni oprócz
złota żadnych przedmiotów nie przyjmują, toteż nie chcieli z nią gadać. Ja
natomiast przyjąłem kiedyś od niej kameę (takie ot, świństewko) i -
zastanowiwszy się później - zdumiałem się: ja także prócz złota i srebra nic nie
przyjmuję, a od niej przyjąłem tę kameę. Taka była wtedy moja druga o niej myśl,
to pamiętam.
Tamtym razem, to znaczy po wizycie u Mozera, przyniosła bursztynową cygarniczkę:
gracik taki sobie, amatorski, ale dla nas znów bez wartości, bo my - tylko
złoto. Ponieważ zjawiła się po wczorajszym buncie, przyjąłem ją surowo. Surowość
u mnie - to oschłość. Niemniej jednak wręczając jej dwa ruble, nie zdołałem się
powstrzymać i powiedziałem z niejakim rozdrażnieniem: „robię to wyłącznie dla
pani, a Mozer takiej rzeczy od pani nie przyjmie”. Słowa dla pani wypowiedziałem
ze szczególnym naciskiem i właśnie w pew-
742
n y m sensie. Zły byłem. Ona znowu zaczerwieniła się usłyszawszy owo dla pani,
jednakże zachowała milczenie, nie odsunęła pieniędzy, przyjęła - ot, co znaczy
bieda! A jaka była wzburzona! Zrozumiałem, żem ją zranił. A po jej wyjściu nagle
się zastanowiłem: czyż istotnie taki triumf wart jest dwa ruble? Cha-cha-cha!
Pamiętam, żem sobie to pytanie zadał dwukrotnie: czy to warte? Czy warte? I
śmiejąc się odpowiedziałem sobie na nie twierdząco. Ogromnie mnie to wtedy
rozbawiło. Ale nie było to brzydkie uczucie: powiedziałem tamto rozmyślnie,
celowo; chciałem ją poddać próbie, ponieważ raptem, zaświtały mi w głowie pewne
pomysły dotyczące jej osoby. To była moja trzecia specjalna myśl o niej.
No i od tego czasu wszystko się zaczęło. Ma się rozumieć, zaraz postarałem się
okólną drogą zbadać wszelkie okoliczności i oczekiwałem jej przyjścia ze
szczególną niecierpliwością. Przeczuwałem bowiem, że się rychło zjawi. Kiedy
przyszła, wszcząłem - z nadzwyczajną galanterią - uprzejmą rozmowę. Jestem
przecie niezgorzej wychowany i znam się na formach. Hm... No i wtedy wyczułem,
że jest dobra i łagodna. Osoby dobre i łagodne nie opierają się długo i choć
same do wywnętrzania się nie są bynajmniej skore, jednakże od rozmowy wykręcić
się żadnym sposobem nie potrafią i odpowiadają skąpo, ale odpowiadają, a im
dalej, tym obficiej, trzeba tylko samemu nie ustawać, skoro nam zależy. Ma się
rozumieć, ona mi wtedy sama nic nie wyjaśniła. Później dopiero dowiedziałem się
o „Głosie” i o wszystkim. Ona się wtedy rujnowała na ogłoszenia; z początku, ma
się wiedzieć, wyniośle:
„guwernantka, panie dobrodzieju, zgodzi się na wyjazd i oferty proszę nadsyłać z
podaniem warunków”, a później - „gotowa na wszystko: i do towarzystwa, i uczyć
może, i doglądać gospodarstwa, i pielęgnować chorą osobę, i szyć umiem” itd.
itd.-to wszystko tak dobrze znamy! Naturalnie występowało to w ogłoszeniu w
rozmaitych wariantach, a pod koniec, gdy jej położenie stało się rozpaczliwe, to
nawet „bez. pensji, za wyżywienie”. Otóż nie, nie znalazła posady! Wtedy
postanowiłem po raz ostatni ją wybadać: raptem biorę świeży numer „Głosu” i
wskazuję ogłoszenia: „Młoda osoba, zupełna sierota, poszukuje posady guwernantki
do małych dzieci, najchętniej u starszego wdowca. Może dopomóc w prowadzeniu
domu.”
743
- Ot, proszę, ta dziś rano dała ogłoszenie, , na wieczór z pewnością posadę otrzyma. Oto jak trzeba
si» -iglaszać!
Znów się wzburzyła, znowu błysnęła oczyma, odwróciła sic i natychmiast wyszła.
Bardzo mi się to spodobało. Zresztą byłem wtedy całkiem pewny i nie obawiałem
się: cygarniczek nikt nie zacznie przyjmować. A-ona zresztą nie miała już nawet
cygarniczek. I rzeczywiście, po dwóch dniach przychodzi - taka bledziutka,
zdenerwowana; zrozumiałem, że coś się musiało wydarzyć u niej w domu; i
faktycznie, wydarzyło się. Zaraz wyjaśnię, co się wydarzyło, ale na razie pragnę
tylko wspomnieć, jak jej wówczas zaimponowałem i urosłem w jej oczach. Taki
nagle powziąłem zamiar. Chodzi o to, że przyniosła ten obraz (zdecydowała się
przynieść)... Ach słuchajcie, słuchajcie! To właśnie wtedy już się zaczęło, bo
ja się wciąż plątałem... Chodzi o to, że teraz chcę wszystko odtworzyć, każdy
taki drobiazg, każdą kreseczkę. Wciąż usiłuję skupić myśli i-nie mogę, a to
właśnie owe kreseczki, kreseczki...
Obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, domowy, rodzinny staroświecki, ornat srebrny
pozłacany - warte to, no warte ze sześć rubli. Widzę, że przedmiot jest jej
drogi; zastawia całość, nie zdejmując koszulki z obrazu. Powiadam jej: lepiej
zdjąć, a obraz niech pani zabierze; bo sam obraz jednak jakoś nie bardzo...
- A czy panu nie wolno?
- Nie, nie o to chodzi, że nie wolno, tylko tak... Może dla pani samej...
- No więc proszę zdjąć.
- Wie pani, nie będę zdejmować, tylko wstawię o tam, do szafki - rzekłem po namyśle - razem z
innymi obrazami, pod lampkę (u mnie zawsze, kiedy otwierałem kasę, paliła się lampka) i,
całkiem po prostu, niech pani weźmie dziegieć rubli.
- Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć; ja niezawodnie wykupię.
- A dziesięciu pani nie chce? Obraz jest tyle wart - powiedziałem zauważywszy, że jej oczka znów
się zaiskrzyły. Nic nie odpowiedziała.
Wręczyłem jej pięć rubli.
- Nie trzeba nikim gardzić; ja sam bywałem w podobnych
744
opresjach, nawet w jeszcze gorszych, i jeżeli obecnie zastaje mnie pa» ~ przy
takiej robocie, to właśnie dlatego, po wszystkim, com przecierpiał...
- Pan mści się na społeczności? Tak? - z nagła przerwała mi ze zjadliwym uśmieszkiem, zresztą
dosyć niewinnym (to „znaczy zwróconym nie bezpośrednio do mnie, ponieważ ona mnie
podówczas bynajmniej nie odróżniała od innych - tak, że powiedziała to prawie bez
złośliwości). Aha, pomyślałem, toś ty taka, charakter się ujawnia, nowomodny.
- Widzi pani - oznajmiłem zaraz na poły żartobliwie, na poły tajemniczo:-„Jam częścią części,
która ongi była, jam częścią tej ciemności, co światło zrodziła...”2
Zwróciła ku mnie bystre i pełne ciekawości spojrzenie, w którym, dodam nawiasem,
było sporo dziecięoości.
- Zaraz... Co to za sentencja? Skąd to jest? Ja to gdzieś słyszałam...
- Proszę się nie głowić, tymi słowy Mefistofeles przedstawia się Faustowi. Czytała pani FawtaJ
- N-nie... nieuważnie.
- To znaczy, wcale pani nie czytała. Trzeba przeczytać. A zresztą znowu widzę na pani wargach
ironiczne skrzywienie. Proszę tylko nie przypisywać mi tak złego smaku, że oto, chcąc ubarwić
swoją rolę lichwiarza, wpadłem na koncept zaprezentowania się pani jako Mefistofeles.
Lichwiarz lichwiarzem pozostanie. Wiadomo.
- Pan jest jakiś dziwny... Wcale nie chciałam powiedzieć panu nic takiego...
Miała ochotę powiedzieć: „nie spodziewałam się, że pan jest człowiekiem
wykształconym”, ale nie powiedziała; wiedziałem jednak, że tak pomyślała;
ogromnie ją zaintrygowałem.
- Widzi pani - zauważyłem - na każdym kroku można czynić dobro. Oczywiście, nie mówię o
sobie: ja oprócz zła, powiedzmy, nic nie czynię, jednakże...
- Naturalnie, można czynić dobro w każdym miejscu- rzekła, obrzuciwszy mnie pośpiesznym,
ważkim spojrzeniem.- Właśnie w każdym miejscu - dodała nagfe.
Och, pamiętam, wszystkie te momenty pamiętam! I zauważę jeszcze, że kiedy ta
młodzież, ta mila młodzież pragnie powiedzieć coś takiego mądrego i ważkiego -
to raptem zbyt szczerze i naiwnie na twarzy będzie miała wypisane, że oto,
32 Dostojcwski,
745
panie dobrodzieju, „mówię d teraz coś mądrego i ważkiego” - i to nie z
próżności, jak to bywa u nas, ale wręcz widać, że sama strasznie w to wszystko
wierzy i ceni to, i szanuje, i myśli, że wy to wszystko tak samo szanujecie.
Ach, szczerość! Oto czym nas zwyciężają! A w niej-jakież to było urocze!
Pamiętam, niczegom nie zapomniał! Po jej wyjściu od razu zadecydowałem. Tegoż
dnia przeprowadziłem ostatnie poszukiwania i poznałem wszystkie-już bieżące-
tajniki;
dawne znalem w całości dzięki Lukierii, która podówczas u nich służyła i którą
kilka dni temu przekupiłem. Owe kulisy rzeczywistości były tak przerażające, że
nie pojmuję, jak można było jeszcze się śmiać - tak jak niedawno ona - i
interesować się słowami Mefista, gdy sama była w tak okropnym położeniu. Ale-ot,
młodzież! Tak właśnie pomyślałem o niej z dumą i radością, albowiem w tym jest i
wielkoduszność: oto proszę, chociaż znajdujemy się na skraju zagłady, wielkie
słowa Goethego promienieją. Młodość zawsze - chociażby odrobinę i choćby w
błędnym kierunku - przecie jest wielkoduszna. To znaczy - ja wszak o niej, o
niej jednej. I przede wszystkim wtedy już patrzałem na nią jak na moją i nie
wątpiłem o swej potędze. Wiecie, przesłodka to myśl, kiedy nie mamy już
wątpliwości!
Ale co się ze mną dzieje? Jeżeli będę dalej w ten sposób, kiedyż zbiorę to
wszystko razem? Prędzej, prędzej - to wcale nie w tym rzecz, och Boże!
II. PROPOZYCJA MAŁŻEŃSTWA
Owe „kulisy”, to, czego się o niej dowiedziałem, wyrażę w jednym zdaniu: rodzice
ją odumarli już dawno, przed trzema laty, ona zaś zamieszkała u niesamowitych
ciotek. Określenie to jest zbyt słabe. Jedna ciotka - wdowa, obarczona liczną
rodziną, dzieci sześć sztuk, jedno mniejsze od drugiego;
druga - niezamężna, stara, wstrętna. Obydwie wstrętne. Ojciec jej był
urzędnikiem, ale z kancelistów, i posiadał zaledwie szlachectwo indywidualne -
jednym słowem, dla mnie w sam raz. Zjawiałem się niejako z wyższego świata: bądź
co bądź emerytowany sztabs-kapitan ze świetnego pułku, rodowity szlachcic,
niezależny itd., a jeżeli chodzi o kasę pożycz-
746
kową - u ciotek mogło to wywoływać jedynie szacunek. U tych ciotek spędziła trzy
lata w niewoli, ale przecie egzamin gdzieś tam zdała - zdążyła, zdążyła zdać,
mimo bezlitosną mękę codziennej pracy, a to-chyba świadczyło o jej dążeniu do
czegoś wyższego i szlachetniejszego! Bo i po cóż chciałem się żenić? A zresztą-
do diabła ze mną, o tym później... I czyż o to idzie? Uczyła ciotczyne dzieci,
szyła bieliznę, a pod koniec nie tylko bieliznę, i - z tymi jej słabymi płucami
- podłogi szorowała. Tamte ustawicznie ją maltretowały i nawet biły. Doszło do
tego, że zamierzały ją sprzedać! Tfu! Pominę plugawe szczegóły. Później
opowiedziała mi wszystko dokładnie. Wszystko to ‘przez cały rok obserwował
sąsiad, opasły sklepikarz, ale nie taki zwyczajny sklepikarz, lecz właściciel
dwóch składów kolonialnych. Miał już na rozkładzie dwie żony i szukał trzeciej -
no i wypatrzył sobie: „spokojniutka, panie dobrodzieju, wyrosła w biedzie, a ja
ożenię się ze względu na sieroty.” Rzeczywiście miał małe dzieci. Więc - w
konkury, jął zmawiać się z ciotkami; a chłop miał pięćdziesiąt lat;
ona jest przerażona. Wówczas to zaczęła często zachodzić do mnie - w związku z
owymi ogłoszeniami w „Głosie”. Wreszcie uprosiła ciotki, aby pozostawiły jej do
namysłu choć odrobinkę czasu. Dały jej tę odrobinkę, ale tylko jedną, drugiej
już nie; warknęły: „Same, nawet bez zbędnej gęby, nie mamy co żreć.” A wieczorem
przyjechał kupiec; przywiózł ze sklepu funt cukierków po pół rubla; ona siedzi
obok niego; wywołuję tedy z kuchni Łukierię i wysyłam, żeby jej szepnęła, że
stoję przy bramie i chcę z nią pomówić w bardzo pilnej sprawie. Byłem zadowolony
z siebie. I w ogóle przez cały ten dzień byłem ogromnie rad.
No i kiedy się ukazała, zdumiona już samym faktem, żem ją wezwał, zaraz tam w
bramie, w obecności Lukierii, oświadczam jej, że będę sobie poczytywał za
szczęście i zaszczyt... Po drugie: niechaj się nie dziwi, że w takim trybie i że
w bramie: „Jestem człowiekiem, że tak powiem, prostolinijnym i rozważyłem
wszelkie okoliczności.” I to nie było kłamstwo, żem prostolinijny. No,
mniejsza... Mówiłem zaś nie tylko grzecznie, to znaczy wykazawszy się jako
człowiek dobrze wychowany, ale i oryginalnie, a to najważniejsze. Cóż, czy
grzech to stwierdzić? Ja chcę siebie osądzić i czynię to. Powinienem mówić pro i
contra, no i mówię. Później nawet z lu-
bością to wspominałem, chociaż to ghipie: oświadczyłem jej wtedy po prostu, bez
najmniejszego zmieszania, że po pierwsze: nie jestem szczególnie uzdolniony,
szczególnie mądry, może nawet niezbyt dobry, dość tani egoista (pamiętam to
wyrażenie, ułożyłem je sobie wtedy po drodze i byłem z niego zadowolony), oraz
że może i pod innymi względami jest we mnie dużo, dużo niemiłego. Wszystko to
zostało wypowiedziane z jakąś swoistą godnością-wiadomo, jak się takie rzeczy
mówi. Oczywiście miałem na tyle dobrego smaku, że uczciwie wymieniwszy swoje
braki, nie zabrałem się do wyliczania: „ale, panie dobrodzieju, w zamian
posiadam to i tamto, i owo”. Widziałem, że ona na razie okrutnie się boi, ale
ani trochę swej wypowiedzi nie złagodziłem; nie dość tego, widząc, że się boi,
rozmyślnie wzmocniłem: powiedziałem wręcz, że będzie syta, co zaś się tyczy
strojów, teatrów, balów - tego nie będzie, chyba dopiero w przyszłości, kiedy
osiągnę swój cel. Ten surowy ton prawdziwie mnie upajał. Dodałem-również
najswobodniej, niby mimochodem - że jeżeli param się takim zajęciem, to jest,
prowadzę tę kasę - to mam w tym jeden tylko cel, jest, że tak powiem, pewna
okoliczność... Ale przecież miałem prawo tak mówić: rzeczywiście taki cel miałem
i taką okoliczność... Za pozwoleniem, panowie, ja przez cale życie pierwszy
nienawidziłem tej kasy pożyczkowej, ale w istocie, chociaż to śmieszne
przemawiać do samego siebie tajemniczymi frazesami, przecież właśnie „mściłem
się na społeczności”, naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak, iż jej docinek na temat
tej mojej „zemsty” był niesprawiedliwy. To jest, uważacie, gdybym był rzucił jej
wprost słowa: „Tak, ja się mszczę na społeczności”, roześmiałaby się - jak’ to
uczyniła rankiem - i wypadłoby rzeczywiście pociesznie. Ale kiedy ot tak,
ubocznym napomknieniem wtrąciłem tajemnicze zdanie, okazało się, że można
wyobraźnię zaintrygować. A poza tym ja się wtedy niczego już nie obawiałem:
wszak wiedziałem, że gruby sklepikarz w każdym razie jest jej bardziej wstrętny
ode mnie .i że oto ja, stojąc przed bramą, okazuję się wyzwolicielem. Przecież
ja to wszystko pojmowałem. Jeżeli idzie o podłość - człek orientuje się
doskonale!’ Ale czy to podłość? Jakże tu człowieka sądzić? Alboż ja jej już
nawet
wtedy nie kochałem?
Chwileczkę: ma się rozumieć, nie napomknąłem jej ani słowem o dobrodziejstwie,
przeciwnie, wręcz przeciwnie: „To dla mnie, że tak powiem,-a nie dla pani
dobrodziejstwo.” Tak, iż nawet wyraziłem to słowami i może wypadło głupawo,
zauważyłem bowiem przelotny grymas na jej twarzy. Ale w ogólnym rozrachunku
bezsprzecznie wygrałem. Czekajcie, skoro już mam wywlekać „całe to błoto,
przypomnę i ostatnie świństwo: stałem, a w głowie mi się kotłowało:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin