ISAAC ASIMOV Imperium Galaktyczne #1 Kamykna niebie PRZELOZYLI PAULINABRAITER-ZIEMKIEWICZ PAWEL ZLEMKIEWICZ TYTUL ORYGINALU: PEBBLE IN THE SKY PRZEDMOWA Dziewietnastego stycznia tysiac dziewiecset piecdziesiatego roku wydawnictwo Doubleday opublikowalo Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenascie lat pisywalem opowiadania do roznych czasopism, ale Kamyk na niebie byl moja pierwsza ksiazka, a ukazal sie dokladnie siedemnascie dni po moich trzydziestych urodzinach.Trudno uwierzyc, ze od tego zdarzenia minelo juz czterdziesci lat, jeszcze trudniej uzmyslowic sobie, co mi ono przynioslo. Wowczas ani mi przez mysl nie przeszlo, ze zostane najbardziej plodnym pisarzem w dziejach Ameryki. A tak sie wlasnie stalo. Zawdzieczam to po czesci zwiazkom, jakie polaczyly mnie z Doubleday. Czesto - i chetnie - powtarzam, ze Doubleday zawsze traktowal mnie zyczliwie i cieplo, co, jak sie zdaje, irytuje nieraz osoby, ktore uwazaja, ze wydawca z natury rzeczy jest wrogiem pisarza. Jedna z takich osob warknela kiedys: -Zarabiasz dla nich mase pieniedzy. Dlaczego nie mieliby traktowac cie cieplo i zyczliwie? Odpowiedz jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk na niebie, znali tylko jedna moja ksiazke. Nie bylo zadnych podstaw oczekiwac, ze da ona znacznie wyzszy dochod, niz wynosila skromna zaliczka. Mimo to byli dla mnie rownie mili i sympatyczni jak dzisiaj. Nie chodzi tu wiec wcale o interes firmy, ale o jej charakter. W rezultacie uwierzylem - a wiara ta nie opuszcza mnie do dzis - ze pisanie ksiazek to swietna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowia wylacznie przyjemnosc. To pobudzilo mnie do dalszego pisania. Tak wiec Kamyk na niebie stal sie zwiastunem innych powiesci, rozgrywajacych sie w tym samym swiecie. Byl to pierwszy tom cyklu Imperium. Poniewaz wykazywal pewne pokrewienstwo z drukowanymi w czasopismach opowiadaniami o Fundacji, latwiej mi bylo zebrac je pozniej i wydac w formie ksiazkowej. Potem przyszly powiesci o robotach. Nie znaczy to, ze Doubleday upieral sie przy cyklach powiesciowych. Publikowali rowniez moje powiesci nie nalezace do zadnego cyklu, a takze powiesci i opowiadania detektywistyczne. Drukowali takze moje prace popularnonaukowe, traktujace o tak roznych zagadnieniach, ze nie sposob ich tu omawiac. W sumie przez te czterdziesci lat Doubleday wydal sto dziewiec moich ksiazek (to znaczy srednio jedna co sto trzydziesci cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a ja, oczywiscie, pracuje nad kolejnymi. Mysle, ze w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje sie calkiem niezle. W koncu opowiadam w nim o straszliwych konsekwencjach wojny nuklearnej. Prawdopodobienstwo takiego wydarzenia bynajmniej nie zniknelo, co wiecej - dzis wiemy, ze jego skutki bylyby duzo gorsze, niz sadzilismy w latach piecdziesiatych. Ksiazka pokazuje zlo, jakie niesie rasizm po obu stronach, szkody, jakie wyrzadza zarowno nienawisc ciemiezcy, jak i kontrnienawisc ofiar - i choc chcialbym, aby w ciagu minionych czterdziestu lat problem ten stal sie nieaktualny, tak niestety nie jest. Sadze, ze ostrzezenie zamkniete miedzy okladkami Kamyka na niebie brzmi dzis rownie prawdziwie jak czterdziesci lat temu. Pozostaje mi tylko zywic nadzieje ze za nastepne czterdziesci lat nie bedzie juz mozna tego powiedziec. Pragnalbym dodac jeszcze kilka slow o moich redaktorach z Doubleday. Pracowalem z wieloma i dziwnym zrzadzeniem losu wszyscy byli dla mnie niezmiernie zyczliwi. Kazdy stal sie moim osobistym przyjacielem i przyjaznie te przetrwaly, mimo ze nasze drogi zawodowe rozeszly sie. Przede wszystkim musze wspomniec Waltera I. Bradbury'ego, ktory redagowal Kamyk na niebie i ktory, jak pamietani, cierpliwie uczyl mnie, jak dokonac korekty na szczotkach. (Moze wyda sie to dziwne ale prowadzilem tak zamkniete zycie - tylko ja i moja maszyna do pisania - ze nie wiedzialem nic o zlozonosci swiata zewnetrznego. Jak powiedzial kiedys jeden z szefow Doubleday: "Ty, Isaac, potrzebujesz opiekuna. My wzielismy te posade). Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen Jordan, Hugh O'Neill i Kate Medina, w tej wlasnie kolejnosci, przynajmniej jesli idzie o moje ksiazki beletrystyczne. Popularnonaukowymi zajmowali sie czasem inni. Zawsze kiedy oplakiwalem odejscie redaktora, Doubleday zaskakiwal mnie kims, kto byl rownie serdeczny i zyczliwy jak ten, ktorego utracilem. Obecnie zajmuje sie mna Jennifer Brehl, jeszcze dzis mlodsza, niz ja bylem wtedy, kiedy ukazal sie Kamyk na niebie. Jest takze piekna, utalentowana i przerazajaco inteligentna. Co wiecej - dba o mnie jak rodzona corka, i nic nie moze lepiej wyrazic smutku spustoszen, jakie poczynil czas, niz fakt, ze takie oddanie mnie dzis zadowala. To Jennifer wpadla na pomysl, by po czterdziestu latach wznowic w ograniczonym nakladzie Kamyk na niebie - dla uczczenia szczesliwego wydarzenia z przeszlosci i wielu jeszcze szczesliwszych nastepstw, jakie to wydarzenie przynioslo i ciagle jeszcze przynosi. Isaac Asimov New York City luty 1990 1. MIEDZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM Dwie minuty przedtem, nim zniknal na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi, Joseph Schwartz spacerowal po milych uliczkach podmiejskiej czesci Chicago mruczac do siebie fragmenty Browninga.Bylo to o tyle dziwne, ze w oczach mijajacych go przechodniow Schwartz nie sprawial wrazenia kogos, kto moglby cytowac Browninga. Wygladal dokladnie na tego, kim byl: emerytowanego krawca, ktory nigdy, nawet przelotnie nie zetknal sie z czyms, co wytworni intelektualisci zwa "ogolnym wyksztalceniem". Lecz rozliczne, roznorodne lektury, stanowiace pozywke dla niespokojnego, ciekawego swiata umyslu, pozwolily mu rozszerzyc horyzonty. Zarloczna, nienasycona zadza wiedzy sprawila, iz zgromadzil ogromny zapas faktow, a niemal fotograficzna pamiec przechowywala wszystko w nienagannym porzadku. Na przyklad w mlodosci dwa razy czytal Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i, oczywiscie, od tego czasu umial go na pamiec. Wieksza czesc wiersza niewiele mu mowila, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat goscily w jego sercu. Tego bardzo jasnego, slonecznego ranka letniego dnia tysiac dziewiecset czterdziestego dziewiatego roku zaintonowal je do siebie w glebi milczacych komnat swego ducha: Zestarzej sie u mego boku! Najlepsze jest wciaz o pol kroku Przed nami - pelnia zycia, ku niej wszystko wiodlo... Schwartz znakomicie rozumial sens tych slow. Po mlodzienczej szarpaninie w Europie i spedzonych w Stanach Zjednoczonych latach meskich wygodny spokoj dojrzalego wieku byl bardzo mily. Majac wlasny dom i pieniadze, mogl wypoczywac, co tez i czynil. A jesli dodamy do tego zdrowa zone, dwie corki, bezpiecznie wydane za maz, i wnuka, ktory umilal ostatnie lata jego zycia, czym mialby sie martwic? Byla wprawdzie bomba atomowa i ciagla gadanina o trzeciej wojnie swiatowej, ale Schwartz wierzyl w dobra strone ludzkiej natury. Nie sadzil, aby kiedykolwiek wybuchla kolejna wojna. Nie przypuszczal, ze Ziemia ujrzy kiedys atomowe pieklo wystrzelonych w gniewie bomb jadrowych. Tak wiec usmiechal sie wyrozumiale do dzieci, ktore mijal, w myslach zyczac im szybkiej i niezbyt trudnej podrozy przez mlodosc do spokoju, ktory ma dopiero nadejsc. Podniosl stope, aby przekroczyc szmaciana lalke, lezaca na srodku ulicy, usmiechajaca sie, mimo ze zostala porzucona - zgube, ktorej nikt nie szukal. Nie zdazyl jeszcze postawic nogi z powrotem... W innej czesci Chicago stal Instytut Badan Jadrowych, w ktorym pracownicy wyglaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cicha rozpacza przyjmujac fakt, iz jak na razie nie istnieja jeszcze instrumenty, pozwalajace dokladnie wymierzyc wartosc kazdej jednostki. Kiedy o tym mysleli, nieraz modlili sie, aby jakas ingerencja sil nadprzyrodzonych powstrzymala ludzka nature (i przekleta ludzka pomyslowosc) przed zamienianiem kazdego niewinnego i ciekawego odkrycia w smiercionosna bron. A przeciez, paradoksalnie, ci sami ludzie, ktorzy pchani niepohamowana ciekawoscia zaglebiali sie w badaniach energii jadrowej, mogacych pewnego dnia doprowadzic do zniszczenia polowy ziemskiego globu, potrafili zaryzykowac zycie, by ocalic chocby najmniej waznego innego czlowieka. Blekitna poswiata za plecami chemika zainteresowala doktora Smitha. Zauwazyl ja, kiedy mijal na wpol otwarte drzwi. Chemik, pogodny mlodzieniec, pogwizdujac zakorkowal kolbe miarowa, w ktorej wlasnie sporzadzal odpowiednia ilosc roztworu. Bialy proszek powoli opadal w cieczy, rozpuszczajac sie we wlasciwym mu tempie. Przez chwile to bylo wszystko, i nagle instynkt doktora Smitha, ktory najpierw kazal mu sie zatrzymac, popchnal go do dzialania. Wpadl do srodka, chwycil linijke i zrzucil na podloge rzeczy stojace na blacie biurka. Rozlegl sie syk plynnego metalu. Doktor Smith poczul, jak po nosie splywa mu kropla potu. Mlodzieniec patrzyl zdumionym wzrokiem na betonowa podloge, na ktorej w cienkich, rozproszonych plamach zastygal srebrzysty metal. Plamy wciaz silnie wypromieniowywaly cieplo. Wreszcie spytal slabym glosem: -Co sie stalo? Doktor Smith wzdrygnal sie. Sam dobrze nie wiedzial. -Nie wiem. To ty mi powiedz... Co sie tutaj dzialo? -Nic sie nie dzialo... - jeknal chemik. - To byla probka nie oczyszczonego uranu. Robilem analize elektrolityczna miedzi... Nie wiem, co mogloby sie stac. -Cokolwiek to bylo, mlodziencze, moge ci powiedziec, co widzialem. Ten platynowy tygiel otaczala widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie. Uran, powiadasz? -Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystosc jest przeciez jednym z najwazniejszych warunkow rozszczepienia, prawda? - szybko oblizal wargi. - Czy mysli pan, ze to bylo rozszczepienie? To nie pluton i nie poddano go bombardowaniu. -I - dodal zamyslony doktor Smith - byl pon...
Scorpik