Antologia Na krawedzi nocy PWZN "Print 6"Lublin 1996 Opowiadania nagrodzone na konkursie Krajowego Centrum Kultury PZN Kielce 1994 Copyright by "Print 6" Przedmowa Zbior opowiadan Na krawedzi nocy zawiera prace nagrodzone i wyroznione w grudniu 1994 roku przez jury Konkursu na Mala Forme Literacka, jaki oglosilo Krajowe Centrum Kultury Polskiego Zwiazku Niewidomych w Kielcach. Prace nadeslane reprezentowaly wiele gatunkow literackich: od humoresek, aforyzmow, legend, reportazy i wspomnien, po nowele i opowiadania, od miniatur po wielostronicowe utwory epickie. Jury podzielilo je na dwie kategorie: proze literacka i literature wspomnieniowa, przyznajac w obu nagrody i wyroznienia (sygnalizowane przy nazwiskach autorow ksiazki). W konkursie wzielo udzial wielu niewidomych i slabo widzacych z calego kraju. W zgloszonych pracach spozytkowali oni wlasne doswiadczenia zyciowe i literackie, demonstrujac bogactwo wyobrazni, poczucie humoru, a przede wszystkim dystans wobec swiata i siebie. Czasem domyslac sie mozna zbieznosci losu narratora i autora, czesciej narrator kreuje swiat, za ktorym nie szukamy konkretnej biografii. Brak w tworczosci autorow prac konkursowych cech jednoznacznie identyfikujacych osoby piszace, zatarcie granicy wieku autorow, roznic w wyksztalceniu, sytuacji materialnej, stanie zdrowia, dowodzi ich duzej dojrzalosci artystycznej. I nic dziwnego, wiekszosc z nich ma bowiem dorobek literacki, niekiedy obszerny. Tu dotykamy jadra ksiazki, ktora, wyrastajac z doswiadczen ludzi przekraczajacych wlasne slabosci - o tym wiemy spoza konkursowych tekstow i z wypowiedzi wspomnieniowych - badz poprzez subtelnie rysowane sylwetki bohaterow literackich, skutecznie szukajacych miejsca w swiecie, niekiedy po przekroczeniu krawedzi nocy, rozumianej metaforycznie, na rozne sposoby i jako krach dotychczasowej kariery zawodowej, spowodowany utrata wzroku, i jako kres nadziei zwiazanych z ulokowana w kims miloscia, i jako brutalne zwichniecie swiata dzieciecego wywiezieniem na Sybir przez NKWD, badz przez przyklad samych autorow, aktywnych w zyciu zawodowym, niekiedy swietnych organizatorow zycia spolecznego, budzi w czytelniku nadzieje. Oto ja w podobnej sytuacji moze nie poddam sie, moze podejme walke o siebie, o drugiego czlowieka o nadanie sensu i wartosci zyciu wlasnemu i zyciu tych, ktorym przeciez tak wiele moge ofiarowac. Musze sie tylko przelamac, potrudzic, wyciagnac reke lub przyjac dlon zwrocona do mnie w przyjaznym gescie. Mamy nadzieje, ze oddawany Czytelnikom tom poza przyjemnoscia lektury da im zachete do podjecia wysilku i znalezienia w sobie sily, by nawet spoza krawedzi nocy wrocic do poranka na nowo budzacego sie dnia. Marek Jedrych NStanislawa Juszkiewicz "Osiem czesci jajka" Wyroznienie w kategorii prozy literackiej Mala Justyna, gdy tylko na dworze robilo sie zupelnie cieplo, co dzien mogla widywac Bronisia - jedynego towarzysza zabaw wczesnego dziecinstwa. Dzieciaki calymi dniami mogly halasowac po rozleglej lace, okalajacej gleboki staw z przybrzeznymi zaroslami. Buszowaly rowniez po starym owocowym sadzie, gesto porosnietym dzika, wysoka trawa. Sad otaczal podworze oraz zabudowania od strony wschodniej. Ku stronie poludniowej, szerokim wachlarzem rozciagala sie laka. Miedzy sadem a domem oraz kwiatowym ogrodkiem a laka, roslo cos, na co Bronis z Justysia patrzyli jak na zjawisko z innego swiata. "Zielona Sciana" - platanina wszelkiego rodzaju krzewow i bluszczu: bzu, jasminu, czeremchy, powoiku. Nikt z doroslych nie pamietal, od kiedy tam rosla, ani kto ja posadzil. Przez nikogo nie pielegnowana, ale i nie niszczona, rosla wzwyz, gestniala. Zielona Sciana... Wszyscy tak nazywali ten lisciasty mur. Justyna z Bronisiem wierzyli, ze jest zaczarowana. Budzila w nich podziw, szacunek i strach. Najbardziej jednak podsycala dziecieca wyobraznie. Kiedy wybiegajac z sadu stawali zdyszani przed Zielona Sciana, zapieralo im dech z ciekawosci: -Co tez w tej chwili moze dziac sie na lace, po drugiej stronie Zielonej Sciany? -Albo w zaroslach, nad stawem ... Podobna sytuacja wytwarzala sie, gdy znajdowali sie przed Sciana od strony laki. Na pewno podczas ich nieobecnosci musialo wydarzyc sie cos niezwyklego. Chcac do konca zaspokoic rozbudzona ciekawosc, dzieci wychodzily na wygodna, szeroka drozke, biegnaca poprzez lake, od domu i sadu do samego stawu. Z chwila, gdy znalazly sie juz na owej drozce i bez przeszkod mogly penetrowac tereny lezace po obu stronach Zielonej Sciany, wszystko dokola stawalo sie normalne: ulatniala sie podniecona wyobraznia, rozplywal sie zaczarowany swiat. Justyna zastanawiala sie czesto nad tym, czy w Zielonej Scianie mieszkaja jakies lesne duchy... "Moze wrozki - czarodziejki? A moze krasnoludki?" Na ten temat jednak z nikim nigdy nie rozmawiala. Dorosli wiedzieli, ze dziewczynka najchetniej bawi sie w starym zdziczalym sadzie. -Tam - podkreslala z naciskiem w rozmowach ze starszymi siostrami - jest malo slonca. Lubie bawic sie pod tymi wielkimi drzewami. W trawie mozna zobaczyc tak duzo roznych owadow. Biegac latwiej! Jak z Bronisiem bawimy sie w chowanego, to zawsze pierwsza dobiegam do "zaklepanego" drzewa. Pod drzewami oczy nie sa zmeczone. Nie musze ich bez przerwy zamykac. Dobrze jest tam, gdzie slonko nie wysyla tyle promyczkow. Pod drzewami mozna latwo wyszukiwac rozne kryjowki. A ile tam zielonego agrestu do jedzenia! Zoltych slodkich czeresni! Rabarbaru! Malin! Sa nawet poziomki! Wtedy, kiedy na lace, na podworkach i na drodze jest tak jasno od slonca, nie lubie zadnych zabaw. Nic mi sie nie udaje. Bronis nazywa mnie wtedy "Mruzy-oka". W sadzie jest inaczej: slonce oczkom nie dokucza i wszystkie zabawy staja sie latwe. Justyna dosc czesto wypowiadala podobne zdania. Wniosek byl jednoznaczny. Dziewczyna cierpiala na posunieta w dalekim stopniu nadwrazliwosc na swiatlo dzienne. Urodzila sie z ta wada. W rodzinie nie od razu zorientowano sie, ze dziecko przyszlo na swiat z fatalnym stanem. Spojrzenie jasnych oczu Justyny bylo czyste, wyrazne. Pewnego letniego dnia wyniesiono dziecko przed dom na podworze. Slonce bardzo intensywnie zalewalo swoim blaskiem w okolo male i duze przedmioty. W polach dojrzewaly zboza: ogrody oraz sady przyciagaly dojrzewajacymi plodami. W obejsciu Pleszakow panowal slodki spokoj. Rodzice przed chwila wrocili do domu z pola, azeby zjesc obiad i przeczekac najwiekszy upal. Po poludniu dokoncza plewienie burakow na duzym zagonie. Hania - najstarsza z corek, osiemnastoletnia - sciagala ze sznurkow pachnaca, wykrochmalona bielizne. Dziewiecioletnia Urszulka bawila sie z nieduzym podworzowym psem. Jadzia, czternastoletnia, ale ponad wiek rozwinieta fizycznie, ukazala sie na schodkach malej werandki, trzymajac na rekach najmlodsza siostre. -Popatrz Justyniu, jak ladnie dzisiaj na dworze! Widzisz, tam, tam, leci ptaszek. O! Drugi ... Justysiu ... Jadzia przyjrzala sie malej podejrzliwie. Podeszla do mlodej wisienki, rosnacej przy ogrodzeniu: przyciagnela galazke oblepiona czerwonymi kuleczkami. -Justyniu, zerwij wisienke. No, zerwij! Dziewczynka wyciagnela raczke ku galazce i przesunela paluszkami po listowiu. Nie patrzyla na soczyste owoce. Nie patrzyla na nic. Powieczki zacisnely sie na zrenicach, ale to jakby nie wystarczalo. Dziecko zaczelo oslaniac oczy piastkami, wreszcie - ukrylo glowke na ramieniu siostry. Jadzia przywolala Hanie oraz rodzicow. Staneli w milczeniu, obserwowali. Patrzyli na dziecko, to znow spogladali na siebie. -Jezu Chryste!!! Wszyscy milczeli i wydawalo sie, ze to milczenie drazy dziure w rozgrzanym popoludniowym zarem powietrzu, do samego nieba. I w tym spotegowanym milczeniu bylo mozna uslyszec, jak kruszy sie proste ludzkie szczescie. Potem nastapil wybuch placzu, lament. - Pozostale trzy corki takie zdrowe! A Justynka? ... Dlaczego?... Boze! Boze! ... W koncu pogodzono sie z rzeczywistoscia, przyzwyczajono. Justynka rosla, rozwijala sie z kazdym miesiacem. Jadzia, ktora najwiecej wlasnego czasu poswiecala najmlodszej siostrze, nauczyla ja przeroznych szkolnych piosenek. Dziewczynka lubila popisywac sie przed doroslymi swoim talentem. Przyciagala do siebie wszystkich, ktorzy sie z nia zetkneli, gdyz miala tak bujna fantazje, ze czasem dech zapieralo w piersiach. W piatym roku zycia zapytana po raz pierwszy przez ciocie Rysie, ile ma lat, odpowiedziala z duma: W cerwcu skoncylam chyba czterdziesci. Kiedys Urszulka przyniosla ze szkoly zly stopien z matematyki. Rodzice robili corce wymowki, ze sie nie uczy, ze z psami po polach ugania. Slyszac to, Justyna skonkludowala: -Kiedy ja pojde do szkoly, to bede psynosila same piatki i soboty. Pewnego sierpniowego dnia niebo nad cala okolica bylo powleczone pierzastymi, o najprzerozniejszych ksztaltach, chmurami. Justyna ubzdurala sobie, ze ta najnizej wiszaca, utkana jest z koronki. Wdrapala sie po drabinie na dach stajni, a potem - nie wiadomo w jaki sposob - dotarla na sam szczyt dachu, zeby te chmurke zdjac z "nieba". Na szczescie ojciec byl wtedy na podworzu i zauwazyl wyprawe najmlodszej corki po nieosiagalna zdobycz. W pierwszej chwili znieruchomial z przerazenia, ale opanowal strach o dziecko i spokojnym, lagodnym glosem zaczal do malej mowic, zeby stala spokojnie i nie wyciagala po chmurke raczki, ze on przyniesie duza drabine, wejdzie do niej i pomoze chmurke zlapac. Nielatwo bylo dziewczynke odwiesc od zamiaru zlowienia chmurki, z ktorej uplanowala sobie uszycie koronkowego szala oraz takich samych rekawiczek. Innym razem, w jesienne mgliste przedpoludnie, ponad dwie godziny uganial...
Scorpik