Baczyński Krzysztof Kamil.doc

(608 KB) Pobierz
Bajka

Bajka

 

Ludzie prości i zbrojni, więc smutni,

wchodzili na okręty omszałe;

niebo grało podobne do lutni

srebrnej chyba i kwiatem pachniało.

Od uliczek rzeźbionych w cieniu

szła procesja czy biały świt

i świergotał jak ptak na ramieniu

żywot mądry rosnących lip.

Potem morza dzieliły się, tarły

szorstką skórą bokiem o bok;

coś wschodziło, a potem marło,

nie odgadnąć: przez dzień czy rok.

Gwiazdy były nisko jak gołębie.

Ludzie smutni nachylali twarz

i szukali gwiazd prawdziwych w głębi

z tym uśmiechem, który chyba znasz.

Potem lądy się otwarły jak bramy,

góry mrucząc prowadziły pod obłok,

więc rzucali w fale nieba kamień,

żeby zmierzyć głębie nieba pod sobą.

I na wiatrów rozłożystych wydmach

sieli drzewek młodziutkich las,

i marzyli złotych dębów widma

z tym uśmiechem, który chyba znasz.

Aż wyrosły krzepkie i jasne,

jakby wody przezroczysty płaszcz,

więc patrzyli jak na serca własne

z tym uśmiechem który chyba znasz.

No, i stolarz schylał z wolna głowę

i wyciosał przez czas niedługi

dla nich wonne trumny dębowe,

a dla synów ich dębowe maczugi.

Więc odeszli. Śpiewał obcy czas.

Więc odeszli przez powietrza białe strugi

z tym uśmiechem który dobrze znasz.

23 VI 44 r.

 

 

Ballada

 

Zębate mury zamków

na złotych murach skał,

w dal... na zielonym niebie

puszysty sztandar drżał...

W dal na zębatych murach

flet tęsknie głosem wił,

snom młody rycerz składa!

całopalenie krwi.

Na pudlu mchów błękitnych,

niebieskich, białych chmur

wysypał rojem złotym -

płomieniem uczuć wór.

Na głosy perło-ptaków

wysypał krew i łzy

i w szrankach gwiazd wywalczył

swą miłość duchom złym.

W dół zaniósł ją, do lasów,

gdzie dęby wbite w mech,

gdzie strumień wód pogańskich

splątany w srebra śmiech.

Tam perły drżały pryskiem,

głos-dzwon w kamieniach grał,

rycerza dźwiękiem nakrył

i dciał, dygotał, drżał...

głos drzewa lękiem chwytał

za serce, ręce, krtań,

wysypał krwawo-perły -

- jagodną słodką dań

wysypał perły wody

na stoły pluszu traw,

a las pokrzykiem liści

na strunach z pereł grał

. . . . . . . . . . . .

całował rycerz perły,

w zieleni cisnął łach

i zasnął...

sercem w zieleń

i...

zgubił miłość w snach.

 

 

Ballada morska

 

Po morzu, gdzie ryby jak jaskry

pryskały w górę i w głąb,

na korabiu z koralów jasnych

panieneczki błękitne się śniły,

na skrętach srebrnych trąb

loki lotne jak obłoki kołysały

na przejrzystych muszelkach rąk.

 

Wyspy ciepłe kwitły jak żółw,

mewy szybkie, ostre jak igły,

szyły ciszę, to ją cięły na pół

i u wody przypięte, stygły.

 

Zaśpiewaliśmy pierwszą pieśń,

zaśpiewajmy rapsod jak chmura:

zapadali się ogromni, aż po śmierć,

do ciężkiego dna na czarnych sznurach.

 

Wyciągały ich dłonie krzepkie

całych w kuli srebrnej jak lód,

w dłoniach mieli perły od krwi lepkie,

oczy mieli smutniejsze niż chłód.

 

I prosili głosem smukłym: tam

chcemy na dół wrócić, gdzie śpiewnie

rosną ciała wygiętych gam

i szumiące jak ulewa modrzewie.

 

A na dnie płakali jak dzwonek,

powracali jak pęcherz wodny

i milczeniem tylko wiało od nich,

usta ziemi całowali zielone.

 

I na ląd wesoły nie zeszli,

i na dno nie spłynęli jak kamień,

tylko byli jak wzniesione ramię

kołyszące się to wzwyż, to w głąb.

Panieneczki błękitne się śmiały

na łodygach wodnych trąb.

 

I puściły panieneczki jasną sieć,

jak paluszki ich tak wiotką i jak rtęć,

wyłowiły, zapłakały, ciemne oczy całowały

i głęboką w nich aż do dna śmierć.

 

Krzysztof Kamil Baczyński

6 XII 43r.

 

 

Ballada o pociągu

 

I

Na małych, nieznanych stacjach

są pociągi martwe i puste,

gdzie cień dróżnika wypadł z czasu i usnął

w żółtych, dworcowych akacjach.

Czas zatrzymany przeciągle dyszy.

Te stacje są w Singapur, pod Warszawą i w Miami

i prowadzą je zawsze w szarym bezruchu ci sami

maszyniści umarli od trwogi i ciszy.

II

Czekam na dworcach samotnych i pustych

licząc gasnące żarówki gwiazd.

Chodzę powoli, staję przed lustrem

obcych, sczerniałych pejzaży miast.

Jest coraz dalej, mży sufit echa,

w takcie wagonów upływa las.

Już za daleko smutek przejechał

w noce gwiaździste, noce bez gwiazd.

Obce pejzaże są jak pocztówki,

zwierzęta wycięte są tylko z atlasów.

Już wyminąłem jasne i ciemne

widoki wszystkich epok i czasów.

III

Jadąc przez wieki umarłem już tyle lat temu

i fantom twarzy wkleiłem w lustra okien.

Mijam tekturowych dróżników, głębokie

dworce bezruchu w ciszy, której nie można przemóc.

A ty czekasz, płaczesz, nie uradzisz

nocy podróżnej, ciężaru ostatniej stacji jawy.

Mój pociąg nadejdzie ze wszystkich stron naraz.

sypiąc zamiast dymu

liście czarne i krwawe.

Mój pociąg przywiezie ciężar wszystkich pejzaży,

mój pociąg jak smok zawadzi o noc pękniętą piersią

i z miliona okien spojrzy na ciebie moją twarzą

wyblakłą podróżą i śmiercią.

Nie znajdę pieśni wydumawszy cię najstraszniej i najpiękniej,

będziesz stać jak serce mego bólu samotna i bosa,

gdy pociąg ślepy uderzy o koniec toru - pęknie

i ze strasznym gwizdem wstąpi w rozdarte niebiosa.

6.X.40 r.

 

 

Ballada o rzece

 

Rzeka pachnie jak ryba.

Ryba jest liściem deszczu

oderwanym od białej gałęzi szelestu,

od zbuntowanych okrętów chmur -

A wyginane rybitwy

złożone do wiotkiej modlitwy

ciągną niebem błyszczący jak brzeszczot,

omotujący ciasno sznur.

Rzeka się w niebie odbija

czy niebo rzekę wymija

tocząc kuliste chmury na drugi brzeg?

 

Brzeg odległy o bulgot -

-stoisz w słońcu wykuta,

wijesz z muszli zielonej

piosnkę na cztery nuty.

Stoisz w łusce i płoniesz,

w ciszy martwej jak smutek

tylko bieli się po niej

piosnka na cztery nuty.

 

Dokąd idę? po płaskim lustrze

czy po niebie głową w dół?

Rozcinają się sny upalne

nożem fali ostro na pół.

Dokąd idę? czy brzeg się zbliżył,

czy opadłem w obłok wyżej,

czy w ślimaczy, po ustach ciągnący się muł?

Stoisz w niebie, na brzegu czy w lustrze?

Słońce zewsząd zapala się w łusce.

Płynę w lejach - szklisty wodnik.

Rzeka pachnie jak ryba.

W porcie prąd się urywa.

Płynę wodą, piorunem czy błyskiem pochodni

-trup o oczach jak obłok zastygły?

 

lipiec 41 r.

 

 

Ballada o trzech królach

 

Tajemnicę przesypując w sobie

jak w zamkniętej kadzi ziarno,

jechali trzej królowie

przez ziemię rudą i skwarną.

 

Wielbłąd kołysał jak maszt,

a piasek podobny do wody;

i myślał król: "Jestem młody,

a nie minął mnie wielki czas.

I zobaczę w purpurze rubinów

ogień, siły magiczny blask;

może stanę się mocniejszy od czynów

przez ten jeden, jedyny raz".

 

Tygrys prężył siłę jak wąż,

mięśnie w puchu grały jak harfa.

Na tygrysie jechał drugi mąż,

siwą grzywę w zamyśleniu szarpał.

 

"Teraz - myślał - po latach tylu,

gdy zobaczę, jak płomienie cudu drżą,

moje czary skarbów mi uchylą,

moje wróżby nabiegną krwią.

 

Ziemia pełna jak złoty orzech,

pęknie na niej skorupy głaz,

usta jaskiń diamentowych otworzy

przez ten jeden, jedyny raz."

 

Trzeci król na rybie

wielkiej jak wyspa jechał

przez stepy podobne szybie

błękitnej pod wiatru miechem.

 

Nucił: "Po latach stu

kwiat początku i końca ogień

w jedno koło związanych nut

gdy zobaczę, sam się stanę Bogiem.

 

W suche liście moich ciemnych ksiąg

spłynie mądrość odwiecznych gwiazd

i osiądzie w misie moich rąk

przez ten jeden, jedyny raz".

 

A w pałacach na lądach zielonych,

co jak sukno wzburzonej fali,

mieli króle trzej błękitne dzwony,

w których serca swe na co dzień chowali.

 

A tak śpiesznie biegli, że w pośpiechu

wzięli tylko myśli pełne grzechu.

 

Więc uklękli trzej królowie zadziwieni,

jak trzy słupy złocistego pyłu,

nie widząc, że się serca trzy po ziemi

wlokły z nimi jak psy smutne z tyłu.

 

I spojrzeli nagle wszyscy trzej,

gdzie dzieciątko jak kropla światła,

i ujrzeli, jak w pękniętych zwierciadłach,

w sobie - czarny, huczący lej.

 

I poczuli nagle serca trzy,

co jak pięści stężały od żalu.

 

Więc już w wielkim pokoju wracali,

kołysani przez zwierzęta jak przez sny.

 

Wielbłąd z wolna huśtał jak maszt,

tygrys cicho jak morze mruczał,

ryba smugą powietrza szła.

 

I płynęło, i szumiało w nich jak ruczaj.

Powracali, pośpieszali z wysokości

trzej królowie nauczeni miłości.

 

Krzysztof Kamil Baczyński

9 III 44 r.

 

 

Ballada o wisielcach

 

          I

Kołyszemy się, kołyszemy,

wmurowani w pejzaż szubienic.

Wieje śmiercią znużoną. Jak kruk

krąży niebo drapieżnie i cicho

dzwoni wiatr u ostrogi nóg!

Nocy inna, nie przyjdziesz, nie przychodź,

Tylko dni obdrapany mur

kończy ziemię wyrwaną krokom.

Zaciśnięty wilgocią sznur -

żalu lament skowyczy nad drogą.

Jak upiory żerujemy na snach,

jak upiory wypijamy życie.

Nocą księżyc podchodził jak znak

i jak oko wisielca z chmur wyciekł.

Kołyszemy się, kołyszemy,

wmurowani w pejzaż szubienic,

pośród zdarzeń, zygzaków i gwiazd,

z długich rąk wyrzucamy cienie -

pętle palców na martwy sen miast.

Wmurowani w pejzaż szubienic.

 

          II

Ci sami

w schodów dysonans wchodzimy co wieczór.

do tych samych mieszkań, gdzie martwa żarówka ćmi.

budzimy się jesienią, zawsze jesienią,

oczy zawsze - w czarny wyrok drzwi.

Potem w długie ulice, od mgły

gęstniejące w realny opór.

W nasze głowy - drzewa jesienne,

słońce spada zachodem jak tupór.

Potem dalej, potem dalej, potem dalej,

w noc bezgwiezdną, w puste ręce łapać oddech,

w korowody zaplątanych alej,

w gwiazdy czarne i jak niebo - chłodne.

Potem dalej, potem dalej, potem dalej,

zawikłani w wodorosty zjaw i cieni,

obudzimy się kołysząc, znów kołysząc,

wmurowani w pejzaż szubienic.

 

IX m. 1940 r.

 

 

Ballada zimowa Zima 41r.

 

Chmura z miedzi uderza,

Blaskiem bije w puklerzach,

jeśli puklerz - to oczy z ołowiu.

 

W lasach siwych od błysków

jak znużenia kołyską

wracał rycerz z puszystych łowów.

 

A od śniegu - wraz z koniem -

był jak chmura jabłoni

huraganem niesiona przez zamieć.

 

I tak w pędzie zastygli,

że na mróz jak na igłę

wbici - z wolna zmieniali się w kamień.

 

Wtedy knieje srebrzyste

promień przeciął ze świstem,

droga przeszła w niebieską równinę.

 

Złote chleby i ręce

jak w dzieciństwa piosence

niosła matka na witanie z synem.

 

Złote kosy i oczy,

co jak senność złej nocy

na gościniec wyniosła dziewczyna.

 

Ale on jak po ścieżce

wpół po drodze, pół w wietrze -

- biały posąg - przetętnił i zginął.

 

Aż jak głaz w biegu - wisiał

i ptak szary mu przysiadł

na przegubie lodowatej ręki

 

i pradawnych snów trzepot

w sercu zatlił mu ślepo -

szary płomyk samotnej piosenki.

 

W pył rozsypał się szklany

rycerz. Buchnął tumanem.

W popiół zmienił się z koniem i cieniem,

 

tylko niebo sczerniałe

dalej w grozie sypało

gwiazdom - ciemność, a ludziom - kamienie.

 

Krzysztof Kamil Baczyński

listopad 41 r.

 

 

Elegia codzienna

 

Dzień jak popiół sypie w rozwiane włosy drzew,

latarnie dźwięcznie opadają w mdły asfalt,

w ciężkich, obrzękłych goryczą warstwach

godziny nakładają chomąta na wynędzniały gniew.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin