CM Rozdział 7.pdf

(57 KB) Pobierz
111238046 UNPDF
Casus Maior
Rozdział 7 – Podstęp
Autor: Scontenta
Beta: lilczur
Minęły dwa długie dni odkąd ostatni raz widziałem Cullenów. Czterdzieści osiem
godzin był to jednak zbyt mały okres czasu, aby całkowicie wymazać z pamięci
wszystkie nieprzyjemności, które mnie tam spotkały. Tak naprawdę zasłaniałem się
haniebną walką z wilkiem po to, by oszukać samego siebie. Pomimo licznych
ekscesów, jak choćby żywienie się krwią zwierząt, bardzo podobał mi się styl życia
Cullenów. Egzystowali w ciszy, spokoju, harmonii.
Kiedy wyskoczyłem z samolotu we Florencji i pognałem prędko tak, by nikt mnie nie
zauważył do pobliskiego lasku, jedyne za czym nie tęskniłem to toskańskie słońce.
Przez nie musiałem ukrywać się w dzień. I znów zostałem uziemiony. Usiadłem na
kępie zeschłych igieł, które pokrywały ściółkę leśną i wspierając ręce na rozwartych
nogach, wpatrywałem się w swoje palce.
Taki był ze mnie… narwaniec. Nie wiedziałem skąd przyszło mi to śmieszne
określenie, ale czułem, jakbym już je gdzieś słyszał, jakby ktoś je wypowiadał w
stosunku do mnie.
Może Esme? Zacząłem sobie przypominać każde słowo wypowiedziane przez
wampirzycę, ale nic nie wyłapałem. Za to zdenerwowałem się na siebie, że od razu
ona przyszła mi na myśl.
Nie mogłem usiedzieć na jednym miejscu zbyt długo, a tym bardziej kiedy miałem
ważne wiadomości dla Volturi.
- Nie, ja tu chyba zwariuję! – powiedziałem na głos.
Nagle od strony lotniska zawiał wiatr. Jego podmuch był tak silny, że połowa suchych
igieł poderwała się o kilka centymetrów do góry. Wciągnąłem do płuc powietrze
przepełnione spalinami samolotu. Wyłapałem także inny zapach.
- Dong? – zapytałem, wiedząc, że mnie usłyszy, pomimo dużej odległości jaka nas
jeszcze dzieliła. Zjawił się dwie sekundy później.
111238046.001.png
- Chyba już zwariowałeś, skoro mówisz do siebie – powiedział na przywitanie i
uśmiechnął się. Stanął przede mną wysoki mężczyzna o krótkich, dziwnie popielatych
włosach i rubinowych oczach, co łączyło się w niesamowity efekt. Dong nawet w
soczewkach wzbudzał wśród ludzi niemałe zainteresowanie. Przeczuwałem, że to
przez fakt, iż na lewym policzku od ucha aż po brodę ciągnęła się wielka blizna,
upamiętniająca starcie z wilkołakiem. Oczywiście ludzie mogli przypuszczać, że brał
udział w jakiejś bójce na noże. Zresztą, wyglądał jak bandzior ze swoim wiecznym,
dwudniowym zarostem. W rękach trzymał mój bagaż, po który nie miałem zamiaru
fatygować się do portalu lotniczego. Żadna z pozostawionych w nim rzeczy nie miała
mi się już przydać.
- Być może – odpowiedziałem, marszcząc brwi.
- Nie wyglądasz za dobrze – stwierdził po kilku chwilach ciszy. Zauważyłem, że Dong
przypatruje mi się bardzo wnikliwie, jak nigdy!
- I nie czuję się za dobrze – odrzekłem podejrzliwie.
- Widzę, że Cullenowie dali ci popalić! Jak ci się podoba ich dieta?
- Ty o tym wiedziałeś? – zapytałem z niedowierzaniem.
- A kto o nich nie wie? – odpowiedział pytaniem i widząc moją oniemiałą minę,
uśmiechnął się. – Chyba tylko ty…
Zaśmiałem się sztucznie i skierowałem wzrok na otaczające nas drzewa. Coś mi tu nie
pasowało.
– Dong, coś się stało? – Wydawało mi się, że towarzysz jest spięty, jakby coś przede
mną ukrywał. - Gdzie Maria? – dopytywałem. Przecież oddzielić tę dwójkę od siebie
było bardzo trudno. Czyżby Aro przysłał po mnie Donga samego? Zresztą, po co
miałby to robić?
- Posłuchaj Aleksandrze, ja i Maria wyjeżdżamy. Kiedy pomogłeś nam i zmyliłeś
Volturi, chcieliśmy obadać teren w Rumunii, bo mieliśmy zamiar tam zamieszkać.
Stefan i Vladimir nie mieli nic przeciwko, nawet się ucieszyli, że odchodzimy od Volturi.
Wiesz, uprzedzenie z czasów wojny… Właśnie wracamy z Volterry – mówił szybko.
Dostał takiego słowotoku, że nawet nie próbowałem wejść mu w słowo. Dziwiło mnie
tylko, że Volturi tak od razu zgodzili się na odejście tej dwójki. Razem ze mną
tworzyliśmy przecież, jak to ujął: „brygadę antylykańską” [i] . Dong dobrze wiedział, że
na sarkastyczne żarty reaguję zawsze pozytywnie. Prychnąłem.
- Jeszcze ci za tę przysługę nie podziękowałem i teraz mam nawet szansę się
odwdzięczyć – szepnął, jakby się bał, że ktoś nas podsłucha.
Odwdzięczyć? Dong chce mi się odwdzięczyć?!, zaśmiałem się w duchu. Niby
darzyliśmy się zrozumieniem, ale wiedziałem, że gdyby coś poszło nie tak, obaj
ucieklibyśmy, nie patrząc na drugiego. Jednak z drugiej strony, wampir stojący przede
mną był bardzo poważny.
- Na twoim miejscu nie jechałbym od razu do Volterry – przeszedł w końcu do sedna
sprawy. Zaciekawił mnie bardzo.
- A to dlaczego? – zapytałem niby od niechcenia.
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że szykują tam dla ciebie nieciekawą niespodziankę.
- O czym ty mówisz Dong? – zapytałem, wstając. Podszedłem szybko do rozmówcy.
- Słyszałem jak Feliks i Alec rozmawiali o wilkołakach. Nie przysłuchiwałem się
dokładnie, bo rozmawialiśmy w tym czasie z Demetrim, który nas odprowadzał, ale
słyszałem, jak Alec powiedział: „Trzeba się będzie pozbyć Rapsoda. Nie obchodzi
mnie, co powie Kajusz. On jest niebezpieczny i sprawia za dużo problemów.”
Zamurowało mnie. Popatrzyłem Dongowi w oczy, ale nie doszukałem się kłamstwa. Po
co miałby to w ogóle robić, skoro wyjeżdżał? Pomimo tego, nie wierzyłem w ani jedno
słowo.
- To jakieś kpiny, Aro nigdy by nie pozwolił! Alec i Feliks to tylko straż, co oni mogą…?!
- urwałem w połowie, bo przy boku Donga pojawiła się Maria. Była równie wysoka jak
on, a jej niemalże czarne pasma długich włosów nachodziły na twarz w częstych
podmuchach wiatru. Minę miała równie poważną co Dong. Wskazywało na to, że
oboje byli pewni tego, co przed chwilą mi wyznał.
- Aleksandrze, jesteś tak bardzo zapatrzony w Ara, że nie dostrzegasz, co się wokół
ciebie dzieje! Wyjedź z nami. Masz o tyle dobrą sytuację, że Volturi nigdy cię nie
odnajdą – zachęcał, ale ja nie przyjmowałem jego słów do wiadomości.
To była jakaś pomyłka!, stwierdziłem. Teraz musiałem jak najszybciej dostać się do
Volterry, by wszystko wyjaśnić, by wszystkiego się dowiedzieć. Zacisnąłem pięści.
- Aleksandrze, nie rób tego! – krzyknęła za mną Maria, ale jej nie słuchałem. Gnałem
ile sił w nogach przez las, by jak najszybciej znaleźć się przy Arze.
*
Rozmowa z Dongiem całkowicie zasłoniła moje wspomnienia z Forks. Teraz w głowie
huczały mi tylko zdania wypowiedziane przez Aleca.
Sam nie wiem, w jaki sposób tak szybko zdołałem dotrzeć do bram Volterry. Ominąłem
je jednak szerokim łukiem, by nie natrafić na ludzkich strażników. Wątpiłem w to, iż
bez dokumentów tożsamości wpuszczą mnie do miasta. Podbiegłem pod zachodni
mur i przeskoczyłem go jednym susem. Zanim ruszyłem na słynny Palazzo dei Priori,
spojrzałem w niebo. Moje gwiazdy błyszczały, jakby ktoś rozsypał na granatowym
jedwabiu diamenty. Ale to, co przykuło mój wzrok, było o wiele większe od gwiazd.
Księżyc świecił dziś zaskakująco jasno, a do tego był w piątej, najpiękniejszej fazie.
Czyli się pomyliłem. To dziś jest pełnia, pomyślałem, przypominając sobie to
zaskakująco wielkie i silne zwierzę, tak bardzo podobne wyglądem do wilka. Nagle
potrząsnąłem głową, jakbym chciał wyrzucić z siebie te nurtujące myśli i wziąłem
głęboki wdech. Nie było dla mnie niespodzianką, że wyczułem i chwilę później
usłyszałem zbliżającą się do mnie małą Jane. Jej ciemna, prawie czarna peleryna
powiewała na ciepłym wietrze i szeleściła z cicha, obijając się o nogi wampirzycy. Była
głodna. Jej szkarłatne tęczówki świeciły w blasku latarni idealnie kontrastując z jasną,
krótką czupryną i nienaturalnie bladą twarzą.
- Aleksandrze! Jak dobrze cię widzieć! – zapiszczała, gdy znalazła się dostatecznie
blisko. Jej zachowanie wytrąciło mnie z równowagi. Nie było tajemnicą, że oboje nie
darzyliśmy się sympatią. Zacząłem wyczuwać podstęp, o którym mówił Dong, ale nie
przeraziło mnie to. Aro tu rządził, a ten nigdy by mnie nie zab… To słowo nie chciało
przejść mi przez gardło.
- Jane – odpowiedziałem dostojnie, schylając się delikatnie w ukłonie.
- Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko! Gdybym nie przechodziła tędy
przypadkiem, zrobiłbyś wszystkim wielką niespodziankę, zjawiając się bez zapowiedzi
w zamku – powiedziała bardziej do siebie niż do mnie. Postanowiłem jednak
odpowiedzieć.
- Nie ukrywam, że pobyt w Forks nie przyniósł mi wiele radości. Wolałem stamtąd
powrócić jak najprędzej.
Zaśmiała się wdzięcznie, ukazując przy tym swoje białe zęby. Podejrzewałem, że
odtąd stanę się obiektem kpin. To już druga osoba, która śmiechem zareagowała na
moją wzmiankę o Forks.
- Chciałabym zobaczyć twoją minę, kiedy się dowiedziałeś… - urwała, znów
wybuchając śmiechem. Stałem niewzruszony, jednak wszystko się we mnie gotowało
ze złości i urazy.
- Będziesz miała jeszcze wiele okazji do kpin. Ruszmy się, bo trochę mi spieszno –
rzuciłem, siląc się na obojętny ton, ale Jane doskonale wiedziała, że gra mi na
nerwach. Chociaż tyle udawało jej się zdziałać, skoro nie mogła pobawić się mną
swoimi nadprzyrodzonymi mocami. Szczerze mówiąc, wolałbym poczuć ból fizyczny,
niż znosić te drwiny.
-Tak – przeciągnęła niedbale. – Chodźmy! – powiedziała władczym tonem i ruszyła
jako pierwsza, kierując się do głównego wejścia posiadłości Volturi.
Wielki budynek, wykonany kilka wieków temu z jasno żółtego piaskowca, wtapiał się
doskonale w ulicę, zalaną księżycowym, bladym światłem. Nic nie wskazywało na to,
że był to zamek. Właściwie posiadłość Volturi nie była zamkiem, lecz siedzibą sądu, w
której wieżach wykonywano w odległych czasach wyroki śmierci. Nie trudno było
zgadnąć, kto się nimi wówczas zajmował.
- Poczekasz w lobby, a ja zapytam Volturi czy zechcą cię teraz przyjąć – powiedziała
tonem nie znoszącym sprzeciwu i nie uraczywszy mnie nawet spojrzeniem opuściła
pomieszczenie, zagłębiając się w dalsze komnaty.
Zerknąłem na uśmiechniętą recepcjonistkę. Rozmawiała właśnie przez telefon. Sens
wypowiadanych przez nią słów w ogóle do mnie nie docierał. Byłem zmartwiony
zachowaniem Jane. Od kiedy to musiała pytać Ara, Marka i Kajusza o wprowadzenie
mnie na salony?
- Przepraszam – usłyszałem przymilny świergot jasnowłosej kobiety, stojącej za
kontuarem. – Volturi proszą do Wieży Północnej, zaraz rozpocznie się uczta –
powiedziała, uśmiechając się do mnie błogo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin