Łuszczewska Jadwiga - Pamiętnik 1834-1897.pdf

(638 KB) Pobierz
13694456 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
13694456.001.png 13694456.002.png
Jadwiga Łuszczewska
PAMIĘTNIK DEOTYMY
1834 – 1897
I
WIECZORY
PONIEDZIAŁKOWE
Początek ich sięga jeszcze 1834 r.
Warszawa, tylko co dotknięta szeregiem ciężkich wstrząśnień politycznych, była wtedy
zupełnie głucha i obumarła. Pierwszy dom moich rodziców dał hasło do rozbudzenia
umysłów i do wskrzeszenia życia towarzyskiego.
Mój ojciec i moja matka byli naówczas młodą parą, zaledwie od pięciu lat pobraną; żadne z
nich nie liczyło jeszcze lat trzydziestu. Wieczory u nich nie zostały bynajmniej przedsięwzięte
w uroczystym celu otworzenia „salonu literackiego”; był to po prostu dzień wybrany w
tygodniu dla przyjmowania przyjaciół i znajomych.
Ale oboje gospodarstwo nosili na sobie cechy wyjątkowe, a przyjaciół i znajomych mądrze
umieli dobierać. Toteż nie minęło wiele czasu, a już dom ich przyciągnął wszystko, co było
najlepszego w stolicy i kraju, i zaczął wzajem na nie promieniować.
Rodzice moi mieszkali wtedy na Nowym Świecie w tak zwanej Kamienicy Misjonarskiej,
stojącej naprzeciw pałacu książąt Sapiehów (późniejszego domu Andrzeja Zamoyskiego).
Mieszkanie było nieduże, umeblowane ładnie, chociaż bez przepychu, po obywatelsku. W
niebieskim saloniku zbierało się kółko nieliczne, ale za to tak wyborne, że jeszcze w
kilkanaście lat później, za czasu najświetniejszych tłumnych poniedziałków, słyszałam, jak
moja matka wspominała z żalem owe pierwotne zebranka i twierdziła, że ze wszystkich te
były najrozkoszniejsze, bo wtedy zgromadzały się tylko same osobistości wybitne, wtedy
toczono porządne rozprawy religijne i filozoficzne lub wyprawiano szermierkę na błyszczące
dowcipy.
Bywała tam hr. Rozalia Rzewuska, słynna z nieszczęść i z rozumu, zaprzyjaźniona z moją
matką, której dawno wróżyła wielki wpływ na społeczeństwo nasze, bo zawsze w niej
dostrzegała dar podniecania i jednoczenia umysłów. Bywała i jej córka, nie mniej rozumna,
Kaliksta Rzewuska (późniejsza księżna Teano), której co prawda nie pamiętam, ale o której
męskich poglądach i lapidarnych orzeczeniach nasłuchałam się niemało dziwów.
Bywał minister Stanisław Grabowski, którego rozmowa oryginalna i paradoksalna była
nieustannym fajerwerkiem. Bywał Stanisław Kossakowski (ojciec, przedstawiający się wtedy
w całej świetności swego powabu i dowcipu. Bywał doktor Sauvan, sławny lekarz, porywczy
myśliciel, cięty protestant, który pod wpływem mojej matki powoli zmienił przekonania i
przed samą śmiercią przeszedł na katolicyzm.
Wiele jeszcze innych nazwisk przesuwa mi się przez pamięć, ale nie śmiem ich tu kłaść na
domysł, bo z owych czasów nie posiadam żadnych piśmiennych dowodów. Dopiero w roku
1842 ojciec mój wpadł na wyborny pomysł zapisywania gości poniedziałkowych. Czynił to
odtąd wiernie przez lat kilka. Potem te zapisy prowadziła dalej moja siostra, potem ja się ich
podjęłam, i tak powstał rodzaj kroniczki, która wprawdzie jest niezupełna, bo pocięta kilku
znacznymi przerwami, jednak daje wyobrażenie o przebiegu lat owych i dzisiaj dla mnie
stanowi nieoszacowaną pamiątkę.
2. W chwili, gdy się te zapisy zaczynają, to jest w połowie r. 1842, mieszkaliśmy już gdzie
indziej. Przeprowadzka była niedaleką, bo tylko naprzeciw, do tego pałacu Sapiehów, którego
dziedziniec z okrągłym trawnikiem i złoconą kratą przez lat kilka rysował się pokuśnie przed
naszymi oknami. Księżna Sapieżyna, mieszkając wciąż za granicą, odnajęła nam połowę
swego apartamentu. Był on na dole, bardzo piękny: Okna wewnętrzne, sięgające od sufitów
do posadzek, tworzyły szereg drzwi szklanych, wychodzących na ogród. Ów ogród,
wyjątkowo spory, posiadał mnóstwo starych lip i kasztanów, miał i trochę kwiatów, i
winniczkę.
Przyjęcia odbywały się tu w dwóch pokojach. Najpierw witał gościa salon obszerny o trzech
drzwiach ogrodowych, o ścianach jasnożółtych, ubranych szeregiem portretów familijnych.
(Odtąd w każdym już mieszkaniu salon zawsze bywał u nas żółty, bo doszliśmy do
:przekonania, że taki najweselej się oświeca). W salonie tym, przy meblach pokrytych
czarnym włosiem, stały różne serwantki oraz szafki lustrzane, a w nich pełno brązów,
zegarów, drogocennych fraszek, przeważnie zaś mnóstwo filiżanek cudnie malowanych,
których widokiem dziecięce moje oczy nigdy się dosyć nasycić nie mogły.
Za salonem był pokój mojej matki o dwóch oknach „angielskich” (to jest podnoszonych w
górę), z piękną biblioteczką i marmurowym kominkiem, przy którym w zimie goście lubili się
zgromadzać. Na ścianach jasnozielonych widniały różne posążki, jako to Joanny d'Arc i
Kopernika, a zwłaszcza jaśniały dwa obrazy, przedstawiające dwie Sybille; były to piękne
kopie Dąbrowskiego, zdjęte z Tycjana i Guerina. Mniejsze zebrania poniedziałkowe
odbywały się w zielonym pokoju; gdy więcej gości przyszło, krążono po salonie, a w
pogodne letnie wieczory zasiadano nieraz w ogrodzie, przy świetle błękitnej lampy, nad którą
szumiące drzewa tworzyły nieprzeniknione sklepienie.
W obszerniejszym mieszkaniu kółko poniedziałkowe mocno się rozszerzyło. Zapisy coraz
gęściej wspominają imiona znane w literaturze. Spotykamy tam często Aleksandra
Tyszyńskiego, małego człowieczka o czarnej a mądrej głowie, o zacnym sercu i przedziwnym
piórze. Przy nim zjawia się Feliks Zieliński, także nieduży, cieniutki, z profilu
przypominający Napoleona w czasach Konsulatu, trzeźwy publicysta, w rozmowie żwawy,
ale uszczypliwy, jak osa. Ci dwaj byli przez lat kilkanaście tak wierni naszym zebraniom, że
trzeba ze świecą szukać .poniedziałku, gdzie by nie stały ich nazwiska. Częstym też wówczas
gościem jest Michał Baliński, złote serce, złoty humor, szacowny pisarz, uroczysty towarzysz
zabawy. Szkoda, że po kilku latach powrócił na Litwę i zastawił po sobie niczym nie
zastąpioną próżnię.
Z literatów bywał jeszcze Antoni Szabrański, trochę ciężki, ale zacny i oczytany, Henryk
Lewestam o wykwintnym umyśle i głosie, Gustaw Zieliński, stojący wówczas w całej pełni
swojej urody i poetycznego rozgłosu, na koniec Dionizy Minasowicz, szpetny jak strach, ale
podbijający wszystkich swoim zapałem do ideału i poezji, fanatyk Schillera, wielki przyjaciel
naszego domu. Zaczął bywać i Wójcicki, jeszcze może szpetniejszy od pana Dionizego,
człowiek płytkiej wiedzy i mizernej uprzejmości, w każdym razie jednak pożyteczny szperacz
starych rzeczy.
Z artystów znajduję dwóch: jednym jest January Suchodolski, równie dzielny żołnierz, jak
malarz, równie nadobny, jak złośliwy. Drugim - budowniczy Idźkowski; człowiek jedwabny
w stosunkach towarzyskich.
Sporo w owym czasie bywało duchownych: arcypoważny prałat Dekert; młody jeszcze, ale
już chciwie słuchany, ksiądz Bogdan, a przede wszystkim kanonik Mętlewicz, równie
wymowny w towarzystwie, jak uczony pisarz.
Rosła też w salonie i ciężka armia profesorów: astronom Jan Baranowski, człowiek cichy, z
rysów dziwnie podobny do Brodzińskiego, oraz towarzysz jego, młodziutki Prażmowski, co
miał profil i ruchliwość ptaka; dalej geolog Zejszner, trochę zasuszony kawaler, zakochany
tylko w nauce i Tatrach, o których cuda już wtedy rozgłaszał, choć jego następcom się
wydaje, że oni dopiero wynaleźli Karpaty; — na koniec Antoni Waga, entomolog
europejskiej sławy, encyklopedia wszech nauk chodząca, oryginał, jakiego świat nie widział,
pochlebny i zabawny, ale zdradny, bo szydzący ze wszystkich i wszystkiego. W r. 1843
3
zjawia się Aleksander Przezdziecki, młody jeszcze, a już zapracowany w dziełach literackich
i archeologicznych.
Całą falangą bywają Łubieńscy: Jan, Henryk, generał Tomasz, a zwłaszcza syn jego, Leon,
ten dyktator pięknego towarzystwa, o którym matka moja opowiadała, że „kiedy wejdzie do
salonu, to jakby tam wniesiono zapaloną lampę”. On to powiedział o domu moich rodziców:
- Ce n'est pas un salon, c'est une institution.
Słowa te nieraz później przekręcano, nieraz je mniej lub więcej szczęśliwie do innych
okoliczności przystosowywano, ale właściwie należą się one wieczorom poniedziałkowym i
sięgają jeszcze owych czasów, bo już w dzieciństwie je słyszałam.
Z innej młodzieży najczęściej przedstawiają się w zapisach: Ludwik Górski, szerzący już
pojęcia Ozanama; Wincenty Grzymała, młodzieniaszek figlarny i muzykalny, wreszcie
Edmund Chojecki, ładny blondyn o mdlejącym wejrzeniu i roztęsknionym głosie, którym
lubił deklamować poezje, wypowiadane z przesadą, ale i z pewnym wdziękiem.
Z przejezdnych zjawia się czasem, tylko co ze szkół wyszły, a już sypiący iskrami, istny
Chochlik, Roger Raczyński; czasem z wiejskiej swej pustelni przybywa, pełen wymowy i
cnotliwego zapału, filozof Gołuchowski; czasem, równie zapalony, ale twardszy i surowszy,
Paweł Popiel; niekiedy margrabia Aleksander Wielopolski zjeżdża ze swego Chrobrza, gdzie
przez trzydzieści lat kuje wielkie plany, za każdym pobytem nie omieszkuje uczęszczać na
ulubione sobie :poniedziałki, gdzie już wszystkich zdumiewa swoją magnacką
nieprzystępnością i majestatem godnym wielkiego Buddy.
Czasem zjawiają się i dalsi goście. I tak, w 1842 r. jaśnieje na poniedziałkach Karol
Estridge, podróżnik angielski, o którego rozumie i uroku jeszcze we dwadzieścia lat później
rodzice moi wspominali.
W następnym roku 1843 zjechał do Warszawy starozakonny, profesor Dänemarck, z
przydomkiem der Wundermann, albowiem umiał na pamięć całe Pismo święte. Zaproszony
do nas, jako rzadkie curiosum, był na wieczorze 23 stycznia. Pamiętam go doskonale, bo choć
byłam dopiero ośmioletnią dziewczynką, zawołano mnie wtedy wyjątkowo do gości, ażebym
i ja się też przypatrzyła „cudownemu człowiekowi”. Postać to najbardziej rabiniczna, jaką
kiedykolwiek widziałam. Siedział w czarnej jedwabnej symarze, z białą po pas brodą, z
twarzą jak śmierć poważną. Przed nim leżały rozwarte stare, ogromne księgi. Kręcił się też
przy nim czarnobrody pan Goldschmidt, także zapewne rabin czy podrabin, towarzysz jego i
jakoby „Kornak”, bo z wielkim niepokojem śledził próby, na jakie brano Wundermanna.
Goście kolejno przystępowali do infoliów i, przerzucając karty, na wyrywki wymieniali
numer żądanego wersetu. Mędrzec, po chwili namysłu, odpowiadał powoli, a zawsze
szczęśliwie. W jakim odpowiadał języku, nie wiem dokładnie, zdaje mi się, że w niemieckim.
Co wiem tylko na pewno, bo mnie ten szczegół mocno wówczas uderzył, to że przy każdym
namyśle malowało się na jego twarzy bolesne wysilenie, dowodzące, jak wiele go musiała
kosztować ta szalona praca pamięci.
W tymże roku 1843 spotykam pomiędzy gośćmi poniedziałkowymi drugiego podróżnika
angielskiego, pana Johna, oraz Francuza-melomana, m-r le Chevalier de Gonnet, qui disait la
Romance , jak nikt w świecie.
Damskie towarzystwo bywało zapraszane oszczędnie i oględnie. Matka moja twierdziła, że
aby rozmowa szła dobrze, trzeba mieć co najmniej dwa razy tyle panów co pań, i to pań
wyborowych. Bała się jak ognia tych pustych lalek i tych szarych gęsi z gąskami, co to
obszedłszy salon w koluteńko, zmieniają go na świątynię nudów, podczas gdy mężczyźni,
stojąc pod piecem lub drzwi podpierając, przypatrują się im bezczynnie, a przy pierwszej
sposobności czmychają do bocznych pokojów, aby tam się bawić między sobą. Wabiła więc
tylko te damy, które się odznaczały rozumem, talentem albo przynajmniej wyjątkową
pięknością.
Bywała tedy pani wojewodzina Nakwaska, autorka co prawda poślednia, osoba mało
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin