Synowie15.txt

(16 KB) Pobierz
151
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        IV
        Na dworcu biskupim w Gnieźnie, w wielkiej izbie przyciemnionej, jednego z tych 
        dni zasiadała rada duchownych.
        Około wielkiego stołu, ciemnym okrytego kobiercem, na krzesłach obok sędziwego 
        arcybiskupa Marcina widać było po prawej ręce Lamberta, biskupa krakowskiego, po 
        lewej Dionizego poznańskiego, dalej Paulina Ciołka kruszwickiego i Filipa 
        płockiego. W pośrodku między nimi stał krucyfiks srebrny, a przy nim leżała 
        bogato oprawna księga ewangelii.
        Izba wyglądająca jak klasztorna, ciemna, smutna, nie miała innych ozdób nad 
        miedziane naczynie do wody święconej, a w kątku dzban i miednicę podobną.
        Zasiadali w niej biskupi sami, a narada ważną i trudną być musiała, gdyż po 
        zagajeniu jej przez arcybiskupa długie panowało milczenie. Starzec oczekiwał 
        głosu jednego z braci, powiódł oczyma po milczących, a widząc, że nikt się ze 
        słowem nie śpieszy, ciągnął dalej powolnie i łagodnie:
        - Bracia mili - powtarzam, com rzekł: król słabym jest. Sieciech dla królestwa i 
        dla nas strasznym. Nie utrzyma się on bez cesarza, a panowanie cesarskie 
        kościołowi odejmie siłę, przeniesie ją gdzie indziej. Czynić potrzeba, co można, 
        aby spadek po królu dzieciom jego pozostał. Cóż, byście rzekli, gdyby Władysław 
        zawczasu chciał państwo między synów swych podzielić, sobie pozostawując Płock, 
        który pokochał i w którym chce dokonać żywota?
        Spojrzał po słuchających arcybiskup badając wrażenie, jakie słowa jego 
        wywierały, i mówił dalej:
        - Zeznał mi król, iż za żywota uczynić to pragnie. Sieciech niewątpliwie stanie 
        na przeszkodzie przeciw myśli zbawiennej; my pomocą jej być powinniśmy. Jak 
        sądzicie, bracia najmilsi?
        Biskupi milczeli; rzecz to dla nich była nowa, którą każdy chciał rozważyć, 
        nimby wyrzekł, co o niej myśli.
        - Sam król wam to zwierzył? - zapytał biskup Lambert.
        - Tak jest, mam to z ust jego - rzekł arcybiskup. - Radziłem, aby zwołał wiec, 
 
        duchowną i świecką radę, i starszyznę. Kto wie, czy będzie śmiał i mógł to 
        uczynić, jeżeli my mu w pomoc nie przyjdziemy.
        Przyczyńmy się wszyscy do dzieła tego. Zwołajmy po diecezjach naszych 
        przedniejszych ziemian; władyków i żupanów, włóżmy na sumienie ich, aby w tym 
        królowi byli pomocni. Macieli co przeciwko temu?
        Zatoczył wzrokiem arcybiskup spoglądając po milczącej braci. Nie odzywał się 
        nikt, nikt przeczyć nie śmiał.
        - Co z tego podziału wyniknąć może - rzekł Lambert po chwili - przeniknąć 
        trudno. Jeden z nich zechceli drugiemu być podległym? Rozłamieli się państwo i 
        osłabnie, zwłaszcza jeżeli nierycerskiego ducha Zbigniew prawem starszeństwa 
        zapanuje?
        - Czuwać będziemy - odparł Paulin. - Tym lepiej dla nas, iż obejść się bez 
        pasterzy swych nie będą mogli.
        - Sieciech nad wszystko niebezpieczniejszy - dodał o. Marcin.
        - Niech się więc stanie po myśli króla i wedle natchnienia, jakie mu Bóg zesłał 
        - rzekł Lambert.
        Nie spierano się z sędziwą głową kościoła, choć może zdania były nie jedne, a 
        Sieciech i tu mógł mieć utajonych sprzymierzeńców. Ale ci mówić za nim nie 
        śmieli. Groźba podległości i zależności od cesarstwa i Magdeburga starczyła na 
        powstrzymanie zdań przeciwnych.
        - Uczynić więc należy przygotowanie do wiecu - zakończył arcybiskup - a wykonać 
        je zawczasu, ażeby nas nie ubiegł Sieciech, który chcieć go nie może. Przeciwko 
        niemu jedni my tylko skutecznie wystąpić możemy. Usłuchają nas ziemianie i 
        królowi w pomoc przyjdą.
        Zatem rozpoczęła się narada nad środkami wykonania i przeciągnęła długo, aż 
        obmyślone i postanowione zostały. Pasterze, powróciwszy z Gniezna, natychmiast 
        rozpoczęli starania o wiec, sami lub przez podwładne sobie duchowieństwo.
        I stało się, że wkrótce potem po wszystkich krajach ruszyli się ziemianie, 
        władyki, żupanowie, starszyzna, zbierając na ów wiec zwołany potajemnie. Nawet 
 
        ci, co Sieciechowi sprzyjali, zmuszeni byli jechać z innymi i stawić się nań, 
        aby postąpić potem, jak im będzie rozkazano.
        Nadzwyczajne te przygotowania nie mogły ujść baczności Sieciecha. Wojewoda, 
        który czynnie około własnej sprawy chodził i zamki objeżdżał, znajdował się 
        właśnie na jednym z grodów trzymanych przezeń z łaski króla (choć wszystkie one 
        prawie były w jego rękach), gdy nadbieżał do niego jeden z najwierniejszych 
        sług, Strzepa, nocą już domagając się pilno; aby go do wojewody natychmiast 
        wpuszczono.
        - Za pilną sprawą jadę goniąc za miłością waszą - wykrzyknął przybyły hełm 
        zdejmując i z potu ocierając skronie - za sprawą pilną bardzo.
        - Bóg zapłać - odpowiedział z półuśmiechem wojewoda. - Siadaj na ławie, 
        spocznij, tchu nabierz. Za dobrą wolę waszą wdzięczen jestem, choć nie wiem, z 
        czym przybywacie. Bodaj jednak, czy wielka i pilna nowina, która was tu pędziła, 
        wprzód niż wy nie dobiegła do mnie.
        Zdziwił się i zmieszał smutnie Strzepa.
        - Wiedzieliżbyście już o wiecu, miłościwy panie? - zawołał. - Możeż to być?
        Wojewoda dał mu głową znak potwierdzający.
        - Wiem o nim, ale się nie frasuję zbytnio - rzekł. Pracują nieprzyjaciele moi i 
        ja nie śpię. Niech wiecują, radzą, niechaj dzielą, jak chcą, nic to nie pomoże. 
        Silniejsi przez to nade mnie nie będą. Wiec jest sprawą arcybiskupa Marcina, z 
        którym do jawnej walki występować nie mogę. Obróci się ich własna robota 
        przeciwko nim.
        - Tak mówicie? - odezwał się zdumiony Strzepa.
        - Mówię tak i spokojnie na to poglądam - ciągnął dalej Sieciech. - Dwu czy 
        dziesięciu ich stanie, w zgodzie z sobą nie będą. Nie lękam się tego. Młokosom 
        łatwo podołać będzie. Król przy sobie zwierzchnią zatrzyma władzę.
        - Na wiecu ozwą się przeciw wam głosy nieprzyjaciół! - zawołał Strzepa.
        - Przeciw mnie jedne, za mną drugie - rzekł wojewoda. - Król, który z 
        arcybiskupem się naradzał, który mi sprzyja, którego w rękach mam, nie 
 
        powiedział mi nic. Znam go i sądzę z milczenia, że krzywdy uczynić nie da mi. 
        Gdyby gniew miał a niewiarę, wydałby się z nią. Królewiczowie oba pode mną 
        zostaną. Nie lękam się ich, bo wprzód nim z Sieciechem walkę rozpoczną z sobą.
        Strzepa, człek bojaźliwy, ostrożny a przy tym gorący, nie miał zimnej krwi i 
        zaufania w sobie Sieciecha; słuchał, ale widać było po nim, że tej wiary w 
        bezpieczną przyszłość nie podzielał.
        - Pewna to, że wasza miłość dobrze wiecie, co czynicie - rzekł wzdychając - ale 
        zbytnio ufać ludziom i bezpiecznym się czuć niedobrze. Bolko ma wielką miłość u 
        rycerstwa, u dworu, między ziemiany; Zbigniew, powiadają, wymowny, przebiegły i 
        przewrotny.
        Wojewoda wzgardliwą przybrał postawę.
        - Zbigniew chciwy wszystkiego a do niczego niezdolny rzekł - rycerza z niego nie 
        będzie, a u nas kto nie wojak, tym pogardzą. Bolko go nie lubi i złamie.
        - A Bolka kto? - odezwał się Strzepa. - Z tym trudniej! Sieciech długo nie mówił 
        nic, na ostatek wyrwało mu się:
        - On sam. Gdyby go wierna drużyna nie trzymała na wodzy, dawno by już oszczep 
        Pomorca albo kły dzika przecięły te rycerskie zapędy. Zbyt zuchwały jest, sam 
        się zgubi!
        Strzepa się nie sprzeciwiał i zamilkł. Wojewoda po izbie zaczął się przechadzać. 
        Zwrócił się ku niemu: - Cóż o wiecu prawią?
        - Gotują się doń wszyscy a najgoręcej nieprzyjaciele wasi. Z tych, co wam są 
        wierni, dużo jechać nie chce, aby przeciwko arcybiskupowi nie stawać i wam się 
        nie sprzeniewierzyć. Starego się obawiają.
        - Moim dawajcie owszem znać, aby się stawili wszyscy - odparł Sieciech - i 
        mężnie stali przy mnie. Gdy ich nie stanie, sam jeden będę.
        Po tej rozmowie Strzepa, ledwie spocząwszy, ruszył znowu; gońców rozesłano na 
        wszystkie strony z hasłem nowym. Gdy duchowieństwo od siebie nagliło o zbiór 
        liczny i Sieciech przykazywał się stawić, ruszało się, co żyło. Dawno już nie 
        pamiętano takiego ruchu i gromad a pocztów na gościńcach; niektórzy, co od lat 
 
        wielu z lasów się na świat nie pokazywali, wyciągnęli do Płocka.
        Jesienny dzień wrześniowy potajemnie na zjazd był naznaczony; pogoda mu 
        sprzyjała, a pożądaną była wszystkim, gdyż mnogich i licznych pocztów ani zamek, 
        ani miasteczko pomieścić nie mogło.
        Na ostatek w wigilię św. Wawrzyńca niektórzy z dalszych stron Krakowa, 
        Sandomierza, Wrocławia, co się najbardziej opóźnić lękali, ściągać się poczęli.
        Wiódł każdy z sobą po sto, po kilkadziesiąt koni dla bezpieczeństwa i wystawy, 
        ciągnęły się wozy ładowne i obfite zasoby wszystkiego, co do życia było 
        potrzebnym. Po drodze zaciążyć osadom i szukać pożywienia nikt nie chciał ani 
        też wszędzie dostać było można żywności. Toteż dla koni i siebie musiano wozić 
        strawę. Każdy orszak zwiększał się tym jeszcze. Jeden władyka ciągnął za sobą 
        czeladzi i ciurów gromadę.
        Z wieczora już szare i pasiaste namioty gęsto się rozsiadały na łące, a około 
        nich ogniska zapalać zaczęły. Rżały konie, a psy, które każdy prowadził z sobą, 
      ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin