Tanith Lee - Serce Bestii.rtf

(791 KB) Pobierz

TANITH LEE

 

 

 

Serce Bestii

(Przełożyła: Joanna Hetman-Krajewska)

 

 


CZĘŚĆ PIERWSZA


1.

 

Przez spuszczone rolety do pokoju przesączało się żółte światło przypominające barwą miąższ brzoskwini. W tym żółtym kręgu ciała kobiety i mężczyzny oplatały się nawzajem jak dwie nagie statuetki z bursztynu.

Było samo południe. Na zewnątrz, ponad znajomą uliczną wrzawą, dochodzący z minaretu bezcielesny głos wzywał wiernych na modlitwę.

Czarne włosy Marjannah zwisały z krawędzi łóżka w trzech rozrzuconych pasmach. Ręce, odrzucone do tyłu, zaciskały się na brązowych poduszkach. Usta koloru morwy rozchyliły się w ci­chym okrzyku. Szczupłe nogi oplatały plecy mężczyzny. Cienkie, złote bransolety na kostkach pobrzękiwały.

Daniel Vehmund dosiadł jej ciała, wykonując odwieczne pchnię­cia miłosnego aktu. Miał wąskie, twarde biodra, podobnie jak plecy gładkie niczym kość słoniowa. Wokół jego kołyszącej się głowy falowały włosy - złociste jak światło w pokoju.

Marjannah ponownie krzyknęła i jej ciało wygięło się w łuk. Poruszone tajemniczym prądem zmysłowości czy też podmuchem wiatru zadźwięczały małe dzwoneczki zawieszone na cienkim łań­cuszku. Żółty ptak zakwilił w klatce.

- Zabij mnie - powiedziała Marjannah.

Uniosła ręce z poduszek, zaciskając je kurczowo na plecach mężczyzny. Krzyknęła dwa razy dziko, załkała, a jej głos wzbił się ponad inne dźwięki i zapadł w ciszę. Ciężko dysząc, Daniel zawisł nad nią, po czym opadł bezwładnie na jej nieruchome ciało.

- Śmierć - powiedziała Marjannah. - Mój kochany.

Leżeli w milczeniu przez kilkanaście sekund, wreszcie Daniel uwolnił się z jej objęć i przewrócił na plecy. Marjannah westchnęła.

- W takich chwilach jesteś naprawdę mój - powiedziała. Daniel uśmiechnął się. Pomyślał, że w takich chwilach nie należy do nikogo, nawet do siebie samego. Władał nim wtedy niepodziel­nie demon rozkoszy, jakaś ślepa, spazmatyczna siła.

Marjannah pogłaskała jego włosy, policzki. Ptak w klatce zaczął ćwierkać, trzepocząc skrzydłami.

- Każę dziewczynie przynieść kawę i słodycze.

- Nie dzisiaj, Mariannah.

- Możesz być na tyle okrutny, żeby odchodzić ode mnie tak prędko?

- Mam ważne spotkanie.

- Kłamiesz. Po prostu nie chcesz ze mną zostać. Nie myliła się.

- Byłbym w siódmym niebie, gdybym mógł zostać z tobą, ale Bóg narzuca nam jakieś obowiązki.

- Nie masz żadnych obowiązków.

- A jednak. Pewien człowiek ma mi przekazać list od matki.

- Nie wierzę w twoją matkę.

- A jednak ją mam.

Marjannah wstała z łóżka i przeciągnęła się, prężąc swe piękne ciało. Czarne włosy posypały się kaskadą, bransolety na kostkach zadźwięczały.

Z nabożnym, cichym podziwem Daniel przypatrywał się przez chwilę jej wdziękom, o których dzisiaj nie miał już myśleć.

Kobieta włożyła tymczasem haftowaną suknię i podniosła rolety.

Do wnętrza wdarło się jaskrawe światło, ukazując podniszczony pokój: wystrzępione nitki, mysią dziurę. Żółty ptak przybrał barwę bieli. Z dumą stąpał po żerdce.

Daniel podniósł się. Wkładając bieliznę, koszulę i spodnie, rzucił okiem na zewnątrz, na ciasno stłoczone dachy, które pię­trzyły się nad placem targowym. W dali, po przeciwnej stronie bazaru, wznosiły się wysokie, smukłe wieże o mozaikowych kopu­łach w kształcie łez.

Właściwie nie czuł się szczęśliwy, jednak myśl o prawdopodob­nym nadejściu listu ekscytowała go. Wiedział, że treść przygnębi go jak mocne wino. Przepełni go żądza gniewu i nienawiść. Potrafi jednak trzymać się na wodzy. Już kiedyś wpadł w furię i dlatego trafił do tego dziwnego, egzotycznego kraju, pełnego jaskrawych barw i nieznanych dźwięków, pachnącego przyprawami i występ­kiem, tutejszych pięknych kobiet i ekstaz religijnych, które wobec zimnych kościołów, jakie spotykał we wczesnej młodości, były dla niego jak gwałtowny wybuch pożaru.

- Czy zobaczę jeszcze mojego władcę po zachodzie słońca? - zapytała Marjannah tonem, który uznał za fałszywą pokorę. Bez wątpienia przestanie o nim myśleć, kiedy tylko zniknie jej z oczu.

- Nie, kochanie. Nie dzisiaj.

- Szkoda - uśmiechnęła się jednak.

Być może zamiast jemu, będzie umilać czas jakiemuś Turkowi, który ją adorował. Niewiele go to obchodziło. Marjannah była wcieleniem tego egzotycznego otoczenia i jego obyczajów.

Z glinianego naczynia wziął owoc, po czym wyszedł z pokoju.

- Do widzenia - powiedziała.

W korytarzu zobaczył „dziewczynę” - starą służącą - przygoto­wującą w niszy gęstą, słodką kawę. Zamruczała coś pod nosem, ale nie odezwała się słowem.

Na zewnętrznych schodach, gdzie prostytutki przyprowadzały niekiedy nocą swych klientów, leżały połamane kwiaty, uderzało słoneczne światło i ostry zapach moczu. Minął pustą izdebkę tragarza zwanego Czarnym Olbrzymem.

Wielki żar wisiał już w powietrzu.

Przeszedł uliczką spowitą brązowymi cieniami, nad którą drze­wa figowe zwieszały swoje woskowane owoce. Harmonijka wąskich stopni zbiegała w dół miedzy ścianami, które się niemal stykały. Nad schodami zwisała z balkonu waza z czerwonymi różami. W górze powiewało suszące się pranie, za nim pozbawione kropli wilgoci niebo zdawało się bledsze niż indygo.

Daniel Vehmund znalazł się na suku[1], pod jego czerwonymi i żółtymi baldachimami. Tego dnia targowisko zdawało się pełne wielbłądów. Cuchnące i dumne, przystrojone jak oblubienice, zwie­rzęta chodziły dostojnie pomiędzy straganami na środku otwartego placu. Człowiek z listem nie przybył z karawaną z gór, lecz od strony portu. Daniel miał się z nim spotkać tam, gdzie zawsze przysyłał ich agent - we Francuskim Zajeździe, w najbardziej na południe wysuniętej części suku.

Zbity tłum jak zwykle przesuwał się leniwie. Daniel torował sobie drogę między ludźmi. Nie było tu ani jednej kobiety z wyjąt­kiem tych należących do najniższej klasy, pogardzanych służących i niewolnic. Kilka razy przez tłum przemykała lektyka z zasłonię­tym, ozdobionym paciorkami wejściem, rozsiewająca zapach jaś­minu i piżma.

Jakiś człowiek podrzucił w powietrze pięć kindżałów, które zamigotały, po czym znowu znalazły się w jego rękach trzymane za gardy. Tuż przy straganach lalkarzy urzędował ten sam co zwykle zaklinacz węży. Gad wyglądał groźnie, gdy podążając za ruchem fletu, kołysał się ponad dzbanem. Następnym wi­dowiskiem był teatr marionetek. Daniel zatrzymał się, by po­patrzyć na walkę wojownika w turbanie z dżinem. Wojownik zamierzył się zakrzywionym mieczem i dżin upadł przy szczęku miedzianych krążków. W baśniach walka dobra ze złem kończyła się zawsze oczywistym rozwiązaniem. Tłum wiwatował i klaskał w dłonie.

Za rzędami straganów ściana zajazdu stawała się coraz bardziej widoczna; zdobiący go symbol w kształcie statku był zbyt europej­ski i raził ponad gwiazdami, ostrzami noży i magicznymi przed­miotami, którymi kipiało targowisko.

Daniel przecisnął się przez grupę targujących się mężczyzn, po czym minął skupionych na ziemi graczy. Zdążył już przyzwyczaić się do wydawanych czasem przez przechodniów okrzyków pod swoim adresem i wytykania palcami. Jasna, nordycka cera była tu znana, komentarze wywoływały jednak jego blond włosy, a oczy bywały już nieraz przyczyną kłopotów. Wyglądało na to, że Oka Szatana obawiali się zarówno prostaczkowie, jak i mędrcy, i każda niezwykła rzecz z nim związana mogła być tego dowo­dem. Oczy Daniela miały dziwną barwę; były żółtobrązowe jak wypolerowany mosiądz. Orzechowe, jak mawiała o nich jego matka.

Jakiś wysoki mężczyzna w długiej, ciemnej szacie stał na nie­wielkiej, wolnej przestrzeni, wpatrując się uważnie w Daniela.

Miał przed sobą stół, a na nim trzy gliniane kubki. Kilku gapiów przystanęło w pobliżu, by popatrzyć na tę starą sztuczkę, żaden jednak nie miał ochoty obstawić, gdzie pojawi się przedmiot schowany pod jednym z kubków.

Mężczyzna miał długą, kościstą twarz, ospowatą i ziemistą. Głowę owiązał spłowiałym białym płótnem. Władczym ruchem skinął na Daniela.

Vehmund już miał odejść, gdy jakiś człowiek z tłumu, praw­dopodobnie wspólnik tamtego, chwycił go za ramię, zachęcając, żeby podszedł bliżej.

- Chodź, chodź.

Daniel strząsnął z ramienia jego dłoń.

- Nie.

Dziobaty mężczyzna zademonstrował coś, co zabłysło w słońcu jak widziane wcześniej ostrza noży. Najpewniej jakiś szklany klej­not. Wsunął przedmiot pod środkowy kubek, po czym rytmicznie zaczął przesuwać naczynia po stole, kreśląc nimi koła, znajdując im nowe miejsca.

W chwili, gdy przestał poruszać kubkami, gapie wybuchnęli śmiechem. Żaden nie odważyłby się zgadnąć, gdzie znajduje się teraz ukryty przedmiot, wiedząc, iż nie ma go tam, gdzie wydawało­by się, że jest, ponieważ w sztuczce tej, sięgającej czasów starożytnej Grecji, widz zawsze przegrywał.

Daniel wzruszył ramionami i poszedł dalej przez targowisko. Człowiek, który go zaczepił, nie zatrzymał go już po raz drugi.

Przed Francuskim Zajazdem tłoczyły się głodne psy i nie rozbieg­ły się nawet na widok Daniela. Ktoś odegnał je kopniakami. Z zajaz­du wytoczył się pijak i powitał Vehmunda jak dawno nie widzianego przyjaciela. Daniel wyminął go i wszedł w wonną ciemność tawerny.

Natychmiast ogarnął go dziwny strach. Znał to uczucie i nie przywiązywał do niego wagi. Podszedł do kontuaru i zwrócił się do jednookiego mężczyzny.

- Jest tu jakiś marynarz z „Algeracu”?

- Tam, proszę pana. Ten brodaty w rogu.

Potrącony twardymi ramionami Daniel ruszył przez ciemne pomieszczenie rozbrzmiewające rozmowami prowadzonymi w trzech czy czterech językach. Dotarł do stolika i usiadł na­przeciwko brodatego marynarza.

- Ma pan dla mnie list?

- Musi pan podać swoje nazwisko - odparł zagadnięty.

- Vehmund.

- Mam list dla człowieka nazwiskiem Vehmund.

Brudne palce zagłębił w brudną kurtę i wyciągnął zapieczętowa­ny papier. Tak więc znak życia od matki Daniela nadszedł wreszcie. Bóg wie, w jak parszywych miejscach spoczywał po drodze i jakie wstrętne łapska go dotykały. Cud, że list w końcu dotarł do adresata.

Daniel wyciągnął rękę.

- Musi mi pan zapłacić.

- Najpierw list.

Marynarz zamruczał, podał mu list, po czym przyjął garść sou.

- Nie jest pan zbyt hojny, panie Vehmund.

- Dostałeś tyle, ile było umówione.

Ile to już razy miał miejsce podobny dialog?

Marynarz wysączył swoje cierpkie wino i odwrócił się, by spojrzeć na stojące na galerii kobiety. Jedna z nich, młoda Arabka w chuście z frędzlami i o podczernionych oczach, przyciągnęła jego uwagę. Wstał i odszedł ponury.

Daniel złamał pieczęć listu. Trzęsły mu się ręce i w gruncie rzeczy wcale nie miał ochoty czytać o rozpoczęciu nowego życia... o powrocie. Jednak drobne i staranne litery znalazły się już przed jego oczami. „Najdroższy”... Od czasu do czasu charakter pisma zmieniał się na jakiś dziewczęcy i obcy, jak gdyby matka czuła się zbyt zmęczona i prosiła kogoś, by pisał list zamiast niej - kogóż jednak można tam było o to poprosić?

Daniela zalała taka fala smutku, że siedział jak odrętwiały. Matka pisała tak zwyczajnie, jak gdyby wszystko było w najzupeł­niejszym porządku. Wiadomości o farmie, którą zarządzał jego brat, o porach roku, urodzonych zimą jagniętach, wiosennej burzy. Jak gdyby była pewna, że tęsknił za wszystkim tym, o czym właściwie nie miał wielkiego pojęcia. Kiedy pierwszy raz wrócił do niej, był obcym człowiekiem i takim też jej się wydał. Pamiętał chwilę, kiedy zobaczył ją w drzwiach domu, siwą i bladą w jasnej sukni. Madonna pogorzeliska.

Po wiadomościach o farmie matka przeszła do mieszaniny prawdy i kłamstw o sobie samej. „Miewam się ostatnio całkiem dobrze i razem z Janet nieustannie coś pieczemy. Chodzimy ob­sypane mąką od stóp do głów. Wszystkie koty mają młode, grasują po całym domu i są jeszcze gorsze od myszy. Pozwalam im nawet sypiać w swoim łóżku, jeżeli mają na to ochotę”. Sama ta informa­cja wystarczyła, by upewnić go o ogromnej zmianie, jaką zdołał osiągnąć, zrywając więzy z domem. Na myśl o tym serce zaczęło mu walić gwałtownie, zapierając niemal dech. Odrzucił wspomnienia i czytał dalej o codziennym życiu na farmie, aż dotarł do najważniejszych, lecz jakby mimochodem napisanych słów. „Tak bardzo za tobą tęsknię, z każdym dniem coraz bardziej. Cieszę się jednak, mogąc tęsknić za tobą, kiedy wiem, że dobrze ci się powodzi. Odpisz zaraz i opowiedz mi o wszystkim. Czy nadal masz wystarczająco dużo pieniędzy i czy twój pracodawca płaci ci lepiej? Czy jesteś zdrowy?” Potem zaś: „Obawiam się, że musisz pozostać za granicą jeszcze kilka miesięcy, by zapewnić sobie powodzenie”.

Ile kosztowało ją, by napisać takie słowa? By określać tamten fakt takimi ogólnikami?

„Kilka miesięcy”... Upłynął rok od chwili, gdy ją opuścił. Obydwoje wiedzieli, że nie powinien pokazywać się co najmniej przez taki okres. Jego brat był bydlakiem, lecz niezupełnym głup­cem. Zdawało się jednak, że matce nie grozi nic z jego strony. Obiecała Danielowi, że powiadomi go, jeżeli będzie inaczej. Czy zamierza dotrzymać obietnicy? Ileż to lat upłynęło - jego dziecińst­wo, czasy w miejskiej szkole - podczas których matka ukrywała wszystko, on zaś udawał, że nic nie dostrzega.

Siedząc w dusznym, mrocznym zajeździe, odczytał jeszcze słowa pożegnania, i list się skończył.

Przy stoliku pojawił się chłopiec, wyczuwając odpowiedni moment.

- Urak.

Chłopiec odszedł, po czym powrócił kilka minut później, niosąc zwodniczo mały dzbanek alkoholu oraz na pozór niewielką szkla­neczkę.

Daniel wypił trunek i otoczyła go straszliwa ciemność, głębsza, intensywniejsza niż mrok zalegający wnętrze zajazdu. W rogu, który przed chwilą opuścił marynarz, zdążając na podbój młodej Arabki, nie siedziała już jasno opalona, słoneczna istota o złocis­tych oczach i włosach, lecz stworzenie czarne jak noc.

Zajazd jakby usunął się, pozostawiając go we własnym, jeszcze głębszym mroku.

Dopiwszy trunek, zgodnie z tutejszym obyczajem Daniel po­stawił dzbanek dnem do góry, po czym wstał i wyszedł z tawerny. Trzymał się zupełnie prosto. Upojenie urakiem podziałało jedynie na stan jego ducha, docierając do ogniska nieznośnego bólu, rany, którą sam jątrzył, by móc walczyć z tym cierpieniem.

Tłoczne targowisko ze swymi zapachami i gwarem teraz opus­toszało.

Mężczyzna w spłowiałym turbanie pozostawał za stołem. Ota­czający go tłum rozproszył się, on jednak nadal przesuwał naczynia. Daniel przystanął, obserwując go. W miejscu trzymała go jakaś dziwna fascynacja. Kubki poruszały się hipnotycznie niczym wąż w takt muzyki zaklinacza. Gdzie znajdował się szklany klejnot?

Kubki stanęły bez ruchu. Dziobaty mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał czarnymi oczami na Daniela. Vehmund potrząsnął głową. Mężczyzna odwrócił wszystkie kubki jeden po drugim. Pod żadnym nic nie leżało.

Rozciągający się dokoła suk zdawał się odległy, oddalony o milę. Ten człowiek jednak był blisko, a stół pozostawał pusty.

Nagle mężczyzna otworzył usta i wysunął język, szary i wstrętny jak jęzor jaszczurki. Na nim, niczym kropla rosy na płatku chorego kwiatu, spoczywał szklany klejnot. Zabłysnął przez moment jak błyskawica. Był zimny i czysty, bardziej prawdziwy niż wszystko dookoła, suk, niebo, ziemia czy powietrze.

- Boże, to brylant - odezwał się Daniel. Jaszczurczy język cofnął się gwałtownie i klejnot zniknął. Mężczyzna trwał w tajemniczym oczekiwaniu.

- Czego chcesz? - zapytał Daniel.

Mężczyzna, z klejnotem uwięzionym w ustach, gwałtownie potrząsnął głową, po czym podniósł rękę i władczym gestem przywołał Daniela, jak gdyby znał swego jedynego widza i był jego przewodnikiem.

Daniel sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta, wyciągnął mo­netę wartą znacznie więcej niż kwota, którą zapłacił za list, i cisnął pieniądz na puste kubki.

- Zmyślna sztuczka.

Odszedł pospiesznie, przechodząc przez nierealny suk. Obraz diamentu nie opuszczał go. Odcisnął się jak skrawek mroku na jasności dnia, jak biały płomień tkwiący pod powiekami.

Popołudnie spędził w gaju pomarańczowym na dziedzińcu do­mu Surim Beya. Siedział za biurkiem pod markizą, przepisując w kwiecistej angielszczyźnie i bardziej wyszukanym francuskim listy swojego pracodawcy do różnych zagranicznych kupców działają­cych w kraju. Daniel był sekretarzem Surim Beya, który wypłacał mu tygodniówki, pozwalające Vehmundowi na przetrwanie. Rzad­ko zdarzało się, by spotykał osobiście tego otyłego mężczyznę w sile wieku, o skórze koloru kawy i jasnogranatowych oczach.

Jednak tego popołudnia Surim Bey zszedł ze znajdującego się na dachu pawilonu na dziedziniec, by popływać. Jak zwykle w do­mu miał na sobie długą białą szatę, czerwoną czapeczkę i gęsto haftowane mauretańskie trzewiki. Jego chód był równie łagodny jak głos.

- Mój młody sekretarz przy pracy. Zamienia moje niezdarne słowa w piękne zwroty.

- Tak - powiedział krótko Daniel. Od samego początku nie przystał na zwracanie się do pracodawcy zaszczytnym „panie”.

- Proszę sobie nie przerywać - powiedział Surim Bey, po czym przeciął rzucany przez markizę cień i usiadł na otomanie. Natych­miast pokornie zbliżył się niewolnik, podając słodycze i sorbet.

Daniel nie przestawał pisać.

Surim Bey obserwował go na pozór ospałym, błyszczącym wzrokiem. Daniel intrygował go i chociaż ten niewierny był trochę za stary, jak na seksualne upodobania Surim Beya, to jednak pobudzał inwencję. To blask młodości sekretarza przyciągał tak uwagę praco­dawcy. Niekiedy popołudniami Surim Bey pozwalał sobie ekspery­mentować na Danielu. Czasami próby te były tak nieznaczne, że uchodziły uwagi. Pewnego razu jednak przez dziedziniec, pomiędzy donicami z drzewkami pomarańczowymi, które odbijały się w sadza­wce, przeszła naga dziewczyna z woalem na twarzy. Innym razem z okna na pierwszym piętrze zeskoczył na wpół oswojony gepard. Na obydwa te widowiska Daniel ledwie rzucił okiem. Znał zakres władzy swego pracodawcy; to, co zobaczył, potraktował jak własność Surim Beya i szybko o tym zapomniał. Gepard - w przeciwieństwie do dziewczyny - rzeczywiście podszedł do stołu, przy którym urzędo­wał sekretarz, lecz Daniel nie przerywał pracy. Nie okazał strachu, ani żądzy czy zawstydzenia nagością dziewczyny. Z komnaty na piętrze, przez powiększający szmaragd, Surim Bey chciwie przy­glądał się tej scenie. Jednak przez tę zieloną poświatę gepard jedynie przebiegł, dziewczyna zaś przemknęła pod pobliskim łukiem. Da­niel pozostał obojętny na otoczenie jak wyrzucona na brzeg muszla.

Tego dnia eksperymentator dysponował innymi środkami.

Gdy Daniel skończył przepisywać listy, układając je starannie jeden na drugim, Surim Bey wezwał go łagodnie.

- Chodź, usiądź tutaj. Nagrodzę twój trud tym boskim lakum.

- Nie jadam takich słodyczy - odparł Daniel, stając przed pracodawcą.

Surim Bey był oczarowany urodą Daniela i jego odmiennością. Gdyby tylko ten chłopak miał mniej lat i był niewolnikiem z tar­gowiska. Daniel jednak był wolnym człowiekiem, mężczyzną, na­znaczonym piętnem tajemnicy znanej chyba jedynie Bogu. Ten cień przysiadał czasami na jego ramieniu, czarny jak demon. Tak jak teraz.

- Nie, nie możesz mi odmawiać. Usiądź tutaj. Pozwól, że opowiem ci coś na temat natury tego przysmaku, którym tak gardzisz.

Daniel był sługą tego człowieka. Usiadł zbyt blisko, lecz też niezbyt daleko Surim Beya, i czekał.

Ten wdzięcznym ruchem nakreślił w powietrzu jakiś święty znak. Metalowe pierścienie na jego tłustych palcach błysnęły.

- Żył pewien sułtan, którego zdradziła faworyta. Zabił ją i jej kochanka. Potem jednak, pogrążony w rozpaczy, przestał jeść. Marniał w oczach, z dnia na dzień był coraz chudszy. Wielki wezyr sprowadził na dwór sławnego cukiernika. „Stwórz taki słodki przysmak, który skusi usta sułtana. Jeżeli ci się powiedzie, czeka cię wielkie szczęście. Jeżeli zawiedziesz, spotkasz się z katem”. Cukier­nik pognał do domu, śmiertelnie przerażony. Tej nocy nawiedził go anioł i podarował mu skórę młodego buhaja, który nigdy nie poznał samicy. Na skórze, literami ze szczerego złota spisany był przepis na słodycze, jakich nigdy jeszcze nie próbowano i o jakich dotąd nie śniono. Cukiernik zabrał się do pracy i do wschodu słońca zdołał przyrządzić tak wspaniałe lakum, że nim samym wstrząsnął dreszcz. Specjał zaniesiono do pałacu i podano suł­tanowi, który, poczuwszy jego woń, nie był w stanie się po­wstrzymać. Smak potrawy był tak wyborny, że krew napłynęła mu z powrotem do serca i powróciła radość życia. Wyzdrowiał i żył szczęśliwie przez następne sto lat. I taka właśnie, drogi Danielu, jest historia lakum, rajskiej rozkoszy, którą ty pogardzasz.

- Postąpiłby lepiej, oszczędzając kobietę - skomentował chłod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin