Antologia - W pogoni za wezem morskim.rtf

(649 KB) Pobierz

Opowiadania fantastyczne

 

 

 

W pogoni za wężem morskim

 

Wybór L. Jęczmyka


Opowiadania wybrane z tomów

„Fantastika 1963”

Mołodaja Gwardia

„Fantastika 1965”

Mołodaja Gwardia

„Almanach naucznoj fantastiki”

Znanije 1964

I Warszawski: „Czełowiek, kotoryj widieł antimir”

Znanije 1965


Wiktor Saparin

 

W pogoni za wężem morskim

 

I

 

Agapow zapewniał zebranych, że gdyby nie to, iż znajdował się wówczas na Księżycu, Kałabuszew nigdy nie zostałby wysłany do jednego z najgłębszych kanałów na dnie Oceanu Indyjskiego.

– Przecież to jest jeden z największych uparciuchów w Układzie Słonecznym! – gorączkował się. – Gdybyście, panowie, zadali sobie odrobinę trudu i zwrócili się do Wszechświatowego Biura Informacyjnego z prośbą o podanie nazwisk ludzi najmniej odpowiednich do uczestniczenia w tej wyprawie, Kałabuszew z całą pewnością znalazłby się w pierwszej dziesiątce.

Ci, którzy przygotowywali wyprawę, wzruszali tylko ramionami. Kałabuszew był nie tylko najlepiej przygotowanym, ale właściwie jedynym specjalistą w dziedzinie węży morskich. Oprócz niego, chyba nikt z naszej planety nie interesował się zjawami ukazującymi się pijanym lub na poły żywym ze strachu marynarzom, w czasach gdy na morzach i oceanach świata niepodzielnie panowały żaglowce. I tylko on, jako namiętny kolekcjoner, przez całe swoje życie wygrzebywał z dawno zapomnianych archiwów, pożółkłych ksiąg i rozsypujących się ze starości gazet, legendarne opowieści opisujące pojawienie się morskich potworów. Wątpliwe, czy nawet Wszechświatowa Biblioteka Cybernetyczna, posiadająca przecież kilka miliardów działów, których elektronową pamięć już od trzech prawie lat nasycano informacjami z różnych dziedzin nauki i techniki, zdobytymi przez ludzkość na całej przestrzeni jej historycznego rozwoju, dysponowała chociażby jedną tysięczną tych danych, jakie zalegały w postaci mikrofilmów i fotokopii ogromne szafy w gabinecie Kałabuszewa. I tylko on mógł powiedzieć, co z tych powieści, notatek czy sprawozdań miało chociażby cień wartości naukowej, a co należało uznać za wytwór pijanej fantazji. Zresztą i on mógł się mylić, co nie przeszkadzało mu niewzruszenie wierzyć w istnienie węży morskich.

Oczywiście, gdyby Komisja dysponowała chociażby jeszcze jednym fachowcem „wężoznawcą”, mogłaby się zastanawiać, którego z nich wysłać na tę wyprawę. Ale w sytuacji, gdy nie ma wyboru, niewysłanie Kałabuszewa na wyprawę, której celem było poszukiwanie hipotetycznego węża morskiego, byłoby zbyt niesprawiedliwe i okrutne. Przecież właśnie on zasłużył na uczestnictwo w tej ekspedycji bardziej niż ktokolwiek inny na świecie!

Kwestia, dlaczego wysłano na wyprawę właśnie Kałabuszewa, nie była w tej chwili najważniejsza i dyskusja na ten temat musiała być, siłą rzeczy, jałowa. Toteż gdy uczestnicy zebrania odrobinę ostygli, przewodniczący posiedzenia, akademik Ławrow, przeszedł do rzeczy najważniejszej:

– Teraz, proszę panów, powinniśmy podjąć decyzję w kwestii, w gruncie rzeczy nie mniej ważnej, kogo posłać na poszukiwanie Kałabuszewa?

Nie wiem dlaczego, ale wszyscy popatrzyli w moją stronę. Do tej chwili byłem przekonany, że zostałem zaproszony wyłącznie w charakterze eksperta, specjalisty w dziedzinie głębokiego pływania podwodnego. I rzeczywiście, w czasie dyskusji zadano mi kilka pytań, dotyczących warunków panujących na dnie Oceanu w rejonie pechowego kanionu. Teraz jednak, najwyraźniej, oczekiwano ode mnie czegoś zupełnie innego.

– Co pan może powiedzieć, kapitanie? – zachęcił mnie Ławrow.

– Na tej wyprawie ciąży większa odpowiedzialność niż na ekspedycji Kałabuszewa – powiedziałem. – Gdyby Kałabuszew nie znalazł swojego węża, świat by się nie zawalił. Nieznalezienie zaś Kałabuszewa to już całkiem inna sprawa.

– My to doskonale rozumiemy, kapitanie – przymrużył oko Ławrow.

– Nie odmawiam – powiedziałem. – Trochę mnie to jego przymrużone oko irytowało. – Zanim jednak poweźmie się ostateczną decyzję, należy zastanowić się, kto jest najlepiej przygotowany do dowodzenia wyprawą ratunkową. Tego właśnie człowieka należy wysłać. Nie możemy powtórzyć błędu, jaki popełniliśmy wysyłając Kałabuszewa.

– Jakie ma pan zastrzeżenia co do swojej kandydatury?

Muszę tu wyjaśnić, że zgodnie z panującym zwyczajem człowiek, któremu powierza się wykonanie specjalnie odpowiedzialnego zadania, ma obowiązek wymienić swoje wady lub inne cechy charakteru, mogące dyskwalifikować go jako kandydata do wypełnienia tego właśnie zadania.

– Zastrzeżeń nie mam – zaprzeczyłem. – Chciałbym natomiast przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie. Przede wszystkim nie wierzę w istnienie tego sławetnego potwora. Obłaziłem, i to dosłownie, bo w lekkim skafandrze nurkowym, chyba wszystkie najgłębsze dziury Oceanu Światowego i mogę panów zapewnić, że ani razu nie natknąłem się na węża morskiego ani na „Latającego Holendra”.

– Ale w istnienie Kałabuszewa pan nie wątpi?

Oko Ławrowa było w dalszym ciągu przymrużone i to coraz bardziej działało mi na nerwy.

– Pańskim zadaniem będzie odszukanie Kałabuszewa, a nie węża morskiego – dokończył Ławrow. To była jego mała zemsta za mojego „Latającego Holendra”.

– Jeżeli dobrze zrozumiałem, Kałabuszew i wąż powinni znajdować się gdzieś razem – wymamrotałem. – A ja zupełnie nie znam zwyczajów węży morskich.

– Żaden z podwodniaków nie wierzy w istnienie węża morskiego, tak samo jak i pan. Pan natomiast jest jednym z najbardziej doświadczonych żeglarzy podwodnych, powiedziałbym nawet – asów. To jest przecież wyprawa ratunkowa, dlatego też wybraliśmy pana.

– W takim razie – powiedziałem – możemy przejść do konkretów. Jeżeli Komisja zdecyduje się zawierzyć mnie dowództwo tej wyprawy, w ciągu dwóch godzin przedstawię listę załogi, która…

– Załogi? – przerwał mi Ławrow. – Nie ma mowy o żadnej załodze. Pan popłynie sam.

Popatrzyłem uważnie na twarze członków Komisji, siedzących w ustawionych półkolem głębokich fotelach. Nie, to zdecydowanie nie byli ludzie, których mogłyby się trzymać tego typu żarty.

– Wbrew wszelkim przepisom?! – Byłem wstrząśnięty. Pokiwałem głową. Przed chwilą ze wszelkimi szczegółami omówiono skutki, do jakich doprowadziło złamanie zasad bezpieczeństwa podczas organizowania wyprawy Kałabuszewa i zaraz potem planu]e się nowe, znacznie poważniejsze pogwałcenie tych zasad. Moje zdumienie było usprawiedliwione.

– Sprawa jest bardzo prosta, kapitanie – powiedział Ągapow. – Kałabuszew popłynął na „Rai” i nikt nie wie, w jaką szczelinę mógł ten jego stateczek za-brnąć, nie mamy z nim łączności, a co za tym idzie, poszukiwać go trzeba przy pomocy takiego samego małego stateczku. Powiem prosto z mostu: nie jest wykluczone, że pan będzie zmuszony podróżować nie tylko pod wodą, ale i pod ziemią.

– Tak, oczywiście słyszałem już o labiryntach podwodnego kanionu Tumberlinga. Znałem również jedną z hipotez twierdzącą, że są to katakumby, które w wyniku jakiegoś kataklizmu zapadły się na dno morskie. Być może, że właśnie tam, w którejś z nisz katakumb, gnieździły się węże morskie. Zupełnie możliwe. Nikt jeszcze nie był w tych dziwnych norach, jakby wygrzebanych w podwodnych skałach. Oczywiście, oprócz Kałabuszewa. Temu człowiekowi wszystko mogło przyjść do głowy i żadne zakazy nie stanowiły dla niego przeszkody.

– No tak, ale przecież „Raja” jest dwumiejscowa – powiedziałem. Nie bałem się, ale przestrzeganie pewnych elementarnych przepisów po prostu wchodzi w krew starych podwodniaków. Nie jesteśmy przecież dziećmi.

– Drugie miejsce może być potrzebne któremuś z ratowanych – po prostu powiedział Ławrow.

Dopiero teraz zrozumiałem do końca myśl członków Komisji. Myśleli, że „Raja” Kałabuszewa zaklinowała się w tej podwodno–podziemnej pułapce. Wyholowanie stateczku, prawdopodobnie, nie uda się. A więc trzeba będzie chyba dokonać „przesiadki” pasażerów.

– Kto jest drugim członkiem załogi w wyprawie Kałabuszewa? – spytałem.

– Titow.

Titowa znałem. Człowiek absolutnie zrównoważony.

Spokojny, że nie powiem flegmatyczny. Doskonały „kompensator”, jeżeli tak można się wyrazić, uzupełniający cechy charakteru Kałabuszewa. Instrukcje, które otrzyma, wypełni zawsze co do joty. Nie naruszy najmniejszego punkciku instrukcji, choćby dookoła niego ziemia się zapadała.

– Który z nich jest dowódcą?

– Kałabuszew.

Najwidoczniej sądzone mi było zdumiewać się dzisiaj bez końca z powodu zasad, jakie przyjęto przy kompletowaniu załogi do tej wyprawy.

– Kałabuszew nie miał moralnego prawa zgodzić się na to! – wykrzyknąłem.

– Dlaczego? – zdziwił się Ławrow. – Przecież on rzeczywiście jest swojego rodzaju specjalistą.

– Ależ panowie, panowie! – Upierałem się. Dopiero teraz w całej rozciągłości podzielałem oburzenie Agapowa. – Jak Komisja mogła zgodzić się na nominację Kałabuszewa?

– A według pana dowódcą wyprawy należało mianować Titowa? – Ławrow patrzył na mnie chłodnym, badawczym wzrokiem. Dopiero teraz, pomyślałem sobie, zacznie mnie przyciskać do muru. Słyszałem już, że sztukę prowadzenia dyskusji Ławrow ma opanowaną do takiego stopnia, do takiej perfekcji, do jakiej mistrz świata w zapasach ma opanowaną technikę prowadzenia walki. – Po raz pierwszy – w głosie Ławrowa zadźwięczał odcień zdziwienia – po raz pierwszy wysłałbym na wyprawę badawczą, w charakterze dowódcy tej wyprawy, człowieka, który nie wierzy w możliwość osiągnięcia celu, jaki przed tą wyprawą został postawiony. Gdybym to zrobił, to dopiero byłoby pogwałcenie wszelkich reguł i przepisów!

Nie odezwałem się ani słowem.

Titow rzeczywiście był świetnym podwodniakiem, ale jego specjalnością była hydroakustyka. Trochę racji Ławrow miał.

– Znani biologowie–podwodniacy byli już zaangażowani do innych wypraw. Ci, którzy nie mieli w tym czasie konkretnego przydziału, nie nadawali się na tę wyprawę, tak pod względem cech charakteru, jak i, a nawet przede wszystkim, pod względem kwalifikacji technicznych.

Tak, Titow jest mistrzem głębokiego pływania podwodnego, nikt temu nie przeczy. Oczywiście, jeżeli zaczęto od Kałabuszewa, to wszystko to, co potem nastąpiło, było wynikiem tej pierwszej decyzji. Wszystko sprowadzało się do Kałabuszewa, a dokładniej do węża morskiego, w którego istnienie człowiek ten wierzył z całym uporem.

– Przecież wyprawa nie została zakwalifikowana jako niebezpieczna – zauważył Ławrow. – Nikt nie polecał badania labiryntów Tumberlinga. Mieli po prostu płynąć wzdłuż kanionu i to wszystko. Co tam się wydarzyło, co się z nimi stało, tego nie wie nikt.

– Niech pan powie – spytałem Ławrowa wprost – czy pan sani wierzy w tego, jak mu tam… no…

Ławrow uśmiechnął się.

– Rozumiem pańskie zdumienie. W dwudziestym pierwszym wieku nagle wywleka się na światło dzienne jakieś tam stare marynarskie bajeczki. Czy to są bajeczki, czy nie, będzie można definitywnie wyjaśnić dopiero teraz. Paradoks? Nie, nie ma tu żadnego paradoksu. Zoologowie do tej pory spierają się o istnienie pewnych przedstawicieli fauny lądowej. A gdy w zeszłym wieku uczeni odkryli ryby trzonopłetwe, nie chcieli wierzyć własnym oczom. Przed tym odkryciem uważano, że ostatnie egzemplarze latimerii wymarły kilka dziesiątków milionów lat temu, ustępując miejsca innym gatunkom. A potem schwytano jeszcze kilka latimerii. Czyżby pan myślał, że ryby kopalne raptem zaczęły się odradzać? Nic podobnego, po prostu nauka rozszerzyła front poszukiwań. I coraz więcej latimerii zaczęło wpadać w ręce uczonych. Niech pan sobie przypomni, że badania oceanów, na całej ich powierzchni i głębokości, zapoczątkowano stosunkowo niedawno. A zjednoczenie wysiłków naukowców całego świata nastąpiło jeszcze później.

– No, ale do tej pory żaden z naukowców nie widział węża morskiego – zauważyłem.

– Niewykluczone, że istnieją zaledwie pojedyncze egzemplarze tych węży – powiedział z powagą Ławrow – i może właśnie te ostatnie egzemplarze znalazł Kałabuszew w ich ostatniej kryjówce.

– Przedtem, w dawnych wiekach, jakoś te węże częściej pokazywały się ludziom, nie krępowały się.

Oczywiście, jeśli mamy wierzyć bajeczkom, którymi zapchane są szafy Kałabuszewa.

– Kałabuszew sądzi, że węże morskie są stworzeniami głębinowymi – z taką samą powagą wyjaśniał Ławrow – a na powierzchnię morza wypływały tylko ich trupy. Falowanie, wiatr i wyobraźnia ożywiały je w oczach marynarzy, a potem trupy te były zjadane przez ptaki i ryby. Stworzenia wymierały, no i dlatego przestano je spotykać. Ale może jednak przynajmniej jedna para gdzieś jeszcze istnieje.

– Osobiście…

– Jestem naukowcem – przerwał mi sucho Ławrow – wszystkie tam „wierzę” czy „nie wierzę” nie wchodzą w zakres nauki.

– Chciałem po prostu powiedzieć – błyskawicznie odparowałem – że Kałabuszew być może właśnie w tej chwili przeprowadza wywiad z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin