LONGIN JAN OKO� �LADAMI TECUMSEHA BOB CATALA Samotny cz�owiek zatrzyma� mu�a pod k�p� klon�w rosn�cych na �agodnym wzniesieniu. Nie obute stopy je�d�ca wygl�daj�ce z przykr�tkich spodni si�ga�y prawie ziemi. Sk�pa, wyblak�a od s�o�ca i deszcz�w opo�cza nie mog�a okry� szerokiej i muskularnej piersi. We�niste w�osy, du�e wargi, sp�aszczony nos i hebanowa barwa sk�ry zdradza�y Murzyna. Os�oni� r�k� oczy i uwa�nie obserwowa� okolice. Na lewo z szumem toczy�a swe wody Alabama River. Przed nim, na po�udniu, bieg�y gin�c w przymglonej b��kitem dali rozleg�e plantacje indygo i bawe�ny. Ponad krzewami rysowa�y si� wysokie budowle. Murzyn zach�caj�co klepn�� d�oni� zwierz� i bez po�piechu ruszy� przez sawann�. Brodz�c w nabrzmia�ych wiosennymi sokami trawach wymija� rozros�e krzaki i pojedyncze drzewa. Zjecha� w podmok�� nieck�, pe�n� tu i �wdzie b�otnistych bajor. Nogi mu�a grz�z�y w mi�kkim gruncie, z trudem brn�� naprz�d. Wytaszczy� wreszcie swego pana na such�, poro�ni�t� traw� r�wnin�. Uprawne pola pocz�y si� zbli�a�. Po�r�d zieleni krzak�w Murzyn dostrzega� sylwetki pracuj�cych ludzi. Nie zmieni� kierunku, zd��a� w�a�nie w ich stron�. Nagle uszy zwierz�cia poruszy�y si� ostrzegawczo. Podr�ny ogarn�� wzrokiem trawiast� przestrze�. Na jeden moment twarz mu spos�pnia�a, a r�ka odruchowo spocz�a na r�koje�ci maczety wisz�cej u pasa. Od wschodu zbli�ali si� ku niemu jacy� je�d�cy. Odleg�o�� nie pozwoli�a odr�ni�, kim s�: �o�nierzami Unii czy Anglii, Indianami czy band� tramp�w? Czasy by�y niespokojne. Na rozleg�ych terenach od Zatoki Meksyka�skiej po kamienne pasmo Appalach�w, od Missisipi po wybrze�e Atlantyku szala�a wojenna po�og�. Kogokolwiek reprezentowali je�d�cy, spotkanie z nimi nie mog�o by� bezpieczne ani przyjemne, zw�aszcza dla samotnego Murzyna. Czarnosk�ry ponagli� wi�c zwierz� okrzykami i uderzeniami pi�t, �eby tylko dopa�� bawe�nianych p�l. Mu� dobywa� z siebie wszystkich si�. Kark sp�ywa� mu potem; szeroko otwiera� chrapy, ci�ko chwytaj�c powietrze, z pyska �cieka�a piana. Bieg� coraz wolniej. Je�d�cy mkn�li wyci�gni�tym galopem. Jeszcze kilka minut szale�czego wy�cigu i Murzyn zrozumia�, �e nie zdo�a unikn�� spotkania. Nadje�d�aj�cy zacie�niali wok� niego pier�cie�. Rozpozna� mundury ameryka�skich �o�nierzy. Ze sztucerami gotowymi do strza�u gwa�townie osadzili wierzchowce kilkana�cie jard�w przed samotnym Murzynem, kt�ry tak�e zatrzyma� zm�czonego mu�a. Ludzie w milczeniu spogl�dali na siebie d�u�sz� chwil�. - Kim jeste�? - spyta� wreszcie jasnow�osy porucznik, patrz�c na maczet� wisz�c� u boku Murzyna. - Sambo, wyzwoleniec, panie - odpar� czarny poprawn� angielszczyzn�, pochylaj�c z pokor� g�ow�. - Wyzwole�com te� nie wolno nosi� broni - w g�osie oficera zabrzmia�a gro�ba. - Puszcze i sawanny roj� si� od zwierza, jak�e w�drowa� bez maczety? Ogorza�y m�czyzna w stroju trapera pochyli� si� w stron� porucznika i co� mu cicho szepta�. - Yes - cyniczny U�miech rozszerzy� ma�� twarz oficera - trzeba czarnucha wybada� i... - zrobi� wymowny gest r�k� i spyta�: - Mu�a i bro� kupi�e�? Za co? - Otrzyma�em od swego pana, kt�ry obdarzy� mnie wolno�ci�. - Kt� to taki? - Ted Sandusky z Harrodsburgh. - W�a�ciciel faktorii? - spyta� traper. - Tak, panie. - Dok�d �pieszysz? - Do ja�nie pana Calhouna. - K�amiesz! - M�wi� prawd�, panie - Murzyn u�miechn�� si� b�yskaj�c biel� z�b�w. - Wioz� list... - Poka�! - rozkaza� porucznik. Sambo podjecha� bli�ej i ze skrytki w opo�czy wyci�gn�� zawini�ty w zwierz�cy p�cherz papier. - Patrzcie, Crockett, rzeczywi�cie list do Calhouna od Henry'ego Claya - zdziwi� si� troch� porucznik, po czym zwr�ci� si� do Murzyna: - Kto powierzy� ci ten list? - M�j pan. - Dlaczego w�a�nie tobie? - Sambo uczciwy, nie zawiedzie. - Dalej pojedziesz z nami - powiedzia� oficer. - Sam oddam list Johnowi Calhounowi. W drog�! Wjechali na szeroki trakt przecinaj�cy plantacje. Dozorcy w szeroko-skrzyd�ych kapeluszach i z d�ugimi biczami grozili co chwila niewolnikom prostuj�cym dla wytchnienia obola�e plecy. L�ni�y potem nagie torsy pracuj�cych Murzyn�w. Wymin�li sad obsypany �wie�ym kwieciem i zatrzymali si� przed werand� okaza�ego domu. - Odpoczynek, ch�opcy! - zawo�a� porucznik oddaj�c konia dragonowi. - We�cie Murzyna, Davy, i chod�cie ze mn� - zwr�ci� si� do Crocketta.. Sambo zszed� z mu�a i z dala od �o�nierzy uwi�za� go do p�otu oddzielaj�cego ogr�d od zabudowa� mieszkalnych. Zza pasa wyci�gn�� maczet� i wsun�� j� w zielska. Ruszy� za porucznikiem i traperem. Na ganku s�u��cy nisko k�aniaj�c si� spyta�: - Kogo mam zapowiedzie� mojemu panu? - Powiesz, �e przyby� porucznik Van Moore i Davy Crockett - rzuci� oficer. - Dobrze, panie - s�u��cy znik� za drzwiami. Porucznik i traper oparli si� o bambusow� por�cz ganku i z werandy patrzyli na pobliskie drzewka owocowe, r�wno ostrzy�one trawniki i klomby pe�ne kwiat�w. Kr�ta �cie�ka wysypana czystym �wirem prowadzi�a nad staw. Leciutki powiew ci�gn�� z po�udnia, przyjemnie ch�odz�c twarze. Sambo sta� na uboczu ze spuszczon� g�ow�. Zdawa�o si�, �e nie spostrzega niczego. W istocie jego czarne �renice czujnie spogl�da�y spod przymru�onych powiek na kr�c�cych si� po rozleg�ym podw�rzu �o�nierzy. Wreszcie wr�ci� s�u��cy, szeroko otworzy� drzwi i przesadnie k�aniaj�c si� powiedzia�: - M�j pan, John Calhoun, prosi do salonu, ale bez s�u��cego. Moore i Crockett poszli za Murzynem, a Sambo, pozbywszy si� towarzystwa bia�ych, swobodnie usiad� na stopniach werandy. W salonie w�a�ciciel rozleg�ych d�br, dwudziestosze�cioletni John Galdwell Calhoun, powita� przyby�ych, wskazuj�c im wygodne fotele. Usiedli. - Mi�o mi was go�ci� w moim domu - m�wi� plantator. - Czasy teraz okropne, dlatego obecno�� wojska dzia�a uspokajaj�co. Zaraz s�u��cy wniesie napoje. Czym mog� s�u�y�? - Pozw�lcie, sir, �e moi �o�nierze odpoczn� w farmie - poprosi� Moore. - Mieli�my wczoraj potyczk� z Seminolami i z band� murzy�skich buntownik�w. Wojsko musi odetchn��. - Prosz�. Niczego waszym ludziom nie zbraknie - odpar� z u�miechem Calhoun. - S�u�ba przygotuje co� do zjedzenia... - Thank you. Ubrana na bia�o Murzynka wnios�a na tacy p�katy g�siorek ze szklanymi pucharami. Postawiwszy to wszystko na stole nape�ni�a kielichy rubinowe po�yskuj�cym p�ynem i z uk�onem czeka�a na dalsze rozkazy. - Przygotujcie, i to szybko, posi�ek dla �o�nierzy - poleci� Calhoun. - Stajenni niech zajm� si� ko�mi dragon�w. Rozumiesz, Betty? - Tak, panie. - Jak b�dziesz potrzebna, zawo�am. Murzynka opu�ci�a salon. Plantator bior�c w r�k� puchar zwr�ci� si� do go�ci: - Ch�odne i musuj�ce wino, panowie, jest dobre na wszystko. Si�gn�li po szk�o. Moore s�czy� wolniutko czerwony p�yn, a Crockett wychyli� od razu ca�� zawarto��. - Spotkali�my w drodze Murzyna - zacz�� porucznik. - M�wi, �e nazywa si� Sambo i jest wyzwole�cem. Ni�s� dla was, sir, list. Nie ufam czarnym. Mo�e to podst�p? - Wyci�gn�� z kieszeni munduru papier i podaj�c go Calhounowi, doda�: - Pan sam stwierdzi autentyczno�� listu. B�d� spokojniejszy. Plantator otworzy� kopert�. - Od Henry'ego Claya? - zdziwi� si�. - On poczty nie wysy�a Murzynami. Roz�o�ywszy kartk� zag��bi� si� w czytanie. Crockett tymczasem nala� sobie now� porcj� z g�siorka, a Moore ogl�da� misternie ryte na �ciankach kielicha kwiaty i Ustki jakiej� ro�liny. Calhoun od�o�y� list. Powiedzia� w zamy�leniu: - Pismo nie budzi w�tpliwo�ci. To Clay mnie wzywa w pilnych sprawach do Charlestonu. Tylko dlaczego przesy�k� przyni�s� Murzyn? - Podobno otrzyma� j� od Sandusky'ego z Harrodsburgfe. Znacie, sir, tego cz�owieka? - spyta� Crockett. - Ze s�yszenia. Moi ludzie kupuj� towary w jego faktorii. - To nieciekawy cz�owiek - stwierdzi� Crockett. - Za bliskie stosunki utrzymuje z kolorowymi. - Ojciec m�j zna� ca�� rodzin� Sandusky'ch - odpar� Calhoun. - Opowiada� o nich wiele dobrego. Traper wzruszy� ramionami i znowu si�gn�� po wino. - Warto porozmawia� z Murzynem - zauwa�y� Moore. - Mo�e wyt�umaczy niejasne dla nas sprawy. Calhoun przytakn�� ruchem g�owy i wychylaj�c si� z fotela poci�gn�� wisz�cy przy �cianie sznurek. Rozleg� si� delikatny d�wi�k dzwonka. W drzwiach stan�a Betty. - Przywo�aj tu czekaj�cego na ganku Murzyna. S�u��ca wysz�a. Po chwili Sambo zjawi� si� w salonie i nisko uk�oniwszy si� sta� w s�u�alczej pozie. Wiedzia�, jak si� zachowa� w domu w�a�ciciela paru tysi�cy czarnych niewolnik�w pracuj�cych na olbrzymich plantacjach. U�miecha� si�, z udan� ufno�ci� spogl�daj�c prosto w oczy Calhouna. Farmer zlustrowa� go taksuj�cym wzrokiem. Wida� ocena wypad�a pomy�lnie, bo niemal przyja�nie spyta�: - Jak to si� sta�o, �e tw�j pan powierzy� ci list do mnie? - Byli�my w drodze, sir - odpar� Sambo. - W pobli�u Chattanooga, nad Tennessee River, Indianie napadli na oddzia� dragon�w. Jeden z �o�nierzy ranny w szyj� uciekaj�c przed czerwonosk�rymi natkn�� si� na nas... - To znaczy na kogo? - przerwa� szorstko Moore. - Na mister Sandusky'ego i na mnie, sir. - I co dalej? - �o�nierz wkr�tce zmar� z up�ywu krwi; przed �mierci� odda� Sandusky'emu list. M�wi�, �e to pilna i wa�na przesy�ka. - Dlaczego tw�j pan nie przyby� tutaj z tob�? - Calhoun badawczo patrzy� w oczy Samby. - Musia� �pieszy� do Atlanty. - Po co? - Nie wiem, panie. - Jeste� wyzwole�cem? - Yes. - Masz pismo nadaj�ce ci wolno��? - Mam - Sambo wyj�� dokument i chcia� zbli�y� si� do sto�u. - Nie trzeba - Ca�houn ruchem r�ki zatrzyma� Murzyna. - Macie, panowie, pytania? - zwr�ci� si� do Moore'a i Crocketta. - Nie. - Mo�esz po�ywi� si� i przenocowa� w baraku dla niewolnik�w - powiedzia� �askawie plantator. - Dzi�ki, sir. Sambo musi wraca�. - Nie skorzystasz z go�ciny? - Nie, panie. - Mo�esz wobec tego odej��. Murzyn nisko pok�oni� si� i opu�ci� salon. Zszed� z werandy. Spo�r�d wysokich traw rosn�cych pod p�otem bez po�piechu wyci�gn�� maczet� i odwi�zawszy mu�a uj�� go za ...
pokuj106