Gray Wszystkim których kochałem.txt

(706 KB) Pobierz
MARTIN GRAY

WSZYSTKIM, KT�RYCH KOCHA�EM

Przedmowa
I rzeki Jehowa do Szatana: �R�b z nim, co ci si� podoba, tylko zachowaj go przy 
�yciu". Wtedy Szatan wysun�� 
si� naprz�d i ugodzi� Hioba.
Martin Gray zdecydowa� si� opowiedzie� swoje �ycie. Postanowi� zrobi� to dla 
swojej 
rodziny, kt�ra zgin�a, dla samego siebie, dla swojej fundacji; chcia� m�wi�, 
chcia�, aby 
wiedziano. Gdy spotka�em go po raz pierwszy, powiedzia�, i� pragnie, by ta 
ksi��ka by�a 
pomnikiem jego rodziny i wszystkich jego bliskich, zar�wno tych z getta, jak i z 
Tanneron.
Mia�em ju� w swoim dorobku kilka ksi��ek, umiem operowa� s�owami, zna�em 
histori� 
tamtego okresu, przyst�pi�em wi�c do pracy.
Obaj czuli�my si� niepewnie. Martin Gray dlatego, �e �ycie nauczy�o go 
ostro�no�ci; 
kr�powa� si� rozmawia� ze mn� i nie wiedzia�, czy da si� zobrazowa� s�owami jego 
walk� i 
tragedi�, wyja�ni� powody, dla kt�rych zdecydowa� si� �y� dalej.
Ja sam tak�e si� niepokoi�em, gdy� utw�r ten mia� by� dla mnie czym� nowym, 
skrzy�owaniem historii i ekstremalnego losu ludzkiego. Ale w�a�nie dlatego 
chcia�em go 
napisa�. Martin Gray prze�y� paroksyzm naszych bohaterskich i barbarzy�skich 
czas�w. 
Walczy� dla swego m�cze�skiego, niezniszczalnego narodu i, co wi�cej, dotkn�o 
go okrutne, 
odwieczne nieszcz�cie Hioba.
Przez kilka miesi�cy widywali�my si� codziennie. W Pary�u, w Les Barons, cz�sto 
noc�, 
gdy� Martin po�wi�ca� wiele czasu Fundacji Diny Gray. Wypytywa�em go, nagrywa�em
jego s�owa, sprawdza�em, ws�uchiwa�em si� w jego g�os i w chwile milczenia. 
Przekona�em 
si�, ile si�y woli i wra�liwo�ci mo�e mie� cz�owiek. Jego prze�ycia by�y dla 
mnie miernikiem 
barbarzy�stwa i zdziczenia naszego wieku, kt�ry wymy�li� Treblink�. Czu�em 
ci�ar 
niszczycielskiego losu. Musia�em skraca�. W jego �yciu ka�dy krok stanowi� 
osobn� histori�. 
Przedstawi�em tylko najwa�niejsze; rekonstruowa�em, konfrontowa�em, komponowa�em 
dekoracje, stara�em si� odtworzy� atmosfer�. U�y�em w�asnych s��w, id�c 
g��bokimi �ladami, 
jakie zostawi�a we mnie historia jego �ycia. Bo stopniowo wtopi�em si� w �ycie 
Martina, 
wszed�em w jego sk�r�. To banalne okre�lenie nie szkodzi, sta�em si� nim, 
ch�opakiem z 
getta, uciekinierem z Treblinki i z Zambrowa, imigrantem poznaj�cym Stany 
Zjednoczone, 
cz�owiekiem ugodzonym w samo serce.
Nie pisa�em tej ksi��ki na zimno, z trze�wym obiektywizmem fachowca; Martin 
przez ca�e 
�ycie nie uznawa� p�rodk�w, i ze mn� te� nie rozmawia� nigdy p�s��wkami. Jego 
�ycie jest 
zobowi�zaniem. Stara�em si� napisa� t� ksi��k� tak, jak on �y�.
Nie ma w tym mojej zas�ugi. �atwo jest manipulowa� s�owami, wczuwa� si� w cudze 
nieszcz�cie i rado��, �atwo, siedz�c przy maszynie do pisania, ukazywa� 
wydarzenia, kt�re 
inni op�acili w�asn� krwi�.
Zdecydowa�em si� na to, aby spr�bowa� wiernie odtworzy� ten g�os, dochowa� 
wierno�ci 
ludziom, dla kt�rych ta ksi��ka zosta�a napisana, i przekaza� innym wzruszenie 
oraz lekcj�, 
jak� da�o mi poznanie prawdziwego cz�owieka, kt�ry nie da� si� z�ama�.
MAXGALLO
Pary�, lipiec 1971
Zanim p�knie mi czaszka
�yj�. Chwilami nie jest to wcale �atwe. Wczoraj zn�w odwiedzi� mnie jaki� 
dziennikarz. Znam 
ich ju� dobrze. Przybieraj� odpowiedni wyraz twarzy, s� smutni, ale ci�gle 
zadaj� pytania, w�sz� 
wsz�dzie, nagle otwieraj� jakie� drzwi, chc� wiedzie�, tragedia nie stanowi dla 
nich �adnej 
bariery, po prostu wykonuj� sw�j zaw�d. Przypominaj� mi ludzi Pinkerta, �kr�la 
nieboszczy-
k�w", tych, co �adowali na w�zki zw�oki, kt�rych poprzedniego wieczoru nie 
zd��ono uprz�tn�� z 
ulic getta: trupy dzieci w �achmanach, z opuchni�tymi, czerwonymi n�kami, 
m�czyzn, kt�rym 
przechodnie zrabowali odzie�, a potem przykryli papierem, ma�ych dziewczynek, 
kt�rym nikt nie 
mia� odwagi odebra� brudnej szmacianej lalki. Ludzie Pinkerta pracowali w 
czapkach nasuni�tych 
na oczy, na prawym r�kawie nosili opaski z gwiazd� Dawida. Podnosili zw�oki, 
uk�adali jedne na 
drugich, nast�pnie zaprz�gali si� do w�zk�w i wie�li trupy na cmentarz, do 
wsp�lnego do�u. 
Pracuj�c gaw�dzili, byli radzi, gdy kt�remu� uda�o si� zdoby� kawa�ek chleba o 
smaku gipsu. 
Pogwizdywali, czasem rzucali sobie od w�zka do w�zka jakie� uwagi, a �granatowi" 
- polscy 
policjanci, w�r�d kt�rych byli i tacy, co bez wahania zabijali dzieci - 
spogl�dali na nich z 
oburzeniem. .�ydowskie �wintuchy" - m�wili na ludzi Pinkerta i prawie bez 
rewizji 
przepuszczali skrzypi�ce w�zki, z kt�rych stercza�y sztywne ramiona rzuconych 
bez�adnie 
wychud�ych cia�.
Wczorajszy dziennikarz zachowywa� si� jak amator. To wyci�ga� notes, to zn�w 
magnetofon; 
parali�owa�o go zak�opotanie, ledwie wa�y� si� podnie�� na mnie wzrok, m�wi� po 
cichu, chodzi� 
na palcach. Wol� zawodowc�w, oni wiedz�, co to nieszcz�cie, �mier�, �ycie. Ten 
nie wiedzia� 
nic i sprawi� mi b�l. U�miecha� si� nie�mia�o pod swym ma�ym czarnym w�sikiem, a 
jego 
milczenie krzycza�o mi prosto w twarz: �C� pan tu w�a�ciwie robi, przyjmuje 
mnie pan, 
spaceruje sobie po pokoju, rozmawia ze mn�... Jak pan mo�e �y�? Czy panu nie 
wstyd?" Kr�ci� 
g�ow�, patrzy� na fotografie moich najbli�szych, mojej �ony Diny, naszych 
dzieci, Nicole, 
Zuzanny, Karola i Ryszarda, kt�re u�miecha�y si� na zdj�ciach. D�u�szy czas 
ogl�da� fotografi� 
przedstawiaj�c� wszystkich pi�cioro na ��ce przed domem: Zuzanna stoi z 
podniesionymi ramio-
nami, Dina tuli w ramionach Ryszarda. Nie odzywa� si�, kiwa� tylko g�ow�. Mia�em 
ochot� 
schwyci� go za kark i wyrzuci� na dw�r, zada� mu b�l, a jednocze�nie roztrzaska� 
moj� w�asn� 
czaszk�, wal�c ni� o �cian�; chcia�bym wzi�� swoj� g�ow� w obie r�ce i cisn�� j� 
z ca�ej si�y, jak 
granat, w ten dom, kt�ry budowa�em razem z Din� dla naszych dzieci. Moja g�owa 
p�k�aby i 
mia�bym wreszcie spok�j.
Tymczasem siedzia�em tutaj, spogl�daj�c na dziennikarza, kt�ry od czasu do czasu 
podnosi� na 
mnie wzrok i wnet go opuszcza�, jakby chcia� mi powiedzie�: �Pan �yje, a oni 
zmarli. Nie �miem 
rozmawia� z panem o pana �yciu i ich �mierci. Dlaczego nie zgin�� pan tak jak 
oni? Jak panu nie 
wstyd �y� dalej? To skandal, �e pan �yje".
�atwo mi to by�o odgadn��, poniewa� od wielu miesi�cy, od 3 pa�dziernika 1970 
r., powtarzam 
sobie ci�gle te s�owa. Gdy tylko cichnie mi szum w uszach, d�awi mnie 
wspomnienie mojej �ony i 
dzieci. W�wczas, tak jak podczas rozmowy z tym dziennikarzem, chcia�bym 
roztrzaska� sobie �eb 
o �cian�. Tak strasznie �omoce mi w czaszce, nie mog� wprost znie�� tego b�lu. 
Zaciskam wargi, 
gryz� si� w policzki, �eby
nie krzycze�. Chcia�bym rozerwa� sobie pier� r�kami � rycze�: �Ja �yj�!", wy� 
g�o�no - � s�ysz� 
sw�j krzyk, podobny do skowyt�w m�ki, jakie rozlega�y si� w lochach gestapo przy 
alei Szucha 
w Warszawie, kt�re wydawa�em ja sam.
Najgorzej jest wieczorem; wtedy najwi�cej nienawidz� �ycia, kt�re zachowa�em. 
W��czam radio 
na ca�y regulator, a� nie mog� ju� znie�� przera�liwej kakofonii s��w tak 
g�o�nych, �e niepodobna 
ich rozr�ni�, ani muzyki, kt�ra ju� nie jest muzyk�. Uspokajam si�, ten ha�as 
mnie kaleczy, a 
fizyczny b�l przynosi ulg�. Mog� o nich my�le�, widzie� ich zn�w takimi, jakimi 
byli. W 
przeddzie� po�aru, 2 pa�dziernika, biegli wszyscy ku mnie, wyrzucaj�c w g�r� 
swoje szkolne 
teczki. By�o ciep�o, niebo l�ni�o b��kitem, nie pada�o ju� od kilku miesi�cy i 
czu�o si� pierwsze 
powiewy mistralu. Wtedy w�a�nie zrobi�em to zdj�cie. Mam je teraz przed sob�. 
Nazajutrz w 
moim �yciu by�a kompletna pustka: �ona i dzieci nie �y�y, nad Tanneron unosi�a 
si� chmura 
czarnego dymu. Nie widzia�em tak wysokich p�omieni od czasu po�aru warszawskiego 
getta. 
W�wczas te� zosta�em sam, ca�e moje �ycie leg�o w gruzach. Wyszed�em z pola 
ruin, z kana��w, 
wydosta�em ale z Treblinki, a wszyscy moi zgin�li. Ale mia�em wtedy dwadzie�cia 
lat, pistolet w 
gar�ci, polskie lasy by�y g�ste, a nienawi�� podsyca�a we mnie wol� �ycia: �y�, 
aby zabija�! Po 
okresie samotno�ci zdawa�o mi si�, �e przyszed� dla mnie czas pokoju - mia�em 
�on�, dzieci. A 
potem ten po�ar, Tanneron w p�omieniach, trzask ognia, zapach i �ar, jak w 
p�on�cej Warszawie. 
Z�y los odebra� mi wszystko, czym mnie na kr�tko obdarzy�: �on�, dzieci, sens 
istnienia. Po raz 
drugi zosta�em w �yciu zupe�nie sam.
t Przez wiele dni i nocy po prostu nie mog�em w to uwierzy�. !hcia�em sko�czy� z 
�yciem, kt�re 
si� mnie uczepi�o, po�o�y� res temu, co si� zn�w zacz�o. Strzegli mnie 
przyjaciele, luzie 
obeznani z wojn� i widokiem �mierci, pragn�cy zg��bi� iepoj�t� zagadkowo�� losu: 
cudem 
wyrwany �mierci �o�nierz 9
spada z trapu, wysiadaj�c ze statku, kt�ry go odwi�z� do ojczyzny, i ginie na 
miejscu. Dzie� po 
dniu prolongowa�em sobie �ycie - i oto jestem �ywy. Najwi�cej dziwi� si� ci, 
kt�rym nieszcz�cie 
jest obce. Jak ten wczorajszy dziennikarz, kt�rego odprowadzi�em do furtki i 
kt�ry nieustannie 
kiwa� g�ow�, spogl�daj�c na konary drzew z uczepionymi hu�tawkami moich dzieci. 
Nie wiem, 
co on napisze, na pewno nic nadzwyczajnego, gdy� nie o�mieli si� wyjawi� tego, 
co my�li: �e 
oburza go, i� pozosta�em �ywy, �e on tego nie rozumie. Tym gorzej dla niego. To 
jeden z tych, co 
nie rozumiej�, dlaczego setki tysi�cy posz�y na �mier� w gettach Warszawy, 
Zambrowa i 
Bia�egostoku, dlaczego walczyli�my, a niekt�rzy z nas mimo wszystko prze�yli. 
Nie rozumie, jak 
mogli�my grzeba� w Tre-blince tysi�ce trup�w, le��ce z otwartymi oczami martwe 
dzieci, kt�re 
zasypywali�my ��tym piaskiem. Nie rozumie, jak to si� sta�o, �e ja i inni 
jednak uciekli�my, �e 
znale�li�my w sobie do�� si�y, by rozpocz�� nowe �ycie, �e mieli�my dzieci. Nie 
pojmuje, �e �yj� 
jeszcze i usi�uj� walczy�, aby zapobiec nast�pnym po�arom i ich tragicznemu 
�niwu. A je�li 
pojmuje, to tylko powierzchownie, i nie mam mu tego za z�e. Nigdy nie dotkn�o 
go prawdziwe 
nieszcz�cie i nie �ycz� mu, by go zazna�.
Dzi� - podobnie jak wczoraj, ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin