Jerzy G�rza�ski Debiut z anio�em Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000 Kiedy by�em ma�y, doznawa�em dw�ch sprzecznych uczu�: strachu przed �yciem i zachwytu nad �yciem. To normalne u nerwowego lenia. (�Moje obna�one serce� � Charles Baudelaire) �piew kapitana Nemo Jest taka ulica Wile�ska na Pradze, Nad kt�r� nigdy nie przelatywa�y W�drowne �urawie. Tylko stada wron W mgie�ce grudniowej. Tylko go��bie ko�uj�ce wysoko W czystym powietrzu majowym. A tramwaj w granatowym zmierzchu Mkn�cy �rodkiem jezdni � Rozjarzony od wewn�trz ��tawym �wiat�em � Wi�z� na tylnym pomo�cie kapitana Nemo. Ach, ten Caruso podwodnej podr�y, Wabi�cy �piewem ch�opc�w Z okolicznych dom�w. I biegli za nim ci, Co nie potrafili szybko ucieka� Przed umundurowanymi psami � Poprawczaki pe�ne by�y Samotnych kr�tkodystansowc�w. I ci, co mieli p�j�� do wojska, By s�u�y� ku chwale ojczyzny. Twardziele, t�gie chojraki, Kt�rych w ko�cu z�ama�o Prawo podmiejskiej dintojry. I ci z dobrych dom�w Poddani kaprysowi chwili � Dobiec do rogu i zawr�ci�, Bo ju� zapisano im zaw�d: in�ynier. I ci drobni marzyciele, niebieskie ptaki, Wytatuowane cwane gapy, Ministranci, maminsynki, lelije. Pikieciarze z atolu Bikini W marynarach z samodzia�u I w skokach trzy razy szytych. I ci, co r�n�li si� mojkami Za bilet na ostatni seans filmowy, Bo akurat dawali �Dzieci ulicy�. Widzia�em ruchom� biel koszul W g�stniej�cym mroku. S�ysza�em ich oddechy, Czu�em zapach rozgrzanych cia�. By�em ich kochank� na wysokim pi�trze, Przywi�zan� do wszystkich luster, Do swojej sukienki i szminki, Do stosu pacierzowego, Do w�os�w i paznokci, Do najdro�szej limfy, �eby nie ulec �piewnej pokusie kapitana Nemo. A� ich poch�on�� wir ciemnych galaktyk. Stawy Trzeci dzie� grudnia 1938 roku To by�a niedziela. Przypr�szona cienkim �niegiem Niby cukrowym pudrem. Niebieska nitka termometru Opada�a coraz ni�ej, Nawijaj�c si� na k��bek rt�ci. Us�ysza�em g�os matki: �Mr�z wytraci robactwo�. Us�ysza�em g�os ojca � Upolowa� w�a�nie mysz pod tapczanem: �Trzeba si� b�dzie przenie�� do miasta�. Us�ysza�em g�os akuszerki: �Teraz s� takie czasy, �e akuratniejszy by�by blondyn�. Czyje� r�ce unios�y mnie w g�r�, �eby oswoi� z l�kiem przed spadaniem. Czyje� z�by sprawdza�y twardo�� mojej sk�ry, Czy uchroni od ognia i ch�odu. Czyje� palce bada�y pokryw� j�zyka, Czy si� przysposobi do milczenia syren. Opukiwano mi czo�o, Zaciemniano oczy, Gubiono na niby I odnajdywano szcz�liwie Po�r�d domowej tu�aczki traktem amfilady. Przyszed�em na �wiat, kt�ry zaledwie Wietrz�c zapach po�ar�w i rzezi, Ju� si� szykowa� do godzin przetrwania � Zabaw� przemienia� w praktyczny obyczaj Gaszenia s�o�ca przed nadej�ciem wschodu, Chowania ksi�yca, zanim si� z nocy wytoczy. Krajobraz moich narodzin pochyla� si� czule Ku swoim zasiekom z ��z �zawi�cych, Westchnie� tatarak�w. Jeszcze pod bezchmurnym niebem, Na stawach pokrytych lodem �lizga�y si� dzieci. Spieszy�y si� � wszak to Ostatnia zima niepodleg�o�ci. Dzieci rodzi�y dzieci Po�r�d okrzyk�w i �miechu. Wci�� pojawia�y si� nowe. Dziewczynki holendrowa�y, Trzymaj�c lalki w obj�ciach. Ch�opcy �cigali si� z psami W uschni�tych, �ami�cych si� trzcinach. Nie by�o nocy tej zimy. Mro�ny, bezkrwawy por�d Odbiera�y kobiety stoj�ce w oknach, Wpatrzone w p�powin� horyzontu, Kt�ra z wolna Zaciska�a si� Na ich szyjach. Ko�ska centryfuga Na rogu Wile�skiej i Zaokopowej By�a ko�ska jatka. A na jej wystawie, Zamiast girlandy z podrob�w, Wisia� wypchany ryboje�. Kolczasty, wy�upiasty, Na nitce cienkiej. Poruszany lekkim cugiem. Gdy na� patrzy�em z g�ry � Zamiera� w p�obrocie. Gdy filowa�em z do�u, Obraca� ku mnie Swoje jedyne Wytrzeszczone oko. A w �rodku, u ko�skiego rze�nika, Strojna praska Ameryka. Gabardyna, brylantyna, Ondulacja, krem �Halina�. Jeszcze jaka Ameryka. T�um przy ladzie si� przepycha. To jest Ameryka, To s�ynne USA. .......................... W Ameryce s� miliony, Mo�na mie� a� cztery �ony. To mi dopiero raj. Zamiast �wi�skiego ryja Ko�ski �eb z Arizony. Gdzie tam, panie, Ameryka. To id� pod n� Nasze kawaleryjskie bu�anki � S�odkawy smak pobojowisk Zatopiony na dnie garnk�w. Te zrazy we flircie Z bobkowymi listkami I zazdrosne kr��enie Ziarenek pieprzu. Czasami zadudni hacel � Wspomnienie garnizonowych parad. Jaka tam, panie, Ameryka. To na ulicy Ma�ej Spocone ko�skie zady, O bruk uderzaj� kopyta. Bato�� w�glarze chabety, B�dzie z nich niez�a zagrycha. A w nocy, u ko�skiego rze�nika, Na wygaszonej wystawie Migota�o wytrwale oko ryboje�a, Wskazuj�c mroczny tor ocalenia W bezmiarze w�d oceanu. I p�yn�o przez wzburzone fale Stado koni, co usz�o szcz�liwie Do moich ch�opi�cych sn�w, Do moich pastwisk na r�wninie. Grzywy rozwiane, czarne konie. Nad nimi bia�y szybowiec ? Anio� Str� Pacyfiku Zrzuca� im trawy zielone. Podr�e Skiapody Stawia�em pierwsze kroki. Pi��set pierwszych krok�w. Mo�e pi�� tysi�cy. Nie ustalono dot�d rzeczywistej liczby krok�w, kt�re ma do pokonania dziecko, �eby poczu� si� my�liwym lub policjantem. Przyszli tropiciele �lad�w pantery nosz� buty detektyw�w �ledz�cych handlarzy �ywym towarem. Jednak nie jest jasne do ko�ca, czy pierwsza krew bywa dziedziczna. Jedno nie ulega kwestii � dzieci�stwo sk�ada si� z samych pocz�tk�w. M�wi si� o trzydziestu tysi�cach. B�ogos�awione pocz�tki, kt�re oddalaj� natr�ctwo czasu. Sebastiani i Proctor podaj� w przybli�eniu, �e sze��set tysi�cy pierwszych krok�w dziecka to zaledwie przedsmak prawdziwej podr�y. Nie jest istotne, czy ma si� dwie nogi, czy jedn�. Doliczaj�c nawet jednor�kich i jednookich. Mity nie s� bezwarunkowe. Mia�em tylko jedno udo i wielk� stop�. �Mog�em si� ni� zas�ania� od promieni s�onecznych� oraz �jakoby biega� z nadzwyczajn� szybko�ci��. Tak jest zapisane w ksi�gach �redniowiecza. Dzieci�ca t�sknota za monstrum Dzieci�ce pragnienie ucieczki. By�em Skiapod�, po�yka�em j�zyk i jedno oko, �eby zmniejszy� op�r powietrza. Ucieka�em dooko�a sto�u przed razami wojskowego pasa. A ojciec goni� mnie z pijackim okrzykiem: �Potworze!� Bieg�em w powietrzu na jednej nodze, omijaj�c zeppeliny i spopiela�o meteory. Widzia�em samotnie �egluj�c� g�ow� konkwistadora Yasco Balboa, uci�t� w Panamie, �cigan� przez skrzydlate psy. Widzia�em Indian Jivara, jak na grzbietach sennych wieloryb�w palili ogniska, a g�owy wrog�w zatkni�te na dzidach niby czerwone latarnie podrygiwa�y w powolnym rytmie ta�ca. S�ysza�em modlitw� Daniela Defoe, powtarzan� przez t�um skutych �a�cuchami galernik�w, uczepionych tratwy tak lekkiej jak morska trawa: �Bro� mnie. Panie, przed n�dz�, abym kra�� nie musia��. Ucieka�em, bieg�em, niesiony napowietrznym wirem, ku peronom pobliskiego Dworca Wile�skiego. Fantomy z bia�ymi twarzami Szybowa�y nade mn� I szepta�y czule: Nie mo�na odbi� Od brzegu liliowych bz�w, S�odkich owoc�w morwy I rajskich jab�onek, Gdy� broni dost�pu Do bram interioru Rozgwie�d�ony szlak Sw� gro�n� Natarczywo�ci� granic. Dorasta�em powoli w wyimaginowanej podr�y. Zimny po��w deszczy Podobno porwali mnie Cyganie, A mo�e najady Z orszaku bo�ka Pana. Daremne zakusy wdzi�cznej mitologii � Ojciec na czele watahy motocyklist�w Odbi� mnie pod Rykami I przywi�z� na warszawsk� Prag�. Rok 1945, wczesna wiosna. W pobliskim Garwolinie Urodzi� si� Krzy� M�trak. Prosi�em: tato, pojed�my do Garwolina, Chcia�bym poszpera� w bibliotece Krzysia. Albo do Kostka Pie�kosza, Kt�ry pod �elechowem wschodzi ozimin� � Cho� Kostek zazieleni� si� Dopiero osiem lat p�niej. W roku �mierci Wissarionowicza Stalina. O roku �w, gdy na ulicy Grochowskiej Funkcjonariusze UB Zaaresztowali koz� Z tablic� przytwierdzon� do rog�w: �Jaja, mas�o, ser, s�onina, Jad� do Stalina, A ja, biedna koza, Id� do ko�choza�. Prosi�em: tato, pojed�my do Garwolina. Albo pod �elech�w. Albo do Trembowli, Kuczma�skim, podolskim szlakiem � Drog� od wschodu, Przez kt�r� wpadali Tatarzy Do Rusi Halickiej. Prosi�em: tato, pojed�my, Wsz�dzie jest blisko, Nigdy nie b�dzie bli�ej. Nic z tego, synu. Nic z tego. Ojciec spieszy� si� na popijaw� Z okazji odzyskanego dziecka, Kt�re porzuci na zawsze Dla Dzikich P�l, Dla kozackiej swobody � Gdzie za Dnieprem step szeroki, Gdzie �za riczkoju wohni horiat� W kieliszkach barowych. A na Bohu okonie si� rzucaj� G�uszone basem saksofonu. Czemu mnie oddali�cie. Cyganie. Czemu mnie zdradzi�y�cie Najady lekkomy�lnie pi�kne, Skulonego w koszu motocykla, Sp�tanego przestrzeni� mijanych p�l. Gdy wraca�em na Wile�sk� W asy�cie kracz�cych gawron�w � Dojrzewa�a wilgo�, p�cznia�y aorty. J�zyk jak s�ony li�� Trzepota� na wietrze. Zbli�a� si� zimny po��w deszczy. Martwa natura z kogutem Panu Zbigniewowi Herbertowi Mia�em sw�j praski Montpamasse, od frontu, z pelargoniami na balkonach. Nie da si� tego por�wna� do pomara�czowej b�yskawicy roz�wietlaj�cej szaro�� mur�w. To raczej ma�e wyb�yski czerwieni i fioletu w drewnianych skrzynkach, zawieszonych nad przepa�ci� ulicy. Nie�miertelne kwiaty zakochanych praczek i samob�jc�w. Triumfalna brama kamienicy, o kt�rej zapomnia�y secesyjne b�stwa. Gin�ce pomruki leniwych tygrys�w z jedwabiu w kamiennym ch�odzie klatki schodowej, gdzie na najwy�szym pi�trze, na b��kitnym plafonie �miga�a jask�ka wabi�c szczebiotem: Wit wit, cywit cywit, Widewidid. O�ywa�y na chwil� Ptasie obietnice � Uszy�abym ci r�kawiczki, Uszy�abym ci r�kawiczki, Ale nie mam niciii... A w oficynie labirynt ciemnych korytarzy, pe�en porzuconych przedmiot�w � rower�w bez k�, sczernia�ych balii i zakurzonych karton�w UNRR�y. �owi�em uchem d�wi�ki dobiegaj�ce zza mijanych drzwi � Matko bo�a rodzicielko Ene due rabe Spoza g�r i rzek Wyszli�my na brzeg Zjad� Tadeusz �ab� Znasz ty ten domek w Toledo Skryty w kratach automatach �amie mnie w krzy�u B�dzie pada� �nieg. Te ubogie emocje, uniesienia, p�yn�ce...
pokuj106