Ciepło.docx

(20 KB) Pobierz

Wstęp

 

Czułem ciepło.

Choć temperatura nie miała dla mnie większego znaczenia, teraz się ucieszyłem. Żyłem w świecie fantazji, chciałem czuć tę niewiarygodną rozkosz… Jej dłoń na mojej dłoni, jej uśmiech, jej oczy… w moich wspomnieniach wszystko to było ciepłe. A nie tak nierealnie gorące. Otworzyłem oczy i spojrzałem na złoty płomień tańczący wokół mojej dłoni. Momentalnie wróciłem do rzeczywistości i odsunąłem się.

Jeszcze jeden raz.

Westchnąłem, ocierając łzę, która niepostrzeżenie wymknęła się zza moim powiek. Tak się działo za każdym razem, gdy zostawałem sam. W towarzystwie udawało mi się tamować wspomnienia, ratować się chwilą radości patrząc na moją szczęśliwą rodzinę, widząc, że osiągnęli w życiu tak wiele…

Szczególnie kojące było dla mnie jej towarzystwo. Choć nie powinno tak być, gdy przytulałem ją do serca, zatapiałem twarz w jej kasztanowych włosach, czułem się swojsko. Jak w domu.

Dom… To słowo nie pasowało do żadnego miejsca, w którym kiedykolwiek się znalazłem. Jednak ta chwila zapomnienia dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Wydawało mi się, że ona mnie rozumie, choć zupełnie nie znała mojej sytuacji. Nie wiedziała nic o świecie, o mnie, o ludziach ją otaczających. Nie wiedziała nic o sobie.

Usłyszałem ciche kroki. Jej obcasy stukały o pokrytą płaskimi kamieniami, podłogę. Po chwili drzwi powoli się uchyliły i weszła do pomieszczenia. Blask kilku świec ustawionych w pokoju delikatnie oświetlał jej sylwetkę. Lecz ja nie potrzebowałem światła, by zobaczyć jej lśniące włosy, pełne wargi i delikatny uśmiech. Rozglądała się czekoladowymi oczyma, szukając mnie w ciemnym pomieszczeniu.

- Jesteś tutaj…? - wyszeptała, robiąc krok do przodu. Po chwili zauważyła mnie i z uśmiechem podbiegła w moją stronę. Jak zwykle usiadła mi na kolanach i złożyła na moim policzku słodki, niezwykle ulotny pocałunek.

- Dlaczego siedzisz tutaj sam? - Westchnęła, zeskakując i zapalając resztę świec. Gdy się odwróciła, jej twarz anioła lśniła delikatnym blaskiem.

- Pan wredny chciał z tobą porozmawiać.

Parsknąłem śmiechem. Poczułem ciepło na sercu. Nie, to nie było ciepło. Tylko mały, nikły płomień.

- Wredny?

Wywróciła oczyma, opierając się o kominek. Jej spódnica delikatnie zaszeleściła.

- Tak, stwierdził, że w takim tempie niczego się nie nauczę i zamiast myśleć wciąż o tobie, mam przyłożyć się do nauki. Uznał, że będę miała z nim wieczorami dodatkowe lekcje. Brutal - dodała pod nosem.

Poczułem lekkie zakłopotanie. I ból. Za każdym razem, gdy o tym wspominała, czułem się coraz gorzej. Rozumiałem, że nie powinienem trzymać jej w niewiedzy, ale była taka krucha, ludzka, ulotna… Wiedziałem, że muszę ją skrzywdzić, jednak bałem się. Byłem największym tchórzem i egoistą. Chciałem, by nigdy nie poznała prawdy, bym mógł trzymać ją przy sobie na zawsze, upajać się jej zapachem, czekoladowymi oczami, uśmiechem…

Wstałem, i podszedłem do niej, nie patrząc jej w twarz. Obserwowałem złote i rubinowe płomienie tańczące w kominku. Po chwili, lekko się wahając, przysunęła się i delikatnie mnie objęła.

- Kiedyś będziemy razem, prawda? - wyszeptała cicho.

Zamknąłem oczy, a po moim policzku spłynęła samotna łza.

 

 

Rozdział I

Pytania

Idąc ciemnym korytarzem, starałem się o niczym nie myśleć. Ścieżka, którą wyznaczyła łza, paliła żywym ogniem. Przejechałem dłonią po twarzy, zamykając oczy.

Kiedyś będziemy razem, prawda?

Głupcze. Mógłbym powiedzieć ‘tak’. Wtedy bym ją uszczęśliwił, prawda? Nie. To nie mogłoby być szczęście. Chciałbym zagarnąć ją dla siebie, żyć iluzją. Taka młoda, tak bezbronna…

Słodki sen kiedyś dobiegnie końca. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Kto wie, może mniej. Co wtedy zrobisz? Potwór w mojej głowie szydził ze mnie, kpiarsko się uśmiechając. Jak zatrzymasz te wspomnienia? Zakończysz swój nudny, odrażający żywot? A może jest inne wyjście? Zatrzymasz iluzję?

Uśmiechnąłem się zwycięsko. Nie zrobię tego. Jedyne, czego byłem pewny w tym momencie, to, że nie odważę się. Przeznaczenie kazało mi uratować najdroższą mi osobę przed takim losem. Choć, by ona żyła w szczęściu, ja muszę cierpieć, to była dobra droga. Dlaczego mam więc krzywdzić tę samotną, bezbronną istotę? Mam ją skazać za coś, o czym nawet nie wie?

Otworzyłem oczy, przyśpieszając. Myśli paliły mnie od wewnątrz, starałem się od nich odgrodzić. Tyle pytań. Żadnej odpowiedzi. Nacisnąłem klamkę i zdecydowanym krokiem wszedłem do pomieszczenia. Po chwili na moich ramionach zacisnęły się drobne dłonie.

- Miło cię widzieć, bracie.

- Dzień dobry, Alice.

Usłyszałem jej chichot i puściła mnie. Usiadła na obrotowym krześle przy biurku i zaczęła machać nogami. Po chwili spojrzała na mnie ciemnozłotymi oczami.

- Wiesz, chyba mam ochotę na spacer.

- Przykro mi, jednak ja nie mam ochoty. - Skierowałem się w stronę łóżka.

- Daj spokój! - jęknęła. Zeskoczyła z krzesła i poszła za mną. Gdy usiadłem, stanęła przede mną i złapała mnie za dłonie, delikatnie nimi potrząsając.

- Nie wychodziłeś od tygodnia, przydałoby się zaczerpnąć trochę powietrza. Szczerze mówiąc, polowanie też by Ci się przydało.

- Nie chcę, Alice.. To moja ostateczna decyzja.

Westchnęła zrezygnowana, siadając obok mnie.

- To może nauczysz mnie grać na skrzypcach, skoro nie zamierzasz nigdzie wychodzić?

- Poproś Rose.

- Nie chcę. Proszę?

- Nie.

- Dlaczego?

- Nie.

Prychnęła zrezygnowana. Chwilę siedzieliśmy w ciszy.

- Mogę cię o coś poprosić? - zapytała, wpatrzona w ścianę. Przytaknąłem.

- Mógłbyś, proszę, czasem starać się zachowywać się normalnie? Wystarczy nam, że choć raz rozpoczniesz rozmowę, wyjdziesz z domu bez przymusu, czy się uśmiechniesz. Czy to wiele?

- W zaistniałej sytuacji, tak.

Alice znów westchnęła, opierając się o moje ramię. Na sekundę zapanowała cisza.

- Myślałam, że ona Ci… pomaga.

Prychnąłem.

- Nie jest tutaj, by mi pomagać. Nie potrzebuję jej pomocy.

- Jednak nie zaprzeczysz, że jej towarzystwo wychodzi Ci na dobre.

- Tak, Alice - przygryzłem wargę - Ale sądzę, że lepiej byłoby, gdyby…

- Dla kogo lepiej? - Potrząsnęła głową, patrząc się na mnie ze zdziwieniem. - Dla ciebie? A może dla niej?

Lepiej byłoby, gdybyś…

- Nie i dobrze o tym wiesz. Nie zrobię tego. Nie proponuj.

- Może sama mam się tym zająć? - Wyglądała na rozzłoszczoną.

Poczułem ogień wzbierający się w moim wnętrzu. Wściekłość.

- Nie waż się nawet o tym myśleć! - warknąłem. Alice odskoczyła, wystraszona. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że stałem. Zaczerpnąłem powietrza i starałem się uspokoić.

Przepraszam. Ja tylko… nie chciałam, uwierz mi.

Oddychałem głęboko, starając się rozluźnić mięśnie. Nie powinienem reagować tak przez zwykły impuls. Muszę… opanować się. Muszę… Muszę…

- Ee, przepraszam? - Usłyszałem cienki głosik. Szybko się odwróciłem. Za szybko. Cholera.

Przy drzwiach stała ona. Uśmiechała się lekko, a jej długie do pasa loki, subtelnie falowały przy każdym ruchu. Miała na sobie jasną bluzkę i spódnicę khaki. Tę spódnicę.

- Tak myślałam, że was tutaj znajdę. Alice, ciocia Esme poprosiła, bym cię zawołała do salonu.

Spojrzałem na moją siostrę. Uśmiechała się delikatnie, sprawiając wrażenie rozluźnionej. W jej myślach zaczęły przekładać się obrazy związane z architekturą i wystrojem wnętrz. Usiadłem na łóżku, obserwując jak w podskokach kieruje się w stronę drzwi. Zatrzymała się z ręką na klamce i odwróciła się.

- Porozmawiamy później. - Rzuciła i wybiegła na korytarz.

O czym mielibyśmy rozmawiać? Do czego tym razem będzie mnie próbowała przekonać? Dopiero po chwili zauważyłem, że dziewczyna nie ruszyła się z miejsca przy drzwiach. Spojrzałem w jej kierunku, nie byłem jednak w stanie się uśmiechnąć, więc po prostu na nią patrzyłem. Weszła do mojego pokoju, uważnie się rozglądając i powoli podeszła do biurka, siadając na krześle, które wcześniej zajmowała Alice.

- Kłóciliście się? - Cicho zapytała, przyglądając mi się z ciekawością.

- Nie twoja sprawa - warknąłem.

Wzruszyła ramionami.

- Jesteśmy rodziną, myślałam, że mogę poznać powód waszych sporów. Ale to tylko jedno z pytań, na które nie poznałam i - jak sądzę - nie poznam odpowiedzi. Czyż nie?

Zamrugałem zdezorientowany.

- Może kiedyś, ale na pewno nie odpowiem ci dzisiaj.

Odwróciła się i po chwili jej wzrok przyciągnął obraz wiszący na ścianie. Nie zdziwiłem się, był niezwykły, wręcz porażający swym pięknem.

- Masz czasem tak, że w twojej głowie jest za dużo pytań? - Mruknęła zamyślona. - Wydaje ci się czasem, jakby wierciły ci dziurę we wnętrzu, zajmowały każdy, nawet najmniejszy fragment świadomości i paliły?

Wiedziałem aż za dobrze, o co jej chodziło, jednak nie odezwałem się. Zmagałem się z moimi pytaniami wiele lat, aż w końcu spostrzegłem, że co roku przybywało ich na ilości i nie miałem szans się z nimi uporać.

- Zdarza m się to bardzo często. Niektóre z tych pytań są wyjątkowo błahe, jednak nie uzyskuję odpowiedzi… Dlaczego moi rodzice zmarli?... Dlaczego ludzie są źli…? Co to jest cierpienie…? Gdy już nie mogę sobie z nimi wszystkimi poradzić, wymyślam odpowiedzi, wybierając te najbardziej prawdopodobne opcje. Jednak jest jedno pytanie, które męczy mnie ogromnie.

Obróciła głowę i spojrzała na mnie brązowymi oczami, w których płonęły drobne ogniki. Gorąca czekolada.

- Dlaczego jesteś smutny?

Zaskoczyła mnie. Spojrzałem na nią zdziwiony.

- Nie jestem…

- Nie kłam, proszę.

Westchnąłem.

- W takim razie nie umiem ci odpowiedzieć. Nie tylko nie mogę, ale i nie umiem.

Zapadła cisza. Dziewczyna wciąż wpatrywała się w obraz na ścianie. Po chwili wstała i uklękła przy nim, próbując rozszyfrować zapisaną piękną kaligrafią, dedykację.

- „Dla Mojej pięknej… Belli” … Edwardzie, kim jest Bella?

Zamknąłem oczy. Jej śliczny głos wymówił imię, którego nie słyszałem od tak dawna…

- To przez Bellę jesteś smutny? - wyszeptała.

- Nie, ona nic nie zrobiła. Nie mogę jej winić.

- Chciałabym ją poznać. Jest śliczna. Prawdę mówiąc, jest trochę podobna do mnie.

Zaśmiała się delikatnie, a ja zacisnąłem wargi. Z całych sił starałem się nie wypowiedzieć zdania, które starało się przejść przez moje gardło. Dlaczego ty… nie… pamiętasz?

Usiadła obok mnie, głaskając mnie po głowie. Po chwili zapytała sennym głosem:

- Czy skoro nie chcesz odpowiedzieć mi na te pytania, to czy mogę ci zadać jakieś inne?

- Jasne - mruknąłem podejrzliwie.

- Dlaczego tutaj nie ma okien? - wymamrotała, opierając się o moje ramię i przymykając oczy.

- Bo jesteśmy pod ziemią.

Parsknęła śmiechem.

- Ja wiem, ale powinny być chociaż szyby… albo akwaria zamiast okien… Jak bardzo głęboko pod ziemią jesteśmy?

- Sam nie jestem pewien. Może kilkadziesiąt metrów.

- Nie przytłacza cię to?

Znów mnie zaskoczyła. Pozwoliłem, aby położyła się i oparła swoją głowę na moich kolanach. Zacząłem delikatnie głaskać ją po włosach. Wyglądała na bardzo senną.

- Przytłacza?

- Tak, głębokość, to, jak daleko od innych ludzi jesteśmy…

- W każdej chwili możesz wyjść. Ale nie, nie przytłacza mnie to.

- Ja nie chcę… wyjść. Tutaj jest… bezpiecznie - wyszeptała, zapadając w sen.

Nie wiedziała, jak bardzo się myliła.

 

 

Rozdział II

Korytarze

Znów ten sam korytarz. Ten sam, którym chodziłem codziennie, od ponad piętnastu lat. Słyszałem swoje kroki, a także odgłosy dochodzące z zamkniętych pokoi i salonów. Choć to miejsce wydawało się nie mieć końca, przez ten właśnie labirynt korytarzy, w rzeczywistości było naprawdę małe. Nie byłem tym rozczarowany, traktowałem ten dom jako moją samotnię, mimo iż mieszkała w nim ponad setka… istot. Dziś nie dane było mi rozkoszować się samotnością. Po kilku minutach marszu wpadła na mnie młoda dziewczynka. Zacisnęła wściekle usta i spojrzała na mnie oczami o odcieniu dojrzałej wiśni.

- Odziedziczyła zdolności?

Uśmiechnąłem się, słysząc jej wściekły głos. Cierpienie tej małej dziewczynki sprawiało mi ogromną radość.

- Tak, Jane. Więc nie próbuj swoich sztuczek.

Spojrzała na mnie morderczym wzrokiem, jednak nie odważyła się zaatakować. Po chwili mruknęła:

- Jeżeli nie będziecie jej dobrze pilnować, to gdzieś się wam zgubi.

- Możesz mieć pewność, że będziesz pierwszą podejrzaną.

Zaśmiała się cicho, ukazując kły.

- Czy to warte takiej kary? Jesteś żałosny. Biedna dziewczyna, jak ona z tobą wytrzymuje?

Wyminęła mnie, i wciąż się śmiejąc, ruszyła przed siebie długim korytarzem. Jane była największą przeszkodą. Trudno było jej zaakceptować odmienność dziewczyny i naszą miłość do niej. Nie rozumiała zarówno naszego postępowania, jak i swoich braci. Jedyne, czego chciała, to zamordować wszystkich Cullenów i mieć wreszcie spokój. To było jednak niewykonalne.

Wspinając się po ciemnych schodach, myślałem, czy przypadkiem nie robię źle. Choć moja rodzina i ona byli szczęśliwi, to wciąż zastanawiałem się, co byłoby, gdybyśmy pozostali jedynie obserwatorami. Widzieli każdy jej ruch, każde ważne wydarzenie w jej życiu, uśmiechy i smutki… Czy tak nie byłoby lepiej? Pozwolić tej dziewczynie żyć normalnie?

Zdałem sobie sprawę, że stałem na szczycie schodów już dłuższą chwilę, więc prawie natychmiast ruszyłem dalej. Po kilku minutach zobaczyłem jasną przestrzeń. Minęło wiele czasu, od kiedy ostatnio widziałem słońce. Z wahaniem podszedłem do wielkiego okna, które oświetlało czarny fortepian i podniosłem wzrok. Złote promienie delikatnie muskały moją skórę. Były ciepłe.

Jak dziś pamiętam ten wieczór, w który oglądaliśmy zachód słońca. Jej uśmiechniętą twarz, oświetlaną przez złoto-czerwone promienie. Jej uśmiech. Jej cichy, subtelny głos… ten, którego miałem już nie odzyskać.

- Długo jeszcze zamierzasz tak stać?

Odwróciłem się, patrząc na kobietę wchodzącą do pomieszczenia. Długie, czarne włosy z karmazynowymi pasmami, spływały łagodną falą na jej ramiona. Uśmiechnęła się krwistoczerwonymi wargami, kierując na mnie spojrzenie czarnych oczu.

- Książę zatopił się w myślach? - wyszeptała.

- Shape…* Widzę, że spacerujesz. - Skierowała swój wzrok w stronę okna i zaczęła podziwiać słońce. Jej włosy mieniły się wszystkimi odcieniami brązu. Nie bez powodu otrzymała takie imię. Podobnie jak Alice, nie pamiętała nic ze swojej przeszłości, jednak spowodowane to było przez wampira, który ją przemienił. Chciał dać jej nowe życie jako istota nieśmiertelna. By zaczęła wszystko od początku. Wraz z nowym życiem i nowymi zdolnościami otrzymała to imię.

- Tak, to wspaniałe miejsce. Widoki są przepiękne. Szczególnie w takie wieczory, jak ten.

Po chwili spojrzała na fortepian i uśmiechnęła się zachęcająco.

- Zagrasz coś dla mnie?

Uniosłem brwi.

- Przykro mi, ale nie mogę.

Zaśmiała się głośno, patrząc na mnie ze zdziwieniem.

- Wiesz, od dnia kiedy przyjechałeś, nie zagrałeś na tym fortepianie ani razu. A tamten utwór był… wspaniały. Niezwykle piękny.

- Nie chcę grać. Po prostu… nie potrafię.

Spojrzała na mnie uwodzicielskim wzrokiem, lekko pochylając się w moją stronę.

- Nawet jeżeli ładnie poproszę? - zamruczała. Jej oczy nabrały koloru głębokiego brązu, a skóra delikatnie się zaróżowiła. Zza ucha wymknęło jej się czekoladowe pasemko. Wziąłem głęboki oddech, czując ogromny ból w całym ciele. Zacisnąłem dłonie, miażdżąc fragment parapetu. Wiedziała, że cierpię, przez co bawiła się jeszcze lepiej. Stała naprzeciw mnie, uśmiechając się i widząc moje cierpienie. Jednak mściwość na najpiękniejszej na świecie twarzy była nienaturalna, wręcz niemożliwa. Rozluźniłem się z trudem, rzucając jej gniewne spojrzenie.

- Odejdź. Zostaw mnie.

- Edwardzie… - moje martwe serce wykonało potężny skok. Zacisnąłem powieki, opierając się o ścianę. Złapałem się za głowę, z całej siły pragnąc, by odeszła, zostawiła mnie i moje wspomnienia, moją przeszłość w spokoju.

- Shape. - Władczy głos wyrwał mnie z otępienia. Podniosłem głowę, spoglądając w stronę drzwi. Stała tam Esme, patrząc na dziewczynę rozgniewanym wzrokiem.

- Shape, zostaw mojego syna w spokoju i zajmij się sobą, dobrze?

Wampirzyca spojrzała na moją matkę zirytowanym wzrokiem i odwróciła się. Jej już karmazynowe pasma wydawały się emanować wściekłym blaskiem. Chwilę po jej wyjściu, Esme podeszła do mnie i przytuliła do piersi.

- Już dobrze, kochany. Nie martw się.

Moja matka. Tak podobna do Elizabeth, która zawsze się o mnie troszczyła, dbała o mnie. Mimo iż Esme zdarzało się traktować mnie jak małe dziecko, przy niej czułem się bezpieczny, chroniony. Ważny.

- Chcę zniknąć - wyszeptałem.

- Nie dręcz się. Poza tym, niedługo to zrobisz.

Spojrzałem na nią zdziwiony. Uśmiechnęła się ciepło.

- Skąd wiesz?

- Skąd? Wiem to od pierwszego dnia. Gdy zdecydowałeś się zostawić to wszystko, byłam pewna, że zostały Ci dwie drogi. Gdy została ci już tylko jedna, mogłeś nią podążyć, lub stanąć, zostawić wszystko tak jak jest. Jednak nie możesz stać wiecznie. Prędzej czy później, zrobisz krok.

- Wiem, Esme. Ale nie mogę… dalej iść.

- Bo…?

- Bo nie chcę zostawiać spraw niedokończonych.

- Nie musisz, Edwardzie. Zrób to, co będzie lepsze dla ciebie. Podążaj swoją ścieżką.

Wstała i żegnając mnie uśmiechem, odeszła. Jakby tylko mignęła mi przed oczami. Nasze spotkanie nie trwało nic, w porównaniu do lat, które przeżyłem, a jednak pomogło mi zrozumieć. Dowiedziałem się, że jestem tchórzem. I że przestanę nim być, gdy pogodzę się z prawdą. Z losem.

Wstałem, zerkając jeszcze raz na słońce, które już prawie zaszło. W ciągu tych sekund zrozumiałem, że cokolwiek zrobię, skończę tak samo. Jednak moja rodzina nie może cierpieć z mojego powodu.

Moja rodzina i ona.

Potrząsnąłem głową, doprowadzając włosy do totalnego bałaganu. Uśmiechnąłem się do siebie i rzucając przelotne spojrzenie na samotny fortepian, ruszyłem w stronę ciemnych, długich schodów.

 

*shape; postać, kształt, zarys - czytałam kiedyś opowiadanie (nie Twilightowe), gdzie występowała osoba o tym imieniu, tak więc postanowiłam je tutaj wpleść  Dodatkowo pasuje… …

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin