Pomyłka.docx

(46 KB) Pobierz

Pomyłka

 

[kartki papieru znalazła anonimowa osoba, gdy latały one bezładnie nad Starym Miastem]

 

„Notatki własne”

 

              Ktoś się pomylił. Może i banalnie zaczynam opowiadać tę historię, lecz w moim odczuciu tak właśnie było. Ktoś popełnił błąd, lecz nie jakaś zwykła osoba. To z pewnością był ktoś znaczący, miał wpływy i władzę. To on, ten na górze. On się pomylił.

              Nazywam się Sylwester Drzewiecki. Jestem... byłem krakowskim studentem mechaniki pojazdowej.  No, cóż nie będę twierdził inaczej, gdyż nie mam zamiaru mijać się z prawdą. Zresztą, kto by mi uwierzył, gdybym opowiadał niestworzone historie? Mamy rok 1988, właśnie zaczął się listopad. Podejrzewam, że nie ma teraz na świecie osoby, która nie wiedziałaby, co zdarzyło się mniej niż pół roku temu. Każdy w jakiś sposób został dotknięty przez tamto wydarzenie, bez wyjątków. Ale, po co to piszę? Jaki jest tego cel?

Może to się wydawać nieco dziwne i bzdurne, lecz gdy się siedzi samemu w ciemnym pokoju, otulony w brudny koc, a wokół słychać jedynie wycie psów i bicie własnego serca, ma się wiele czasu na przemyślenia. Drogi czytelniku, nie proszę cię o podziw, nie proszę o zachwyt nad tym, co czytasz, pragnę jedynie, abyś zrozumiał. Po wielu tygodniach spędzonych w samotności, chłodzie i ciągłym strachu doszedłem do wniosku, że ta walka stanie się bezsensowna tylko wtedy, jeśli nikt się o niej nie dowie. Boję się zapomnienia, dlatego piszę właśnie te słowa. Zapamiętaj mnie, to jedyne, o co cię proszę.

              Napiszę kilka słów o sobie, ale nie będę robił z tego osobnej historii, bo naprawdę mój życiorys nie jest tego wart. Jak przystało na studenta, uczyłem się. No, może raczej studiowałem, gdyż z nauką miało to luźny związek. Jeszcze rok temu byłem zwyczajnym facetem z dwudziestoma pięcioma latami na karku. Uczyłem się przeciętnie, miałem przyjaciół, dziewczynę. Teraz, gdy tylko o niej myślę, żal ściska moje serce pomimo tych czterech miesięcy, jakie minęły. Wybacz czytelniku, że nie powiem nic więcej na jej temat. Zwyczajnie nie chcę znów tego przeżywać. Byliśmy normalną parą, uśmiechnięci, szczęśliwi, zakochani. Co się z nią stało? Nie mam pojęcia, lecz uwierzcie mi, że nie przestałem szukać. Los jednak nie był dla mnie łaskawy tym razem i od tamtej pory jej nie spotkałem. Tak jak i większości moich znajomych.

              Moje wiadomości opierają się w głównej mierze na opowieściach ludzi, którzy przeżyli pierwsze dni i postanowili uciekać z piekła, jakie zapanowało. Słyszałem różne historie i przez cały ten okres próbowałem poskładać wszystko w jedną całość.  Sądzę, że udało mi się, choć wielu rzeczy zwyczajnie nie wiedziałem.

              Wiem jedynie, że komunizm miał się już ku końcowi. Wyglądało na to, że dogorywał, przez co w państwach satelickich, w tym także i w Polsce, odżyły nadzieje na wolność. Coś jednak poszło nie tak. Wyniszczone gospodarki socjalistyczne stanęły na krawędzi upadku. Wtedy wystarczył jeden impuls, aby wszystko wybuchło. Kraj Rad bardziej niż pieniędzy potrzebował symbolu. Symbolu, który reprezentowany był przez zwycięstwo. Sięgnięto po plany inwazji na Zachód sporządzone kilkadziesiąt lat wcześniej. Ja sam gołym okiem widziałem jak reżim chylił się ku upadkowi. Wydawałoby się, że ten absurd nigdy nie miałby prawa się ziścić. Nie wiem, co przesądziło o tym wszystkim. To była iskra, która rozpętała pożar. W jednej chwili wyparowały największe miasta zachodniej Europy: Paryż, Londyn, Madryt, Rzym i inne. Strategiczne pociski jądrowe produkcji radzieckiej uderzyły z chirurgiczną precyzją w kilka sekund pozbawiając życia setek tysięcy ludzi. Rozjuszony pakt Północnoatlantycki odpowiedział potężnym kontruderzeniem, które swą siłą przewyższało atak ZSRR. Początkowo w Polskę uderzyło jedynie kilka pocisków niszcząc głównie fortyfikacje obronne i większe miasta w tym stolicę, Trójmiasto i Poznań.  NATO przygotowywało się do ataku. Układ Warszawski zaskoczony mobilnością i działaniami wroga wystawił na front swoje wojska modyfikując kolejne części planu inwazji. Gdy jednak słabo wyszkolona i wyposażona armia Układu stanęła naprzeciw swemu wrogowi stało się jasne, że ten pojedynek jest z góry skazany na przegraną. Władze na Kremlu nie chciały jednak do tego dopuścić. Wojsko Polskie miało za zadanie powstrzymać nacierającą Bundeswehrę do przybycia kamratów ze wschodu. Zdziwienie żołnierzy trwało dosłownie moment, gdy radzieckie głowice termojądrowe eksplodowały na całej długości zachodniej granicy Polski unicestwiając większą część wojsk niemieckich, lecz również nie oszczędzając wycofujących się Polaków.

To była chwila, w której całkowitej zmianie uległ mój światopogląd. Z całych sił znienawidziłem naszych „protektorów”. Jakkolwiek wcześniej było mi to obojętne, tak od tamtej chwili przedstawiali oni dla mnie wartość mniejszą niż wyszydzani przez propagandę „zachodni najeźdźcy”. NATO nie pozostało dłużne, lecz tym razem zrozumiało wagę swojej walki. Wykorzystano większą część potencjału nuklearnego...

              Świat się zmienił. Ludność Ziemi drastycznie zmalała i przeludnienie nie było już istotnym problemem. Dalsze trwanie tej wojny było bezcelowe, gdyż w jakim celu zdobywać ziemie swojego sąsiada, skoro ma się swojej pod dostatkiem? W dodatku zupełnie niezamieszkałej. Wieści przestały do mnie dochodzić, lecz domyślam się, że państwa zawarły jakiś rodzaj rozejmu z powodu bezsensowności toczenia tego konfliktu. Większa część świata leżała pod gruzami, pokryta promieniotwórczym pyłem. Kraków oberwał dwukrotnie. Uderzenie nastąpiło w samym centrum kombinatu metalurgicznego oraz na południowym zachodzie miasta, gdzie skupiona była większość przemysłu. Dwie taktyczne bomby jądrowe zrównały te miejsca z ziemią, lecz ich zasięg był ograniczony z uwagi na małą moc. Dzięki temu północno zachodnia część oraz fragment Starego Miasta uległy zachowaniu. Ciężko mi powiedzieć, co stało się z ocalałymi ludźmi. Prawdopodobnie uciekli. Wyjechali jak najdalej od tego miejsca. Zresztą nie dziwię im się. Domyślam się, że już niewiele osób zamieszkuje to piękne niegdyś miasto.

              Ja również się zmieniłem. Gdy patrzę teraz w lustro, nie widzę już tamtej osoby, którą byłem wcześniej. Nie widzę siebie takim, jakim byłem przed wojną. Tamten czas już nigdy nie wróci i poniekąd się z tym pogodziłem. Jedyne, czego żałuję z całego...

 

 

 

Dzień 21

 

              Ostrożnie wyjrzałem zza winkla. Strzelbę, którą mam po ojcu, trzymałem w pogotowiu. Tak na wszelki wypadek. Pomimo, że już od niemal pół roku staram się przeżyć w tym miejscu, moje serce wciąż wali mi w piersi, gdy wychodzę na ulicę. Staram się tego nie robić za często, bo okolica nie jest bezpieczna, zwłaszcza o zmierzchu. Jednak jedzenie po pewnym czasie się kończy. Nie pogardziłbym też jakąś ciepłą kurtką, tudzież kocem. Noce robią się coraz chłodniejsze, a drewno samo nie wpada do ogniska.  W najbliższym czasie będę musiał pomyśleć nad wycieczką do Parku Krakowskiego w celu nazbierania odpowiedniej ilości drewna na opał, ale jeszcze jest czas.

              Szedłem środkiem drogi, gdyż tak było najwygodniej z uwagi na najmniejszą ilość gruzu. Tuż przy starych jak świat kamienicach walały się tony pokruszonego betonu, cegieł i innych temu podobnych śmieci. Bruk wydawałoby się był nietknięty, lecz trudno było to ocenić, gdy większą część ulicy pokrywały sterty kamieni. Musiałem ciągle patrzeć pod stopy by się nie wywrócić. Nasłuchiwałem. Przez ostatnie tygodnie wyczuliłem się na każdy rodzaj dźwięku, jaki do mnie dochodził. Bardzo polegałem na moim słuchu, zresztą już raz ocalił mi skórę. Horda rozwścieczonych psów biegała po Małym Rynku. Udało mi się je usłyszeć i w porę schować w pierwszej lepszej klatce schodowej. Strach pomyśleć, co by się stało gdyby wyczuły, gdzie się ukryłem. Bez broni, bez żadnych szans.

              Wyszedłem na Rynek Główny. Przyzwyczaiłem się już do tego widoku. Wszechobecny gruz walający się po płycie, popękane ściany Sukiennic i wieży ratuszowej, brak szyb w oknach, wszystko pokryte warstwą pyłu. Na początku ciężko było się z tym pogodzić, zwłaszcza, gdy przechodziło się obok znajomej knajpy czy kawiarni. Teraz większość z nich była splądrowana i zniszczona. To miasto umarło, a przyczyniły się do tego nie tylko wybuchy bomb, lecz także bombardowania, grabieże, zabójstwa. Kto by przypuszczał, że tak będzie wyglądać przyszłość?

              Skręciłem w Bracką i przyspieszyłem kroku. Słońce przysłaniały półprzezroczyste chmury, podobne do mgły, która utrzymywała się nieprzerwanie od kilkunastu tygodni. W lecie było nieznośnie gorąco, jakby stanowiła ona barierę dla uciekającego ciepła zmieniając Kraków w szklarnię. Teraz jednak robiło się coraz zimniej i zaczęły wiać porywiste wiatry, które obdzierały drzewa z ostatnich liści. Oby tylko nie spadł taki deszcz jak tydzień po wybuchu...

Spojrzałem na lewo. Na ścianie znajdował się czarny krzyż naniesiony przy pomocy sprayu. Tutaj zakończyłem ostatnio. Zlustrowałem bacznie ulicę, po czym wszedłem do sąsiedniej kamienicy. Drzwi nie chciały mnie wpuścić, lecz ustąpiły pod wpływem silniejszego uderzenia.

              Dół zajęty był przez mały sklep odzieżowy. Pomyślałem wtedy, że dobrze trafiłem i uśmiechnąłem się w duchu.  Gdy upewniłem się, że nie czai się w środku żadne niebezpieczeństwo zacząłem przeszukiwać pobojowisko. Większość rzeczy poniewierała się po ziemi, zabezpieczając parkiet przed zgubnym działaniem kurzu. Podniosłem spodnie, które wyglądały na mój rozmiar. Niestety były rozerwane w kroku, przez co odrzuciłem je w bok.  Otwierałem szafki po kolei. Większość była pusta, w części z nich znalazłem dziecięce bluzeczki. Zabrałem się za wielką szafę w ścianie. Na jej podłodze poniewierały się potargane, brudne szmaty. Ktoś tu był przede mną i sądząc po pozostawionej garderobie nieźle się wyposażył. Nawet gacie sobie dobrał. Ku mojemu zaskoczeniu drzwi kolejnej szafy nie chciały puścić. Uderzyłem raz i drugi, lecz nic z tego nie wyszło. Zasuwa była drewniana i wyglądała na dobrej jakości surowiec pomimo wielu zadrapań i śladów włamania. Decyzję podjąłem natychmiast. Kopnąłem z całych sił próbując sforsować mahoniowe drewno. Niestety nie udało się. Na ulicy znalazłem sporej wielkości głaz. Po zderzeniu drewno uległo strzaskaniu i mogłem rozebrać je na mniejsze fragmenty. O dziwo wewnątrz wieszak uginał się od wszelakiej maści futer i kożuchów. Wszystko było nienaruszone i najwidoczniej nikt nie dobrał się do tych rzeczy. Miałem szczęście tego dnia. Znalazłem nawet dość ciepły bezrękawnik, który pasował wręcz idealnie. Natychmiast wymieniłem go na swoją starą, poprzecieraną kurtkę, a ją samą położyłem na ladzie. Byłem do niej przywiązany i nie zamierzałem jej porzucać, choćby nie przedstawiała już żadnej wartości. Dla mnie miało to wymiar symboliczny i może to głupie, ale w tej kurtce była część „mnie”, tak to czułem. Zabrałem też dwa kożuchy. Myślę, że będą dobrze spełniały rolę koców. Zajrzałem jeszcze na zaplecze. W małym pokoiku mieściła się obdrapana lodówka, stół i dwa krzesła. Okno zasnute szarym nalotem wpuszczało do środka odrobinę światła. Oczywiście lodówka nie działała z uwagi na brak prądu, lecz miałem nadzieję na jakąś konserwę, albo cokolwiek innego zdatnego do jedzenia. Przeliczyłem się jednak. Na zapaskudzonych półkach walało się jedynie kilka pudełek po spleśniałym maśle i woreczek foliowy, swoją drogą ciekawe, do czego on był. Sprawdziłem jeszcze piętro, lecz tam nie było dosłownie nic. Właściciele robili remont, gdy zastała ich wojna... Wyżej wyjść nie mogłem, gdyż klatka schodowa była zniszczona i obawiałem się runięcia drewnianej konstrukcji. Rzeczy, które miały jakąkolwiek wartość wyniosłem na piętro i umieściłem w kącie w najodleglejszym od schodów pokoju. Zapytacie pewnie, czy nie obawiałem się, że ktoś je ukradnie. Cóż, zawsze była taka możliwość, lecz stwierdziłem, że domniemani szabrownicy nie domyślą się, że wyniosłem wszystko na piętro. Jestem pewien, że zawsze w takich wypadkach buszują oni tylko po parterze nie zagłębiając się dalej. Cóż... przynajmniej ja tak robiłem na początku. Wątpię natomiast, żeby ktoś był na tyle szalony, aby przeszukiwać mieszkanie po mieszkaniu jak ja. Nie każdy jest takim wariatem.

Zabrałem jednak trzy futra zamiast dwóch, zawsze się do czegoś przydadzą. Deski wpakowałem do drugiej ręki i wyszedłem z nimi na zewnątrz. Wyjąłem spray i naniosłem krzyżyk na murze. Tym razem jednak namalowałem go z podwójnych linii, co oznaczało, że zostało tam jeszcze coś do wzięcia. Takich miejsc miałem przynajmniej kilka. Nie mogłem sobie pozwolić na częste wypady. Choć przeszukałem już sporą część Starego Miasta, zawsze starałem się robić nie więcej niż jeden „rajd” na kilka dni.  Takie wypady były niebezpieczne i zwyczajnie... bałem się. Hm. Chyba za często używam wielokropka...

 

Wróciłem na Szewską najszybciej jak się dało. Dochodziło południe i musiałem jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu. Gdy słońce górowało nad miastem działy się czasem dziwne rzeczy. Nie potrafię tego wyjaśnić, lecz mogę opisać, co się wtedy działo. Największym dla mnie zagrożeniem były dzikie zwierzęta. Agresywne, wściekłe psy stanowiły dla mnie jak dotychczas największe zagrożenie. Nie sposób było się przed nimi obronić, gdyż zawsze chodziły po kilka sztuk. Jednak niemal już nic nie łączyło ich usposobienie z łagodnymi zwierzakami sprzed wojny. Stały się złe, żądne mordu i ludzkiej krwi. Nie mam wątpliwości, że to sprawka tych przeklętych atomówek i towarzyszącej im radiacji. Z innych zagrożeń wymieniłbym bandytów, ale póki co nie odważyli się oni zapuścić w rejony śródmieścia i nadal zajmują duże tereny w Nowej Hucie. Oczywiście istniało jeszcze wiele innych rzeczy czyniących codzienne schadzki po Krakowie niezwykle niebezpiecznymi, ale może innym razem o tym napiszę.

Stanąłem przed swoją kamienicą i rozejrzałem się na boki. W oddali majaczyła sylwetka na wpół zburzonego teatru „Bagatela”, a tuż przed nim jakieś niewyraźne kształty. Moją pierwszą myślą było to, że mogły to być te parszywe kundle. Zamiast wchodzić na wprost do klatki schodowej, przeszedłem szybko kilkanaście kroków w lewo i wpadłem do sąsiedniego budynku. Była to przemyślana decyzja, gdyż frontowe drzwi były zaryglowane dość solidnie, aby nie dawać łatwego życia ewentualnym złodziejom. Komu by się chciało forsować zabite deskami drzwi? Oczywiście wszystko było do przejścia, tylko po co hałasować i tracić na to siły?

Przeszedłem przez wąski korytarz mijając drzwi, które również zaryglowałem, lecz już nieco mniej dokładnie, i za winklem porzuciłem wszystkie graty. Na wysokości pasa znajdowała się niewielka wyrwa w ścianie prowadząca do sąsiedniego budynku. Z łatwością się przez nią wgramoliłem do środka, poczym wciągnąłem zdobyczne rzeczy. Otwór zasłoniłem sporej wielkości szafą, którą wsunąłem na miejsce. 

Pokój, w którym się znajdowałem wychodził bezpośrednio na ulicę, gdyby nie to, że drzwi były zablokowane, zresztą podobnie jak okno, do którego teraz podszedłem. Przez szpary między deskami dostrzegłem sylwetki mężczyzn nadbiegających od strony plant. Cholera! Kainowcy! Biegną, to znaczy, że mnie zauważyli...

Banda Kaina była najgroźniejszą „organizacją bandycką”, jak można by zapewne powiedzieć, która działała na terenie Krakowa. Mordowali, grabili i wszędzie gdzie się pojawiali, siali spustoszenie i chaos. Nie mieli litości, przez co zachowywali się bardziej jak zwierzęta niż ludzie.

Musiałem działać szybko, a nie miałem dużo czasu. Nie wiedziałem ilu ich było, ani jaką dysponowali bronią. Nie mogłem uciec na wyższe piętro, gdyż Kainowcy za wszelką cenę by mnie szukali. Mogliby nawet przetrząsnąć całą ulicę, byle mnie tylko znaleźć. Zresztą nawet gdybym się jakimś cudem ukrył, z pewnością odnaleźliby moje mieszkanie, a w nim wszystkie zapasy i odszukane przedmioty. Zrabowaliby wszystko doszczętnie zostawiając mnie z parą podartych majtek i świadomością, że znowu odnieśli sukces. Oczywiście pod warunkiem, że nie podpaliliby całego mieszkania...

Nie! Musiałem jakoś stanąć do walki. Co prawda dysponowałem bronią palną w postaci strzelby i pistoletu zaiwanionego z posterunku policji na Rynku Głównym, lecz limit amunicji miałem dość mizerny, a układ pomieszczeń w kamienicy utrudniał prowadzenie skutecznej obrony. Byłem jednym słowem w czarnej dupie.

Usłyszałem jak ktoś wtargnął do mieszkania obok, z którego ja wcześniej dostałem się do swojego. Osobnik przeszukiwał pomieszczenie bardzo spokojnie sądząc po odgłosu kroków. To było zupełnie niepodobne do Kainowców, którzy wpadali kupą i masakrowali wszystko wokół. Oby tylko nie przyszło im do głowy zastanawiać się, co robi ta dziura w ścianie.

Sięgnąłem ostrożnie po pistolet ukryty dotychczas w szufladzie, po czym cichutko załadowałem magazynek. Drugi napastnik podszedł w tym samym czasie do zaryglowanych drzwi i sprawdził, czy przypadkiem nie była to jedynie atrapa. Po kilku uderzeniach przekonał się jednak, że nie była. Wtedy usłyszałem czyjś głos:

- Wiemy, że tam jesteś! Widzieliśmy cię. Zabrzmiał spokojny, lecz stanowczy głos – Nie ma sensu się ukrywać, wyjdź, a nie uczynimy ci krzywdy. – Zacisnąłem palce na rękojeści pistoletu. Dobry Wanad nie jest zły, pomyślałem gorzko. Może jakoś to będzie... Odgłosy ustały. Do moich uszu dochodziło już tylko przerażone bicie serca. Postanowiłem siedzieć cicho. W mojej głowie pojawił się obraz kumpla ze studiów. Marcin zawsze potrafił się zaadaptować do każdej sytuacji. Wiedziałby, co robić. Czemu nie ma go pod ręką, gdy jest najbardziej potrzebny, pomyślałem gorzko.

- Jeśli nie wyjdziesz po dobroci, załatwimy to inaczej. W każdym razie i tak cię znajdziemy! – Wrzasnął tamten, po czym usłyszałem potężne uderzenie w drzwi. Deski zazgrzytały, spadło z futryny trochę kurzu, lecz barykada wytrzymała. Schowałem się za ścianą i modliłem o odrobinę szczęścia.

              Napastnicy próbowali jeszcze kilkakrotnie sforsować drzwi, lecz za każdym razem odnosili mierny skutek. To jednak nie zniechęcało ich wcale. Po pewnym czasie nieustannego walenia ciężkimi przedmiotami, zapewne gruzem z ulicy, barykada została przełamana. Dwóch typków wparowało do środka bacznie rozglądając się na boki i wymachując bronią na wszystkie strony. Zaczęli przeszukiwać pomieszczenia. Jeden z nich odwrócił się na moment plecami, a drugi podszedł wystarczająco blisko. Miałem tylko jedną próbę. Wyskoczyłem z ukrycia i potężnym uderzeniem rękojeścią w twarz zwaliłem napastnika z nóg. Gdy padł na ziemię stanąłem mu nogą na głowie przygwożdżając go do podłogi. Wycelowałem w drugiego, który w tym momencie zabierał się do strzału. Zawahałem się. Straciłem swoją szansę. O dziwo, tamten nie strzelił.

              - Odłóż broń! – WrzeszczałBo zginiesz!

              - Sam odłóż broń! Odparłem – Wynoś się z mojego domu!

Moją sytuację pogorszył jednak fakt, iż z ulicy przybiegł z odsieczą trzeci bandyta z karabinem w ręce. Przeklinałem w duchu, że wtedy nie strzeliłem. Teraz byłem na straconej pozycji.

- Odłóż broń! Nie masz szans. – Powiedział ten drugi – Jesteś sam. Nie przeżyjesz.

              Miał rację. Nie miałem szans wyjść z tego cały. Było tylko jedno wyjście. Nie chciałem tego kończyć w ten sposób, lecz skoro i tak mam umrzeć... Wyjąłem z kieszeni „Tunelik”. Był to granat – cytrynka, który znalazłem razem z pistoletem. Gdybym nie miał wyjścia właśnie w ten sposób chciałem zakończyć swój żywot. Wciąż celując w jednego z napastników włożyłem kciuka w zawleczkę i pokazałem przeciwnikom swój łącznik niebo-ziemia. Ci spojrzeli po sobie zaskoczeni. Przez moment ujrzałem na ich twarzach grymas strachu. Bandyci, a jednak się boją...

              - No dalej! Strzelajcie szubrawcy, patałachy! Nieważne co zrobicie. Jeżeli ja zginę, klnę się na Boga, że zabiorę was ze sobą!

              Ta mowa chyba zrobiła na nich wrażenie. Ten z karabinem spojrzał kątem oka na leżącego towarzysza, po czym zwrócił swój wzrok na mnie.

              - Nie jesteśmy tacy jak oni. – Gestem ręki nakazał opuścić broń. Sam zrobił to bardzo wolno, uważnie mnie obserwując. Miałem ich teraz jak na widelcu. Wystarczyło pociągnąć za spust.

              - Wzięliśmy cię za jednego z Bandy Kaina. – Kontynuował ten wyglądający na przywódcę, chyba jednak pomyliłem się co do nich – Wydałeś się podejrzany, ukrywałeś się...

              - Moje prawo. – Warknąłem – Ja również odniosłem mylne wrażenie co do waszej trójki. – Wodziłem wzrokiem po twarzach nieznajomych, lecz broni nie opuściłem.  – Teraz już wiecie, na czym stoicie. To mój dom. Wynoście się!

              Zabrałem nogę z głowy leżącego pozwalając by tamci dwaj go podnieśli i ocucili.

              - Pomyliliśmy się co do ciebie. Za to przepraszamy. – Zaczął dowódca, gdy zmierzali do wyjścia - To bardzo niezwykłe, że ktoś tu zamieszkał sam, na własną rękę.

              - Zmierzamy w kierunku naszego przyczółku na północy miasta.Dodał jego towarzysz - Próbujemy zbudować tam namiastkę normalnego życia i potrzebujemy ludzi, którzy mogliby nam pomóc.

              - Dziękuję – uśmiechnąłem się sztucznie – Ale nie znoszę tłoku.

              - Gdybyś zmienił zdanie...

              - Dam wam znać. – Przerwałem szybko.

              Sylwetka ostatniego z mężczyzn zniknęła za futryną roztrzaskanych drzwi. Dopiero w tym momencie opuściłem pistolet. Odetchnąłem głęboko próbując się uspokoić i poukładać wszystko w myślach. Było nieciekawie, lecz to nie byli Kainowcy. O ja szczęściarz. Banda Kaina inaczej by ze mną rozmawiała, o ile w ogóle nawiązaliby jakikolwiek dialog.

              Trzeba naprawić te drzwi, pomyślałem. Tym razem chyba dołożę trochę łańcucha od wewnątrz dla lepszego zabezpieczenia. Kto wie, kto wie?

 

 

 

Dzień 32

 

              - Paszoł wredne kundle! – Nacisnąłem kilkukrotnie spust mojego Wanada, który plunął ogniem na zbliżającą się watahę.

              Niestety niecelność pistoletu i mój brak wprawy spowodował, że żaden pocisk nie trafił celu. Puściłem się biegiem po zewnętrznej krawędzi rynku omijając sterty gruzu i pognałem w kierunku Kościoła Mariackiego.  Serce biło mi jak oszalałe, z trudem łapałem oddech, lecz w mojej głowie była tylko jedna myśl: zdążyć! Miałbym szansę, gdyby udało mi się zamknąć wewnątrz zniszczonego budynku.  Odgłosy szczekającej hołoty zbliżały się w zastraszającym tempie, aż w końcu zrozumiałem, że są tuż za mną. Jeden z psów wysunął się na prowadzenie i próbował mnie dosięgnąć swoimi zębiskami. Odwróciłem się podczas biegu i strzeliłem mu prosto w łeb, co skutecznie go zatrzymało. Chciałem oddać jeszcze strzały w kierunku jego kumpli, lecz zamek wydał tylko głuchy trzask. W tym momencie potknąłem się o leżący fragment fasady kamienicy i padłem na kolana u wylotu ulicy Św. Jana. Wtedy zrozumiałem, że będzie po mnie i nie dotrę na czas do kościoła. Podźwignąłem się ponownie, po czym ostatkiem sił ruszyłem na północ. Biegnąc kilkadziesiąt kroków przed psami usłyszałem jak ich łapy uderzają o twardy bruk, jak ślizgają się po drobnych kamieniach odkruszonych od większych kawałków. Skręciłem w boczną uliczkę, po czym wypadłem na Floriańskiej.

Zyskałem trochę czasu, lecz nie było go wcale wiele. Zauważyłem blaszany parawan ustawiony wzdłuż kamienicy, który służył przed wojną do zakrywania prac robotników przy ścianach budynków. Nie zastanawiałem się ani trochę. Ciężko dysząc dowlokłem się do misternej konstrukcji i wskoczyłem na prawie dwumetrowej wysokości parawan. Przechyliłem ciężar ciała do środka i dosłownie wleciałem tam twarzą do ziemi. Na szczęście nic mi się nie stało. Chciałem wstać, lecz poślizgnąłem się i ponownie upadłem. Do mojego nosa doleciał obrzydliwy smród, jakby odchodów czy cz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin