9360.txt

(37 KB) Pobierz
John Morressy
Opowieć o trzech czarownikach

(A Tale of Three Wizards)
z "NF" 5/93

	wiat to niebezpieczne i niepewne miejsce także dla czarowników i każdy z nich dowiadczył na własnej skórze, że im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posiedzeniami cechu czarownicy nie obnoszš się ze swoim statusem zawodowym. Spotykajšc się w miejscach publicznych nawet się nie witajš, tylko odwracajš oczy i w milczeniu idš swojš drogš.
	To oznacza samotnoć, nic więc dziwnego, że Hithernils, skarbnik Cechu Czarowników, znalazłszy się w sprzyjajšcych okolicznociach w towarzystwie kolegi, skorzystał z okolicznoci. Normalnie Hithernils trzymał się w cieniu jak mało kto, ale teraz odczuwał bolenie ciężar samotnoci i czuł potrzebę porozmawiania z kim, kto potrafi zrozumieć i docenić to, co ma do powiedzenia. Prawdę mówišc palił się, żeby porozmawiać o urokach: wracał włanie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zamówienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po serii niepowodzeń w ubiegłych latach tym bardziej miał ochotę pochwalić się sukcesem.
	Hithernils nie znał osobicie czarownika, który był jedynym prócz niego gociem w zajedzie. Nieznajomy, mimo że nosił eleganckš siwš brodę, był młody jak na czarownika, gdzie tuż po dwusetce, i miał inteligentny wyraz twarzy, miały sposób bycia i dobrze skrojone szaty. Hithernils chciał go włanie przywołać, kiedy nieznajomy sam podszedł do jego stołu i skłonił się głęboko.
	- Moje uszanowanie, mistrzu. Nieczęsto zdarza się spotkać wybitnego przedstawiciela starszyzny naszego cechu w takich okolicznociach. Pozwól, mistrzu, że złożę wyrazy szacunku - powiedział nieznajomy sciszonym głosem.
	- Cóż, dziękuję ci, dobry człowieku, dziękuję bardzo. Włanie miałem zamiar... czy zechcesz się przysišć?
	- Będzie to dla mnie niezasłużony zaszczyt, mistrzu - odpowiedział nieznajomy z ukłonem.
	- Bynajmniej, drogi chłopcze. Jak powiedziałe, zbyt rzadko ma się okazję do swobodnej rozmowy na tematy zawodowe. Czasami człowiekowi dokucza samotnoć.
	- Takie już nasze powołanie - powiedział nieznajomy i usadowiwszy się naprzeciwko Hithernilsa dodał: - Bardziej samotne dla niektórych z nas niż dla innych.
	- A tak... samotnoć. Barbarzyńcy, nerwowi dowódcy armii, alchemicy... Człowiek czasami czuje się jak jaki... wyrzutek.
	- Wyrzutek - powtórzył nieznajomy i zamilkł, jakby rozważał to słowo. - Dobrze powiedziane, mistrzu. Bardzo trafne okrelenie. I jeszcze jeden powód, żeby uczcić nasze spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, że zamówię dzban najlepszego wina, jakie ma nasz gospodarz.
	- Hm, no, nie wiem doprawdy, to będzie...
	- To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemnoć. Przekonasz się, mistrzu, że nawet jak na twój wykwintny gust jest to całkiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za pierwszym łykiem, ale z drugim dnem, sugerujšcym wiatowš mšdroć i może odrobinę swawolnoci.
	Hithernils wykonał gest, który miał oznaczać nonszalancję i spróbował przybrać minę konesera wina, którym nie był. Chcšc uniknšć niezręcznej sytuacji postanowił zmienić temat.
	- A jak poznałe, przyjacielu, że jestem starszym Cechu Czarowników?
	- Wyczułem w zwykły sposób, że jeste, mistrzu, czarownikiem. Rzut oka na twój medalion powiedział mi, że jeste członkiem cechu. Natomiast twoja postawa, osobowoć, twoja aura, jeli wolno mi użyć tego słowa, przekonała mnie, że zajmujesz w nim odpowiedzialnš pozycję.
	- Jeste bardzo spostrzegawczy - powiedział Hithernils chowajšc zdradliwy medalion. - Rzeczywicie, jestem skarbnikiem Cechu.
	- Mistrz Hithernils! Wiele o tobie słyszałem - zawołał nieznajomy głosem pełnym szacunku.
	- Naprawdę? Miło to słyszeć. A ty, mój dobry człowieku? Dotšd nie znam twojego imienia.
	Spuciwszy wzrok nieznajomy uchylił się przed tym pytaniem.
	- Moje imię nie ma żadnego znaczenia, za to Cech Czarowników jest dla mnie ródłem nieustajšcej fascynacji - powiedział podnoszšc na Hithernilsa oczy płonšce zachwytem. - I, przyznaję, od dawna przedmiotem ambicji.
	- Czy jeste członkiem?
	- Przyjęcie do Cechu byłoby uwieńczeniem mojego życia. Jak dotychczas, mogę tylko uczyć się, pracować i mieć nadzieję, że pewnego dnia, kiedy dowiodę, że zasługuję na ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie, kiedy się jest członkiem?
	Pochlebstwo uczyniło Hithernilsa rozmownym, wino sprawiło, że stał się wręcz gadatliwy. Kiedy wieczór dobiegł do zamroczonego końca i Hithernils niepewnie podniósł się na nogi, był zachrypnięty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego monologu. Przechwalał się umiejętnociš rzucania uroków, bez umiaru wymieniał nazwiska i robił aluzje do magicznych przedsięwzięć o mrożšcym krew w żyłach stopniu komplikacji i zagrożenia. Wszystko to było doć nieszkodliwe, choć nieco poniżej godnoci. Gorzej, że odkrył również przed swoim zafascynowanym znajomym tajemnice cechu nie znane większoci jego członków, a nawet rzeczy, których żaden członek, łšcznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie, nie chciałby zdradzić nikomu z zewnštrz. I chociaż nie był zbyt pewien, co opowiadał i jak szczegółowo, ale zapadł tego wieczoru w sen z niepokojšcym uczuciem, że powiedział dużo więcej niż należało.
	Rano obudził się w stanie fizycznego i psychicznego rozkładu. Czuł się tak, jakby w jego głowie odbywała sabat gromada wyjštkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach sugerował, że ich rodziny spędziły tam noc i odeszły nie sprzštnšwszy po sobie. Jego żołšdek wydawał improwizowane burknięcia i gulgoty. Wspomnienie własnej niedyskretnej gadaniny dodawało do innych dolegliwoci poczucie wstydu. Zapowiadał się ciężki dzień.
	Kiedy wreszcie z największš ostrożnociš dotarł do głównej izby zajazdu, czekała go tam dobra wiadomoć. Jego wczorajszy znajomy wyjechał o wicie i nie musiał stawiać mu czoła. Hithernils otrzymał też swój rachunek. Poza innymi wydatkami obejmował on również cenę dwóch dzbanów najlepszego wina. Kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować przeciwko tej pozycji, karczmarz wskazał dolnš częć rachunku. Tam, choć chwiejnš, ale niewštpliwie jego rękš widniała autoryzacja. A pod niš własnoręczny podpis.
	Zapłacił bez słowa i postanowił nigdy nikomu nie wspominać o tym przykrym incydencie. Postanowienia dotrzymał.
	Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus był w doskonałym humorze. Niebo zasnuwały chmury, dšł wiatr i sišpił zimny deszcz czynišc gociniec liskim, ale w sercu Grizziscusa wieciło słońce i piewały ptaki. Nareszcie wiat był piękny i wszystko wskazywało, że będzie jeszcze piękniejszy.
	Przez pięć długich lat, odkšd odmówiono mu członkostwa w Cechu Czarowników, Grizziscus szukał powodu tej odmowy. Aż do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz już wiedział. I nie tylko znał imię swojego przeladowcy, ale na dodatek dowiedział się go w sposób, który musiał wprawić w zakłopotanie innego członka Cechu i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, mylał, jadšc w chłodnym deszczu i nucšc wesoło.
	Przybył do domu na trzeci dzień, przemoczony od stóp do głów, zabłocony od pasa w dół, kaszlšc i pocišgajšc nosem. W drzwiach czekał na niego wierny sługa z suchš szatš na ręku, z pantoflami w jednej dłoni i naczyniem parujšcego napoju w drugiej. Grizziscus zrzucił buty, zsunšł na kamiennš posadzkę płaszcz, który spadł z mokrym planięciem i uwolnił się od reszty przemoczonej odzieży. Otulony w puszysty szlafrok ujšł w obie dłonie czarę z piwnš polewkš, napełnił jej zapachem nozdrza, a potem wypił.
	- Dowiedziałem się tego, czego szukałem, Martin. To przez Belsheera - powiedział po pierwszym łyku.
	- Brawo, mistrzu.
	- Ten głupi, bełkotliwy staruch zorganizował kampanię, żeby mnie nie dopucić do Cechu. Naopowiadał im, że właciwie to jestem alchemikiem i nastawił ich przeciwko mnie.
	- Okropne, mistrzu. Gdyby zechciał usišć, wytrę ci stopy.
	- Zapomniałem, że mam stopy, tak mi zdrętwiały - powiedział czarownik siadajšc na ławie i wycišgajšc mokre, sine członki. - Czy uwierzysz, że nie dostałem ani jednego głosu? Wszyscy wrzucili czarne gałki.
	- To szokujšca wiadomoć, mistrzu. Skandaliczne zachowanie jak na inteligentnych czarowników - mówił Martin wkładajšc mistrzowi pantofle.
	- A najgorsze jest to, że nigdy w życiu nie widziałem na oczy tego Belsheera ani on mnie. - Grizziscus dopił polewkę i odstawił pustš czarę na podłogę. Potem otarł usta, zaniósł się powolnym, gardłowym miechem i dodał: - Ale wkrótce to zmienię.
	Martin zamarł z drugim pantoflem w dłoni.
	- Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozsšdne, ryzykować otwarte starcie?
	- Mój pantofel, Martinie - powiedział czarownik wskazujšc odnony przedmiot. - Nie będzie żadnej konfrontacji, żadnego pojedynku na czary. Mam co innego w planie dla... nazywajmy go w przyszłoci Be. Po prostu Be.
	Rozgrzany i osuszony Grizziscus udał się prosto do swojej pracowni, żeby poszukać czego odpowiedniego w swoich księgach z zaklęciami. Nie pieszył się, powięciwszy tyle czasu, żeby poznać przyczynę swojego upokorzenia, gotów był poczekać jeszcze trochę, żeby znaleć odpowiedniš formę odpłaty.
	Jak powiedział Martinowi, miał pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo ogólne. Belsheer miał być zaklęty w stworzenie małe i groteskowe. Pozostało do ustalenia, jakie to co ma być małe i groteskowe.
	Pierwszym krokiem było odnalezienie Belsheera i to w sposób dyskretny. Lato prawie już dobiegało końca, kiedy wreszcie Grizziscus ustalił miejsce pobytu Belsheera: przebywał on w zamku pewnego pomniejszego królika, na którego rzuciła urok wiedma, a ten z głupoty wynajšł do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko pogorszył sprawę i do naprawienia szkód wezwano Belsheera. Po wykonaniu zadania wracał wczesnš jesieniš do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi. To tam, postanowił Grizziscus, zacznie się jego zemsta. Droga był...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin