David Morrell
Rambo:
Pierwsza krew
tom II
Na podstawie scenariusza
Sylvestra Stallone i Jamesa Camerona
Przełożył
Jan Kraśko
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1994
Tytuł oryginału
RAMBO. FIRST BLOOD PART TWO
Copyright (c) 1985 David Morrell
Projekt okładki
Jerzy K. Czaplicki
Opracowanie graficzne
skład i łamanie
FELBERG
For the Polish translation
Copyright (c) 1994 by Jan Kraśko
For the Polish edition
Copyright (c) 1994 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
ISBN 83-86611-25-1
Stirlingowi Siliphant,
za 7 października 1960
i za pierwszy odcinek "Route 66"
oraz za to,
że nauczył mnie kochać fabułę.
Tianie Alexandrze-Siliphant,
która tam mieszkała i przeżyła
W powieści Pierwsza krew Rambo zginął. W fil-
mach-żyje.
Dziękuję Andrew Vajnie, Mario Kassarowi i Roberto-
wi Brennerowi z wytwórni Carolco (specjalne ukłony dla
Jeanne Joe) za umożliwienie mi sprawnego zebrania ma-
teriałów niezbędnych do tego przedsięwzięcia.
Dziękuję Darze Marks z Westgate Group...
Sylvestrowi Stallone i Jamesowi Cameronowi też dzię-
kuję.
Broń opisana w tej książce (i pokazana w filmie Ram-
bo) istnieje. I działa. Co więcej, jest dziełem sztuki.
Nóż został skonstruowany przez Jimmy'ego Lile'a,
"płatnerza z Arkansas", pracującego przy Route l, Russe-
ville, Arkansas 72801. Pan Lile jest również twórcą
słynnego noża z filmu Pierwsza krew. Nóż opisany w tej
książce jest nieco inny, choć wywiera równie dramatycz-
ne wrażenie. Wykonano sto numerowanych kopii tego
noża i sprzedano je kolekcjonerom, podobnie jak w przy-
padku noża pokazanego w filmie Pierwsza krew. Można
też nabyć kopie nie numerowane, choć te różnią się nie-
co od wersji oryginalnej. Pojawił się także nóż do rzu-
cania, zaopatrzony w ostrze długości piętnastu centyme-
trów.
Łuk powstał w firmie Hoyt/Easton Archery mieszczą-
cej się przy 7800 Haskell Ave. Van Nuys, Kalifornia
91406. jest w sprzedaży, podobnie jak nóż. Dziękuję Joe
Johnstonowi za wprowadzenie mnie w tajniki tej skom-
plikowanej broni. Kathy Velardi dostarczyła mi pomoc-
nych informacji. Bob Rhode odpowiedział na moje pyta-
nia dotyczące historii łucznictwa. /
Strzały zostały skonstruowane przez Pony Express
Sport Shop mieszczący się przy 16606 Schoenborn St,
Sepulveda, Kalifornia 91343. Dziękuję Joe Ellithorpe'owi
za wyjaśnienie mi ich unikalnych możliwości.
I
KAMIENIOŁOM
Rozdział 1
Z głębokim zadowoleniem, pogrążony w czystości
doskonale bezczasowej chwili zen, Rambo wziął potężny
zamach ciężkim młotem i uderzył. Na wagę młota nie
zwracał uwagi - bardziej ucieszyło go to, że opadające
wysoko ponad ramionami narzędzie zatoczyło w powie*
trzu zgrabny łuk. Wsparłszy cios całą mocą ducha,
grzmotnął młotem w stalowy klin zatopiony w fascynują-
co pięknym (boprzecież istniał) białym głazie. Rambo
patrzył i na urzekającej powierzchni kamienia dostrzegał
każde zagłębienie, każdą skazę, bo każda nierówność
pęczniała pod jego wzrokiem jak pod szkłem powiększa-
jącym. Dźwięczne uderzenie metalu o metal i głaz roz-
pękł się, siekąc wkoło odpryskami niczym eksplodujący
szrapnel, nareszcie uwalniając stalowy klin...
Wolny. Na wspomnienie tego słowa Rambo zesztyw-
niał i natychmiast wymazał je z pamięci.
Nie.
Pokręcił głową.
Nie wolno ci myśleć o wolności.
W ogóle nie wolno ci myśleć.
Wolno ci tylko pracować.
Na stalowy klin spadła połyskująca kropelka potu-
jedna z wielu kropelek zraszających mu czoło i rozbry-
zneła się na żelazie, eksplodując tak samo jak chwilę
wcześniej eksplodował potężny głaz. Lśniące w słońcu
rozpryski przypominały mu...
Odłamki szrapnela. Rakiety wystrzeliwane ze śmi-
głowców bojowych. Miny. Granaty. Rzygającą ogniem
dżunglę. Przeraźliwie krzyczących żołnierzy. I krew...
Nie myśl.
Jeśli chcesz przeżyć, pracuj. Pracuj, nic więcej.
Wbił klin w następny głaz, znów podniósł młot i w za-
ciętym skupieniu grzmotnął nim w stalowy trzpień.
Jeszcze raz!
I jeszcze raz!
I...
W koło, w rozległym, głębokim kamieniołomie, rozle-
gały się takie same dźwięki - odgłosy ciężkich, przenikli-
wych uderzeń metalu o metal. Nad spieczonymi słońcem
skałami wisiało rozedrgane powietrze. Mężczyźni w zła-
chmanionych więziennych strojach roboczych - z napi-
sem WIĘZIEŃ na plecach przepoconych kurtek - unosili
młoty, chwiejąc się ze zmęczenia, robili głęboki wdech i...
raz! I jeszcze raz! I jeszcze! Uderzali w stalowy klin, żeby
rozłupać swój głaz.
Ale oni nie znają tajemnicy, pomyślał Rambo. Nocami
jęczą i zrzędzą, przeklinają swój los, narzekają na harówkę.
Nie wiedzą, że tak naprawdę to nic nie ma znaczenia.
Nic.
Nic oprócz przetrwania.
Egzystencji jako takiej.
Tak, bo nawet ból może być czymś cudownym. O ile
tylko patrzy się nań z odpowiedniej perspektywy. O ile
tylko wymazuje się z pamięci przeszłość, nie myśli o przy-
szłości i zmusza umysł do koncentracji na przejrzystości
chwili obecnej, nawet jeśli chwila ta jest wypełniona
bólem.
Obolały, zerknął w stronę ponurych strażników z kwa-
dratowymi gębami, którzy obserwowali każdy ruch każ-
dego więźnia. Robili to ostrożnie, z odległości, ściskając
w rękach dwunastostrzałowe strzelby albo karabiny mar-
ki Springfield wyposażone w celowniki optyczne.
Nie pozwól, żeby te sukinsyny cię zgnębiły.
Czasami, kiedy walił młotem, czując, jak potężne,
napięte mięśnie pochłaniają siłę uderzenia metalu o me-
tal, myślał o pełnych przemocy wydarzeniach, które go
tutaj przywiodły. O tamtym mieście. O tym policjancie.
Tak, o Teasle'u. Dlaczego ten skurwiel nie chciał ustąpić?
Wtedy z jakiegoś zakamarka umysłu dochodziła
odpowiedź: A dlaczego ty nie ustąpiłeś?
Miałemprawo.
Do czego?
Do robienia tego, co chcę, w kraju, za który walczy-
łem, dla którego poświeciłem duszę.
Jednak musisz przyznać, że wydałeś mu się dziwny.
Bo sypiałem w lasach? Bo się nie goliłem i,nie strzy-
głem? Przecież nikomu- nie zrobiłem krzywdy. Nie miał
powodu mnie zaczepiać.
Ale mogłeś mu wszystko wytłumaczyć. Musisz, przyznać,
że wyglądałeś na włóczęgę. Przyznaj. Nie miałeś pracy.
Jakiej pracy? Kto by mnie zatrudnił? Wyszkolono mnie
tylko do jednego. W Wietnamie powierzali mi sprzęt
wartości kilku milionów dolarów, byłem pilotem śmi-
głowca szturmowego. A tutaj nie mogę dostać roboty
nawet na parkingu samochodowym. Chryste!
Rozwścieczony, grzmotnął młotem w stalowy klin.
Teasle. Ciągle się mnie czepiał. Aresztował mnie. Kazał
swoim ludziom mnie ogolić. Jak ten skurwysyn z Wietna-
mu, który zostawił mi na plecach i piersi pamiątki od noża.
Puściły ci nerwy.
Nie. ja się tylko broniłem!
Uciekłeś z aresztu, wyrżnąłeś w pień grupę pościgową
w górach. Nie mieli żadnych szans. Miasto obróciłeś
w perzynę, wysadziłeś je w powietrze. I tylko pomyśl, co
zrobiłeś temu policjantowi. A teraz...
Kipiąc wściekłością, Rambo skinął głową. Całkowicie
wybity z kontemplacji, czując narastającą furię, podniósł
młot, zdecydowany zniszczyć, unicestwić kolejny głaz.
Teraz płacił za wojnę, w której walczył. O, tak, jasne,
wyszkolili mnie. Z przyjemnością mnie tam wysłali. I to
z jaką.
Tylko dlaczego myśleli, że natychmiast o tym zapo-
mnę? Dlaczego nie włożyli równie wielkiego wysiłku
w to, żeby mnie po tym wszystkim odreagować?
Może to niemożliwe? Może po prostu tu nie pasujesz,
i tyle?
Po pół roku w wietnamskim obozie pracy? Nie pasuję?
Może to i racja. Po takim czymś masz wrażenie, że jedyne
miejsce, jakie by ci odpowiadało, to piekło.
Jak choćby to. Z jednego więzienia do drugiego.
Tylko że tym razem to więzienie amerykańskie. Amery-
ka. Dom ludzi dzielnych. Kraj ludzi wolnych.
Gdyby tylko ten gliniarz...
Gdyby ten gliniarz co?
Gdyby tylko mnie spytał, jak leci.
Rozdział 2
Odłożył młot, muskularnym ramieniem otarł czoło
i pomyślał, że nic mu to nie pomoże - zarówno ramie, jak
i czoło spływały potem. Spojrzał na najbliższego strażni-
ka, potem na wiadro z wodą stojące na skalnej półce trzy
metry w górę zbocza i uniósł brwi.
Strażnik zacisnął srogo usta i odpowiedział mu lekkim
skinieniem głowy;
Rambo powlókł się na zbocze. Zobaczył przed sobą
szczupłego Murzyna. Za chudy jest, pomyślał obserwując
czarnego więźnia pijącego wodę z chochli przywiązanej
do wiadra. Na chwilę spotkali się wzrokiem.
Oczy Murzyna zdawały się mówić: Kurwa, chyba tego
nie wytrzymam.
Część umysłu Rambo doszła do wniosku, że jak facet
będzie dalej tak myślał, to na pewno nie wytrzyma. Ale
nie, tego mu wzrokiem nie powiedział, jedynie: fakt,
ciężko jest. Na luzie, stary. Trzymaj się.
Wlokąc się w stronę swego miejsca w kamieniołomie.
Murzyn skinął mu głową.
Rambo zanurzył chochlę w pokrytej warstewką kurzu
wodzie i zaczął pić. Woda była gorąca i miała rdzawy
posmak, ale doszedł do wniosku, że w Wietnamie pijał
gorszą. Zlał nią sobie plecy. Nie ochłodziła go.
- Rambo! - Władczy, chrapliwy głos.
Obrócił się gwałtownie i stanął twarzą do dwóch straż-
ników. W oślepiających promieniach słońca bijących im
zza pleców prawie nie rozróżniał ich twarzy ani nawet
sylwetek. ;
Nie odpowiedział. Nie mógł, bo było to zakazane.
Gdyby zaryzykował, mogła go spotkać kara: dźgnięcie
kolbą strzelby, uderzenie kijem.
- Tędy - rozkazał chrapliwy głos; strażnik stojący po
lewej wskazał w górę zbocza. - Ruszaj przodem. - Broń
trzymali w pogotowiu.
Rambo z trudem zachował kamienną twarz.
Ale polecenie strażnika wykonywał ze* >skurczonym
żołądkiem - trawiła go ciekawość przemieszana z podej-
rzeniami.
Jego obawy wzrosły jeszcze bardziej, kiedy strażnik
idący za nim warknął:
- Tak, stary: Nie wiem, co się tam dzieje, ale kazali mi
cię przyprowadzić. Z dowództwa przyjechali. Z samej
góry. Masz gościa.
Rozdział 3
Nazywał się Trautman. Samuel Trautman, pułkownik
Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Był wyso-
kim, szczupłym mężczyzną o lisiej twarzy, miał na sobie
barwny mundur galowy, na głowie dumnie nosił zielony
beret Prawie połowę swego pięćdziesięcioletniego życia
spędził w wojsku. Nauczył się (a później uczył innych), jak
zabijać ludzi z każdego rodzaju broni, od AK-47 poczyna-
jąc, na długopisie kończąc. Walczył w dżunglach, na pusty-
niach, w górach, widział, jak jego żołnierze, których uważał
za synów, giną rozerwani na strzępy, zbryzgując go krwa-
wymi szczątkami, trzy razy był ranny...
Ale to, co miał zrobić za chwilę, przyćmiewało wszystko.
Cała reszta była przy tym jak obóz szkoleniowy dla rekrutów.
Stało przed nim najtrudniejsze zadanie w jego karierze.
Wojskowe buty miały grube podeszwy i po korytarzu
niosło się przenikliwe echo. Po lewej i po prawej stronie
widniały rzędy drzwi z małymi zakratowanymi okienka-
mi. Zmrużył oczy - raziło go jaskrawe światło lamp na
suficie. Czuł zapach potu i stechłego powietrza. Czuł też
coś jeszcze, coś intensywniejszego, bardziej drażniącego:
odór rozpaczy. *
I nieszczęścia.
Z towarzyszącym mu strażnikiem doszli do końca
korytarza.
- Tutaj? - Ruchem głowy wskazał ostatnie drzwi.
- Niech się pan lepiej odsunie. - Strażnik wyciągnął
z kabury czterdziestkepiątkę, odpiął z pasa pęk kluczy,
jeden z nich wsunął do zamka i przekręcił. Klucz obrócił
się ze zgrzytem. - Będę stał w kącie i dopilnuję, żeby nic
się nie stało.
- Nie.
Strażnik westchnął.
- Niech pan posłucha. Znam swoje rozkazy. Mam
pozwolić panu na rozmowę w cztery oczy. Ale ten facet
nie jest... Powiem to inaczej. Są więźniowie i więźniowie.
Ten jest najniebezpieczniejszy z niebezpiecznych. A ja
odpowiadam i za niego, i za pana. Odbije mu szajba i...
Klawisz pokręcił głową.
- Jak pan chce, ale niech pan potem nie mówi, że pana
nie ostrzegałem. Skoro się pan tak upiera, to proszę,
niech pan to weźmie. - Podał mu pistolet. - Na wypadek
gdyby...
- Daj pan spokój.
Trautman minął strażnika i pchnął otwarte drzwi, Za-
skrzypiały na zawiasach, odsłaniając ciasne, ciemne wnętrze.
Klawisz pstryknął zewnętrznym przełącznikiem. I nic
- światło się nie zapaliło.
- No jasne. Wiedziałem.
-Co?
- To pierdolec. Uważa się za księcia ciemności.
Trautman zignorował go. Wszedł do środka. - Niech
pan będzie ostrożny - mruknął klawisz. Sięgnął do ża-
rówki pod sufitem i zaczął ją wkręcać, aż zapłonęła.
Wtedy się rozejrzał. Betonowe ściany. Metalowa pry-
cza przytwierdzona śrubami do podłogi. W kącie celi
ośmiocentymetrowej średnicy otwór w podłodze służący
za ubikację. Dokładnie naprzeciwko drzwi maleńkie za-
kratowane okienko, wybite zbyt wysoko, żeby przez nie
wyjrzeć. Nie to, żeby widok miał jakiekolwiek znaczenie
- słońce zasłaniała sąsiednia ściana.
Rozglądał się dalej.
W kącie po lewej stronie, z płonącymi oczami, z na-
prężonymi mięśniami, przykucnięty jakby odpoczywał
albo miał za chwilę skoczyć...
Czekał Rambo.
Jezus Maria, pomyślał Trautman. Przypomniała mu się
pantera, którą kiedyś widział. Chodziła po klatce całymi
dniami: tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z po-
wrotem, by w końcu przystanąć, przysiąść i ze ślepiami
jak dwa czarne słońca - czekać.
Rozglądając się z dezaprobatą po ciasnej celi, Traut-
man zrozumiał nagle, jak Rambo musiał się czuć, gdy
w suterenie posterunku, gdzie się to wszystko zaczęło,
osaczyły go takie same ściany.
Nie, pomyślał, to nie tak. Wszystko zaczęło się o wiele
dawniej.
Ale w przyprawiającej o mdłości fali współczucia -
litości? może smutku? - jaka go ogarniała, zrozumiał coś
innego: czekało go zadanie o wiele trudniejsze, niż to
sobie wyobrażał.
- Spokojnie. - Odwrócił się, żeby zamknąć drzwi, i na
chwilę przed tym, jak je za sobą zatrzasnął, na chwilę przed
tym, jak metal uderzył o metal, dźwiecząc echem odbitym
od ścian, dostrzegł zaniepokojoną twarz klawisza.
- Zaczekam - powiedział tamten przez zakratowane
okienko przebite na wysokości twarzy.
- Nie *- odrzekł Trautman. - Wykona pan rozkaz
i odejdzie na drugi koniec korytarza. Proszę zostawić nas
samych.
- Ale muszę zamknąć drzwi.
-* No to na co pan czeka?
Zgrzyt klucza w zamku. Trautman wsłuchiwał się
przez chwilę w odgłos oddalających się kroków, po czym
przeniósł wzrok na Rambo, który ani drgnął, chociaż
pułkownik celowo stanął do niego tyłem - miał to być
znak, gest zaufania i dobrej wiary.
- Spokojnie? - Tym razem Trautman zrobił z tego
pytanie.
W celi zapadła straszliwa cisza.
Mięśnie zadrgały mu niczym rozwijana sprężyna
i ostrożnie, powoli, żeby nie wprawić ich w zbyt gwał-
towny ruch, Rambo wstał.
Cisza się przedłużała.
- Witaj, John.
- Dzień dobry, panie pułkowniku. - Zwężonymi ocza-
mi badał oblicze Trautmana.
No tak, pomyślał pułkownik. On nigdy nie lubił roz-
mów o niczym. Zresztą ja chyba też nie.
- Mogę usiąść?
Rambo spojrzał na niego z ukosa i trudno powiedzieć
na pewno, ale chyba kiwnął głową.
Trautman usiadł na pryczy. Koc był szorstki, materac
cienki. Zaskrzypiały sprężyny.
- No tak... A więc tu jest twój dom, hę? - Miał
nadzieje, że zabrzmi to jak żart.
Nie zabrzmiało.
Rambo zmrużył oczy jeszcze bardziej i pokręcił
głową.
- Tam, na zewnątrz. W kamieniołomie. Na otwartej
przestrzeni. Może tam. Dom? Nie wiem... Tutaj. Te ścia-
ny Ściany...
- Spokojnie, John, przecież wiem. Przyjechałem, żeby
spróbować ci pomóc. Wierz mi albo nie, ale zrobiłem, co
mogłem, żeby nie wysyłali cię do tej nory.
Rambo się najeżył.
- Siedziałem w gorszych.
- Fakt, siedziałeś... - Trautman wyobraził sobie karny
obóz pracy w północnym Wietnamie, gdzie Johna tortu-
rowano. - Wiem. - Przygnębiony spojrzał w dół i pod
łóżkiem zobaczył jakiś przedmiot.
Zniszczone pudełko od butów. Zdziwiło go to. Poza
pudełkiem w celi nie zauważył nic* co mogłoby uchodzić
za rzecz osobistą.
- Mogę?
Rambo nie odpowiedział.
Zakładając, że milczenie jest oznaką przyzwolenia,
Trautman zaryzykował i wyciągnął pudełko spod łóżka.
Ale kiedy je otworzył i zobaczył, co jest w środku,
słowa uwięzły mu w gardle.
- To... twoje? - wykrztusił.
- Moje....
agusia_b2