Kurt Vonnegut - Losy gorsze od smierci.doc

(881 KB) Pobierz
VONNEGUT Kurt - Losy gorsze od śmierci

6

 

Kurt Vonnegut

 

Losy gorsze od śmierci

 

przekład: Jan Rybicki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszelkie postacie tak żywe, jak umarłe, są całkowicie przypadkowe i jako takie nie powinny

być brane dosłownie. Autor nie zmienił ani jednego nazwiska żadnej z występujących tu osób, bo Bóg Wszechmogący i tak chroni niewinnych.

 

Pamięci Kurta Vonneguta seniora

Boże, który wspierałeś mnie dotąd, pozwól mi nadal prowadzić to dzieło i wszystko, co czynię w obecnym wcieleniu, bym - gdy ostatniego dnia będę zdawać sprawę z powierzonych mi talentów - otrzymał przebaczenie w imię Jezusa Chrystusa, Pana Naszego. Amen

 

SAMUEL JOHNSON

 

zapis w dzienniku z dnia 3. kwietnia 1753, podczas pracy nad Słownikiem języka angielskiego.

 

I dlatego 3. kwietnia można uważać za „Dzień Pisarza”.

 

Przedmowa

Na zdjęciu obok, zrobionym przez Jill Krementz (moją żonę) jestem z wielkim pisarzem niemieckim, Heinrichem Bóllem (byłym szeregowcem piechoty, podobnie jak ja, Norman Mailer, James Jones i Gore Vidal). Jedziemy autobusem turystycznym na zwie-dzanie Sztokholmu w czasie międzynarodowego zjazdu PENklubu, organizacji pisarzy (Poetów, Po-wieściopisarzy, Eseistów, Nowelistów) odbywającego się w 1973 roku. Właśnie opowiedziałem Bollowi o pewnym niemieckim weteranie drugiej wojny światowej (moim znajomym stolarzu z przylądka Cod), który przestrzelił sobie udo, żeby go nie wysłali na front wschodni. Rana zagoiła się, zanim jeszcze dojechał do szpitala (była mowa o sądzie wojennym i plutonie egzekucyjnym, ale tymczasem Armia Czerwona wzięła do niewoli cały szpital). Boll odparł na to, że najlepiej postrzelić się przez boche-nek chleba, żeby w skórze nie zostały spalone ziaren-ka prochu. Z tego właśnie śmiejemy się na zdjęciu.  (Trwała wówczas wojna wietnamska, podczas której na pewno wielu piechurów zastanawiało się, czy nie zranić się własnoręcznie, a potem udać, że dokonał tego wróg).

Później (kiedy już przestaliśmy się śmiać) stwier-dził, że po wojnie francuscy pisarze, Jean-Paul Sartre i Albert Camus, uganiali się za niemieckimi kolegami po piórze, żeby ich zapytać: „A jak wyście to widzieli?” (Podobnie jak Sartre i Camus, Boll także miał otrzymać literacką nagrodę Nobla). Na rok przed śmiercią - w 1984 - Boll, który skończył wówczas sześćdziesiąt siedem lat (ja osiągnąłem ten wiek rok temu, a nadal palę tyle, co on), zaprosił mnie do telewizyjnego dialogu o niemieckości, na-grywanego i opracowywanego dla BBC. Poczułem się zaszczycony, bo uwielbiałem i tego człowieka, i jego twórczość. Zaproszenie przyjąłem. Program był kompletnym niewypałem, mglisty, melancholijny i dość bezsensowny, choć co jakiś czas wyświetlają go w amerykańskiej telewizji kablowej, kiedy akurat nie mają nic lepszego. (Służymy tam jako pakuły owinięte wokół tandetnej biżuterii w wielkim pudle, żeby się nie obiła). Zapytałem go wtedy, jaka jest najniebezpieczniejsza wada narodowa Niemców, a on odparł: „Posłuszeństwo”.

A oto ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie za życia (chodził już wtedy o dwóch laskach, a dalej dymił jak komin; w zimnej, londyńskiej mżawce wsiadał do taksówki na lotnisko): „Och, Kurt, tak mi ciężko, tak mi c i ę ż k o”. Był jednym z ostatnich wśród swych rodaków, którzy czuli jeszcze żal i wstyd z powodu roli, jaką odegrał ich kraj w drugiej wojnie światowej i tego, co ją poprzedziło. Na stronie wyznał mi, że nie cierpią go za to, że pamięta, gdy przyszedł czas zapomnienia.

Czas zapomnienia.

Przedmowę pisze się zwykle na samym końcu, chociaż właśnie ją pierwszą ma zobaczyć czytelnik.  Minęło sześć miesięcy od ukończenia zasadniczej części niniejszej książki. Dopiero teraz, gdy wraz z moją redaktorką, Faith Sale *, szykujemy to stwo-rzenie do spania, doszywam dla niego taką kołderkę.  W tym czasie moja córka Lily zdążyła skończyć osiem lat. Zawaliło się imperium rosyjskie. Całą broń, której, jak nam się zdawało, mogliśmy kiedyś użyć na ZSRR, stosujemy teraz bez obciachu i oporu prze-ciwko Irakowi, państwu o szesnastokrotnie mniejszej liczbie ludności niż USA. Mowa, wygłoszona wczoraj przez naszego prezydenta, na temat dlaczego nie było innego wyjścia i musieliśmy zaatakować Irak, miała najwyższą oglądalność w historii telewizji, bijąc wieloletni rekord, należący, pamiętam, do Mary Martin w Piotrusiu Panu. Tak jest; również wczoraj następująco wypełniłem kwestionariusz przedstawio-ny mi przez brytyjski tygodnik Weekly Guardian:

Pytanie: Co jest dla pana doskonałym szczęściem?  Odpowiedź: Wyobrażanie sobie, że gdzieś jest coś, co chce, żeby nam się tu podobało.

P: Kogo z żyjących podziwia pan najbardziej?

O: Nancy Reagan.

P: Jakiej cechy najbardziej nienawidzi pan u innych?

O: Darwinizmu społecznego.

P: Jakim samochodem pan jeździ?

O: Honda accord rocznik 1988.

P: Jaki jest pana ulubiony zapach?

O: Ten, który wydobywa się przez  tylne drzwi piekarni.

P: Jakie jest pana ulubione słowo?

O: „Amen”.

P: Jaka jest pana ulubiona budowla?

O: Chrysler Building na Manhattanie.

P:  Jakiego słowa lub zwrotu najbardziej pan nad-używa?

* Może rzeczywiście nazywa się tak pani redaktor tej książki, ale warto wiedzieć, że Faith to po angielsku wiara, zaś Sale - sprzedaż.

O: „Przepraszam”.

P:  Kiedy i gdzie czuł się pan najszczęśliwszy?  O: Jakieś dziesięć lat temu mój fiński wydawca zabrał mnie w swym kraju do małej gospody na skraju wiecznej zmarzliny. Poszliśmy na spacer i znaleźliśmy dojrzałe jagody, zmrożone na krza-czkach. Roztapiały nam się w ustach. Było tak, jakby gdzieś istniało coś, co chce, żeby nam się tam podobało.

P: Jak chciałby pan umrzeć?

O: W katastrofie samolotowej na szczycie Kiliman-dżaro.

P: Jakiej umiejętności pragnąłby pan najbardziej dla siebie?

O: Gry na wiolonczeli.

P: Jaka jest pana najbardziej przeceniana zaleta?

O: Zęby.

K.V.

17. stycznia 1991.

I

Oto dalszy ciąg - nie żeby ktoś się szczególnie o niego upominał - książki zatytułowanej Niedziela palmowa (1980), będącej zbiorem esejów i mów mojego autorstwa, opatrzonych ulotnym, autobio-graficznym komentarzem, służącym za tkankę łączną, gips i bandaż. A więc jeszcze raz przebieramy samo życie i poglądy za wielkie, nieprawdopodobne zwie-rzę, przypominające wytwory bujnej wyobraźni dok-tora Seussa (wielkiego pisarza oraz ilustratora książek dla dzieci), takie jak odąg, trząsł, loraks, albo choćby świszcz.

Albo jednorożec, ale to już nie jest wymysł Seussa.  (Doktor Seuss nazywał się naprawdę Theodor Geisel. Urodził się w roku 1904, a ja w 1922).  Gdy w roku 1940 poszedłem na uniwersytet Cor-nell, zapisałem się do studenckiej korporacji Delta Epsilon. Korporacja posiadała w piwnicy bar; jego ściany, na wiele lat, zanim ja tam trafiłem, ozdobił ołówkiem doktor Seuss. Potem jakiś inny artysta, członek Delta Epsilon, utrwalił owe rysunki farbą.  (Dla tych, którzy nie znają rysunków doktora Seussa: przedstawiają one zwierzęta o nieprawdopo-dobnej liczbie stawów, o kompletnie zwariowanych uszach, nosach, ogonach i nogach, zwykle w jask-rawych kolorach, takich, jakie podobno jawią się ludziom cierpiącym na delirium tremens. Ktoś mówił mi, że ludzie z delirium tremens znacznie częściej widują jednak białe myszki).

Doktor Seuss chodził do Dartmouth i nie należał do Delta Epsilon, ale ściany zarysował, gdy hulał w Ithaca z kolegą-malarzem, Hughem Troyem, który był w Cornell i Delta Epsilon. Troy okazał się również mistrzem dowcipu sytuacyjnego (na żadnym nie zarobił ani grosza. Wszystkie żarty pozostawały całkowicie pro publico bono). Kiedy studiowałem na pierwszym roku, Troy odwiedzał swą dawną kor-porację, racząc mnie i mych smarkatych współkor-porantów historyjkami o swych wyczynach.

Opowiedział nam, jak kiedyś udało mu się na trzech przystankach całkowicie opróżnić jeden wagon nowojorskiego metra. Wsiadł do niego z wieloma!  kumplami, którzy mieli udawać, że się nie znają.

Działo się to w Nowy Rok o świcie. Każdy z konspiratorów trzymał w ręce egzemplarz Daily News z wielkim nagłówkiem KLĘSKA HOOVERA, ZWYCIĘSTWO ROOSEVELTA. Troy przechowywał je od roku, tzn. od czasu zdecydowanego zwycięstwa wyborczego Roosevelta (czyli musiało to być na samym początku 1934 roku. Miałem wtedy jedenaście lat, a Wielki Kryzys - cztery).

Innym razem Troy kupił ławkę, taką jak w parku, i uparł się, żeby wypisali mu rachunek. Razem z kolegą postawili ją w Central Parku, a gdy zobaczyli policjanta, porwali ławkę i rzucili się do ucieczki.  Policjant dogonił ich, a wtedy Troy pokazał rachunek. Robili to wiele razy, aż wszyscy policjanci w tym rejonie wiedzieli już, że ławka należy do Troya. Wówczas dowcipnisie zaczęli zbierać inne ławki - policja nie reagowała - po czym ułożyli je w jeden wielki stos w jakimś zakątku parku.

Nawet w mych najbardziej sałatowych latach (bo byłem wtedy „zielony”) uważałem to za dość głupi dowcip - tyle zachodu... Ale słuchałem Troya z wielkim szacunkiem, bo na uniwersytet z Ivy League * trafiłem z państwowej szkółki z Indianapolis, żebym nabrał ogłady. (Gdybym poszedł na uniwersytet Indiana, Purdue, Wabash czy DePauw** byłbym teraz może kongresmenem albo senatorem).

Po wyjeździe Troya sam spróbowałem swych sił na polu dowcipu sytuacyjnego. Chodziłem na końcowe egzaminy z kilku ważnych przedmiotów, na które sam nie uczęszczałem. W trakcie egzaminu wstawałem, darłem na strzępy kartkę z pytaniami, rzucałem je w twarz egzaminatorowi i wychodziłem trzaskając drzwiami. Musiałem chyba zainspirować wielu naśladowców, bo nastąpiła prawdziwa epidemia takiego zachowania na egzaminach.

Sukces!

Mój ostatni wyczyn w Cornell, podobnie jak ten pierwszy, zrobił głupka wyłącznie ze mnie. Wszyscy mężczyźni musieli wówczas przez dwa lata chodzić na kurs oficerski. Chcecie, to wierzcie, chcecie, nie wierzcie: ja byłem w artylerii konnej (tak dawno to było). Pod koniec drugiego roku moich studiów Ameryka toczyła już wojnę z Niemcami, Włochami i Japonią. Zgłosiłem się do wojska i czekałem, aż mnie wezwą. Wizytował nas jakiś generał. Na in-spekcji pojawiłem się udekorowany wszystkimi me-dalami i odznakami - pływackimi, harcerskimi, nawet za chodzenie do szkółki niedzielnej - jakie tylko zdołałem pożyczyć od kolegów. Chyba odbijało mi już kompletnie, bo oblewałem równo wszystkie egzaminy, w tym też z kursu oficerskiego.

* „Liga bluszczowa” - zbiorcze określenie najstarszych, najlepszych i/lub najbardziej renomowanych uniwersytetów amerykańskich. (Odtąd wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

** Uniwersytety niewiele gorsze od tych z Ivy League, ale mniej renomowane, bo znajdujące się na Środkowym Zachodzie.  Generał zapytał, jak się nazywam, ale poza tym nic nie powiedział. Jestem jednak przeświadczony, że musiał to sobie zapamiętać, i słusznie, a jego raport z inspekcji wlókł się za mną, i słusznie, przez następne trzy lata mojej służby w wojsku, z góry przesądzając o tym, że nigdy nie wyszedłem poza rangę szeregow-ca. Dobrze mi tak; była to zresztą jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła (niedouczony starszy szeregowiec musi m y ś l e ć o tylu sprawach!).  Kiedy wojna się skończyła (czterdzieści pięć lat temu!), jak wszyscy inni miałem prawo do noszenia zgodnych z regulaminem i godnością żołnierza na-szywek i wstążek. Ze złośliwą satysfakcją mogę teraz, gdy wiem, jak na nie zapracowałem, uznać, że warte są akurat tyle, co pożyczone błyskotki, które przy-piąłem do munduru z okazji tej tak brzemiennej w skutki inspekcji na kursie oficerskim. Zaczęło się od kawału i na kawale się skończyło. To chyba dość udana zapowiedź przyszłych wypadków, co?

Czy to możliwe, żeby ktokolwiek poszedł na uniwersytet z Ivy League po to, by do końca życia pozostać starszym szeregowcem? Owszem: ja tak właśnie zrobiłem. (I Norman Mailer też. On również ma co opowiadać).

Należało do tradycji w indianapolitańskiej gałęzi naszej niegdyś wielkiej i trzymającej się razem rodzi-ny, by jechać na studia na wschód, ale po skończeniu ich wrócić do Indianapolis. Wujek Aleks poszedł na Harvard. Jako pierwsze zadanie domowe miał napisać wypracowanie o tym, dlaczego chce studiować właś-nie tam. Opowiadał mi, że zaczął swą pracę od następującego stwierdzenia: „Poszedłem na Harvard, bo na MIT * jest już mój starszy brat”.

* Massachusetts Institute of Technology - jedna z najbardziej prestiżowych uczelni technicznych USA.  Tym starszym bratem był Kurt senior, mój ojciec, który studiował wtedy architekturę. Wiele lat później, gdy wcielono mnie do armii jako starszego szerego-wca bez możliwości awansu, ojciec powiedział: „I bardzo dobrze! Może wreszcie nauczą cię porządku!” (Potrafił zachowywać się bardzo zabawnie, ale wtedy wcale nie żartował. Miał całkiem poważną minę. To chyba świadczy o tym, jak okropnym byłem bałaga-niarzem). Kiedy umarł, w geście freudowskiego kanibalizmu przestałem używać dodatku „junior” do nazwiska. (Przez to na liście moich dzieł występuję równocześnie jako ojciec i syn, Kurt Vonnegut i Kurt Vonnegut junior). Tak o nim napisałem w Architectural Digest:

„Gdy mój ojciec miał lat sześćdziesiąt pięć, a ja dwadzieścia siedem, stwierdziłem kiedyś, uważając iż jest strasznie stary, że jego zawód musiał sprawiać mu ogromną przyjemność. Niespodziewanie odpowiedział, że to wcale nie było przyjemne, architektura zaś to nie sztuka, ale księgowość. Poczułem się oszukany, bo dotąd zawsze wpajał we mnie przekonanie, że architektura jest dla niego naprawdę świetną zabawą.

Teraz rozumiem, że to oszustwo, którego tak nagle zaniechał, było przejawem najwyższego honoru i odwagi. Gdy podrastaliśmy, ja i dwoje rodzeństwa, karmił nas złudzeniem, że nasz żwawy ojciec szczyci się dotychczasową karierą zawodową i cieszy się czekającymi go jeszcze, trudnymi ale ciekawymi wyzwaniami. W rzeczywistości Wielki Kryzys, a po-tem druga wojna światowa, kiedy właściwie nikt nic nie budował, o mało kompletnie nie usadziły Kurta Vonneguta seniora jako architekta. Między czterdziestym piątym a sześćdziesiątym pierwszym rokiem życia nie miał prawie nic do roboty. W czasach prosperity byłyby to najlepsze lata, w których jego oczywisty talent, renoma i dojrzałość mogłyby przekonać jakiegoś nie pozbawionego resztek wyobraźni klienta, że ojciec, nawet w Indianapolis, godny jest wielkości lub, jak kto woli, ubawu po pachy.  Nie zamierzam opowiadać tu o zupkach dla bezrobotnych, choć od jakiegoś czasu znów o nich u nas głośno. W czasie Wielkiego Kryzysu w naszym domu zawsze znalazło się coś do jedzenia. Mimo to ojciec musiał zamknąć biuro, założone jeszcze przez jego ojca, pierwszego dyplomowanego architekta w Indianie, i zwolnić wszystkich sześciu pracowników.  Co pewien czas trafiały mu się drobne zamówienia, ale teraz wiem, że były tak mało interesujące, iż usnęliby nad nimi licealiści uczący się rysunku technicznego. Gdyby nie smutny fakt, że rodzina potrzebowała pieniędzy, mógłby mówić wówczas to, co potem, po wojnie, gdy w kraju znowu zaczęło się ludziom lepiej powodzić, powiedział w mojej obecności niedoszłemu klientowi: „Wie pan co? Niech pan lepiej kupi sobie parę ołówków i trochę papieru w kratkę. Usiądzie pan razem z żoną, może akurat...” Wyraził to w bardzo miły sposób, emanował czystą życzliwością.

W czasie wojny kompletnie zarzucił architekturę.  Pracował jako intendent w fabryce pił Atkinsa, gdzie produkowano jakąś broń, pewnie bagnety. W tym czasie zmarła jego żona. Zrozumiał też, że gdy wojna się skończy, żadne z jego dzieci nie zamieszka w Indianapolis, że każde z nas będzie miało własną pracę daleko od rodzinnych stron. To znowu o mało go nie usadziło.

Kiedy do Indianapolis powrócił dobrobyt, ale nie dzieci, ojciec zaczął pracować w biurze projektowym kierowanym przez znacznie młodszych ludzi. Nadal cieszył się doskonałą renomą; był jednym z najbar-dziej kochanych ludzi w mieście; założył nawet, znane obecnie na cały świat, tamtejsze Muzeum Dziecięce. Szczególnie podziwiano go za projekt siedziby Bell Telephone na North Meridian Street, który zrobił jeszcze przed krachem na giełdzie.  Po wojnie w Bell Telephone postanowiono nad-budować jeszcze kilka pięter, ale tak, żeby w niczym nie różniły się od ośmiu już istniejących. Wynajęto do tego innego architekta, choć ojciec ani przed-wcześnie się nie postarzał, ani się nie zapijał; na-prawdę był w pełni sił. Dla firmy architekt to architekt. Ważne, że dostali projekt. Tyle właśnie jest romantyzmu w architekturze.

Wkrótce potem ojciec przeniósł się do okręgu Brown w stanie Indiana, gdzie spędził samotnie resztę życia jako garncarz. Zbudował sobie koło garncarskie. Zmarł w tej pagórkowatej okolicy w roku 1957, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat.

Gdy teraz usiłuję przypomnieć sobie, jaki był, kiedy dorastałem - właśnie wtedy czerpał ze swej pracy zawodowej tak mało satysfakcji - wyobrażam go sobie jako Śpiącą Królewnę, pogrążoną w letargu, na polanie w gęstym lesie czekającą na księcia. Stąd już o krok do następnego skojarzenia: wszyscy ar-chitekci, jakich znam, i w dobrych, i w złych czasach, sprawiają wrażenie, że czekają na tego jednego, hojnego klienta, który sprawi, że staną się wreszcie wzniosłymi artystami, jakimi się urodzili.

Można więc uważać, że życie mojego ojca było dość ponurą bajką. Jeśli stał się Śpiącą Królewną, to w roku 1929 nie jeden, lecz kilku książąt, w tym Bell Telephone, zaczęło przedzierać się ku jego polance przez gęsty las, żeby go obudzić. Ale nagle książęta zachorowali na całe szesnaście lat, a przez czas ich pobytu w szpitalu zła czarownica zmieniła Śpiącą Królewnę w Śpiącego Rycerza.

Kiedy nadszedł Kryzys, przeniesiono mnie ze szkoły prywatnej do państwowej, więc przyprowa-dzałem teraz do domu nowych kolegów, żeby zoba-czyli, jakiego mam ojca. To właśnie te dziesięcioletnie chłopskie dzieci z Indiany uświadomiły mi, że mój ojciec jest czymś równie egzotycznym, jak jedno-rożec.

W epoce, gdy mężczyźni z jego klasy społecznej nosili ciemne garnitury, białe koszule i monochro-matyczne krawaty, ojciec ubierał się tak, jakby wszystko kupował w Armii Zbawienia. Ani jeden element jego garderoby nie pasował do pozostałych.  Teraz wiem, oczywiście, że wszystko dobierał z wiel-ką starannością, tak operując odmiennymi barwami i materiałami, by uzyskać efekt interesujący, a w re-zultacie - piękny.

Podczas gdy inni ojcowie gawędzili ponuro o węg-lu, żelazie, zbożu, drewnie, cemencie i tak dalej, no i jeszcze o Hitlerze i Mussolinim, ojciec namawiał zarówno przyjaciół, jak i zdumionych nieznajomych, by zwrócili uwagę na jakiś przedmiot, znajdujący się w zasięgu ręki czy to w przyrodzie, czy wytworzony przez człowieka, i cieszyli się nim jak dziełem sztuki.  Kiedy zacząłem grać na klarnecie, ogłosił, że ten czarny, nabijany srebrem instrument jest dziełem sztuki. Nieważne, czy wydobywała się z niego mu-zyka, czy nie. Uwielbiał szachy, chociaż w ogóle nie umiał w nie grać. Któregoś dnia przynieśliśmy mu z nowymi kolegami ćmę, żeby nam powiedział, co to za ćma. Nie wiedział, jak się nazywa, ale wszyscy zgodziliśmy się jak jeden mąż: było to dzieło sztuki.

Był też pierwszym obywatelem świata, jakiego

widzieli w życiu moi nowi koledzy, i zapewne

również ostatnim. Politykę i granice polityczne szano-wał akurat tak jak (znowu ten sam obraz) jednorożec.  Piękno może powstawać wszędzie na świecie, i tyle.  AT&T wybudowało jeszcze inny budynek, ten na wyspie Manhattan, niedaleko miejsca, w którym mieszkam. Przedsiębiorstwo telefoniczne znów obyło się bez mojego ojca, którego i tak nie dałoby się już dobudzić. Zamiast niego wynajęto Philipa Johnsona, taką Śpiącą Królewnę, którą przez całe dorosłe życie łaskotały, by się zbudziła, całe tłumy żarliwych książąt.

Czy mam teraz szaleć ze złości, że Los nie dał ojcu tyle radości, co panu Johnsonowi?

Usiłuję wyobrazić sobie, że ojciec przemawia do mnie ponad przepaścią, dzielącą żywych od umar-łych, i słyszę: „Nie żałuj mnie, że w sile wieku na próżno czekałem na romantyczne wyzwania. Jeżeli teraz, po tylu latach, chcesz wyryć coś na moim skromnym grobie na cmentarzu Crown Hill, napisz:

»WYSTARCZYŁO MI, ŻE BYŁEM JEDNOROŻ-

CEM*”.

Tyle artykuł. Ze wzruszeniem dodaję, że ojciec usiłował umożliwić sobie powrót do miłych sercu chwil (nic łatwiejszego dla Tralfamadorczyków z mo-jej powieści Rzeźnia numer pięć), naklejając miłe sercu pamiątki na płytkę pilśniową i pokrywając je lakierem bezbarwnym. To dzięki ojcu właśnie na ścianie mojego gabinetu wisi teraz tak zmumifikowa-ny list:

„Drogi Tato!

Sprzedałem pierwsze opowiadanie do Collier’s.  Wczoraj w południe dostałem wypłatę (750 dolarów minus 10 procent prowizji dla agenta). Wygląda na to, że w najbliższej przyszłości uda mi się sprzedać jeszcze dwie rzeczy.

Chyba coś drgnęło. Pieniądze wpłaciłem na konto, a kiedy i jeśli znowu coś sprzedam, zrobię to samo, dopóki nie będę miał równowartości rocznej pensji w General Electric. Wystarczą na to spokojnie cztery opowiadania, i nawet mi trochę zostanie (tego jeszcze u nas nie było), a wtedy rzucę tę cholerną, koszmarną pracę i póki życia nie poszukam drugiej, tak mi dopomóż Bóg.

Od lat nie czułem się tak szczęśliwy.

Całuję cię”.

List jest podpisany pierwszą literą mojego imienia, bo tak mnie nazywał. Nie jest to żaden kamień milowy w dziejach literatury, ale przy mojej osobistej, wąskiej ścieżynce od narodzin do śmierci piętrzy się jak Stonehenge. Nosi datę 28 października 1949 roku.  Na odwrocie ojciec dokleił list od siebie, wykali-grafowany jego pięknym charakterem pisma cytat z Kupca weneckiego:

Przysięga moja w niebie zapisana

Krzywoprzysięstwem mamże się obciążyć? *

* Przekład L. Ulricha.

 

II

Powiadają, że jeśli dziewica usiądzie na polanie w lesie zamieszkiwanym przez jednorożca, zwierzę to przyjdzie do niej i złoży jej głowę na podołku.  Tak najlepiej złapać jednorożca. Bez wątpienia sposób ten odkryła jakaś dziewica, która siadła sobie na leśnej polanie i wcale nie zamierzała niczego łapać. Ten jednorożec, który przybiegł złożyć jej głowę na podołku, musiał narobić jej kupę wstydu.  (Co dalej?)

W domu mojego dzieciństwa i młodości taką dziewicą była moja siostra Alice, zmarła wiele lat temu (cholernie mi jej brak), a nieuchwytnym, niesamowitym, zaczarowanym jednorożcem - ojciec, Nie potrafiłem go złapać ani ja, ani starszy brat, ten, co był na MIT, Bernard. Nie interesowaliśmy go zbytnio; jeśli o nas chodzi, nie robiliśmy z tego wielkiej tragedii. Byliśmy twardzi, dawaliśmy sobie radę, mieliśmy innych fanów.

(Kiedyś moja córka Edith wyszła bardzo nie-szczęśliwie za człowieka nazwiskiem Geraldo Rivera, który teraz, gdy piszę te słowa, przeprowadza w po-południowych programach telewizyjnych wywiady z ludźmi, którym przytrafiło się coś niezwykłego.  Wspominam o nim w tym miejscu, ponieważ nie-których z jego gości napastowali seksualnie człon-kowie bliskiej rodziny. Dodaję szybko, że mojej siostry, starszej ode mnie o pięć lat, nasz łagodny ojciec nigdy nie napastował seksualnie. Jak dziewica, w której podołku składał głowę jednorożec, była w najgorszym razie po prostu zadziwiona).

Nasz ojciec, gdy ja, jego najmłodsze dziecko go poznałem, rozpaczliwie pragnął bezkrytycznej przyjaźni osoby płci podobno litościwej, ponieważ nasza mama (a jego żona) stopniowo traciła rozum.  Późną nocą, zawsze tylko w ciszy domowego og-niska, nigdy przy gościach, dawała upust niena-wiści do ojca, nienawiści żrącej jak kwas fluo-rowodorowy. Kwas fluorowodorowy potrafi prze-gryźć się przez szklaną butlę, potem przez blat stołu, potem przez podłogę i tak dalej, aż do Piekła.

(Ale nie przez wosk. Za moich czasów w korporacji Delta Epsilon - większość jej członków kształciła się w przedmiotach technicznych - w Cornell krążył dowcip: „Jeśli uda ci się odkryć doskonały rozpusz-czalnik, to w czym go będziesz przechowywać?” Poza tym znacznie lepszym rozpuszczalnikiem niż kwas fluorowodorowy jest woda, tylko że woda nie potrafi przegryźć się przez szkło).

W Niedzieli palmowej upierałem się, że nie leczona i nie rozpoznana choroba umysłowa mamy była wywołana przez szkodliwe substancje chemiczne, nie te, które sama produkowała w swoim organizmie, ale te, które przyjmowała doustnie, a konkretnie alkohol i nieograniczone wprost ilości zapisywanych jej przez lekarza barbituranów. (Nie dożyła czasów, kiedy lekarz szpikowałby ją amfetaminą). Z chęcią uwierzyłbym w dziedziczność jej choroby, ale wśród moich amerykańskich przodków (skrupulatnie wyli-czonych w Niedzieli palmowej) brak klinicznych wariatów. A zresztą co mnie to obchodzi? Przodków się nie wybiera, a mózg i całą resztę traktuję jako wybudowany na wiele lat przed moim urodzeniem dom, w którym mieszkam.

Naprawdę mieszkam w domu na Manhattanie,

wybudowanym przez spekulanta nazwiskiem L.S.

Brooks w roku 1862. Ma pięć i pół metra długości i czternaście metrów szerokości, parter i dwa piętra (dom, nie Brooks. Brooks postawił dwadzieścia iden-tycznych domów, i to wszystkie naraz!)

W czasie obrzydliwej kampanii o urząd prezyden-

ta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej mię-

dzy Bushem a Dukakisem (kiedy to obaj kandydaci

obiecywali, że zajmą się ochroną wszystkich boga-

tych ludzi o jasnej skórze przed wszystkimi bied-

nymi o ciemnej skórze), poproszono mnie, bym

wygłosił mowę na konferencji Amerykańskiego

Związku Psychiatrów w Filadelfii. Mój odziedziczo-ny mózg i struny głosowe powiedziały zebranym, co następuje:

„Witam wszystkich z najwyższym szacunkiem.

Trudno uszczęśliwić nieszczęśliwych, chyba że po-trzeba im tego, co łatwo przepisać: na przykład jedzenia, schronienia czy współczucia i towarzystwa, albo wolności.

To wielki zaszczyt dla mojego zawodu, polegają-cego na opowiadaniu dla pieniędzy historyjek, praw-dziwych i nieprawdziwych, że zaprosiliście mojego przyjaciela i kolegę po piórze, Elie Wiesela oraz mnie, byśmy wystąpili tu przed wami. Może słysze-liście o badaniach doktor Nancy Andreassen z Cen-trum Medycznego Uniwersytetu Iowa, która prze-prowadziła serię wywiadów z zawodowymi pisarzami, wykładającymi podczas słynnych warsztatów pisars-kich, jakie odbywają się na tamtejszej uczelni. Cho-dziło o sprawdzenie czy nasze, pisarskie nerwice różnią się od nerwic całości społeczeństwa. Okazało się, że większość z nas, w tym ja sam, to osobnicy z wyraźną predylekcją do depresji pochodzący z ro-dzin obciążonych skłonnościami... do depresji.  Z badań tych wyprowadzam pewną zasadę, oczy-wiście bardzo ogólną: nie masz szans zostać dobrym, poważnym pisarzem, jeśli nie wykazujesz skłonności do depresji.

Z historii kultury pochodzi inna reguła, która, zdaje się, już się nie sprawdza, a mianowicie że pisarz amerykański, jeżeli chce zdobyć Nagrodę Nobla, musi być alkoholikiem: Sinclair Lewis, Eugene O’Neill, John Steinbeck, samobójca Ernest Hemingway. Według mnie reguła nie sprawdza się dlatego, że w naszym kraju wrażliwość arty-styczna przestała być uważana za cechę czysto kobiecą. Dziś nie musiałem już pojawić się na tej mównicy po pijanemu ani wczorajszego wie-czoru przyłożyć komuś w barze, by udowodnić, że nie jestem tym, kogo nie tak dawno uważano za istotę szczególnie odrażającą, czyli homosek-sualistą.

Elie Wieselowi sławę przyniosła książka pod tytu-łem Noc, opowiadająca o potwornościach Holocaustu widzianych oczyma chłopca, którym wtedy był. Ja zdobyłem sławę pisząc Rzeźnię numer pięć, książkę o amerykańsko-brytyjskiej reakcji na ten sam Holo-caust, czyli o zbombardowaniu Drezna - widzianej oczyma młodzika, starszego szeregowca piechoty amerykańskiej, którym wtedy byłem. Obaj nosimy niemieckie nazwiska, podobnie jak doktor Dichter, który nas tu zaprosił, i wielu sławnych pionierów waszej dziedziny. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że przodkowie wielu z nas tu zebranych, tak Żydów jak gojów, to poddani cesarstwa niemiec-kiego i austrowęgierskiego, skąd wywodzi się tyle wspaniałych dzieł muzycznych, naukowych, malars-kich i teatralnych, lecz pozostałości owych mocarstw dały nam koszmar, z którego, w moim mniemaniu, nigdy się nie przebudzimy.

Holocaust tłumaczy prawie wszystko, dlaczego Elie Wiesel pisze to, co pisze i jest tym, kim jest.  Zbombardowanie Drezna ani trochę nie tłumaczy, dlaczego piszę to, co piszę i jestem tym, kim jestem.  Na pewno wiecie to stokrotnie lepiej ode mnie i możecie zaproponować tysiące mądrych wyjaśnień, co jest tego przyczyną. Mnie Drezno w ogóle nie obchodziło. Nikogo tam nie znałem, a zanim spłonę-ło, nie było mi tam szczególnie dobrze, zapewniam.  W domu, w Indianapolis, widywałem drezdeńską porcelanę, ale już wtedy, podobnie jak teraz, uważa-łem, że jest ona w większości kiczowata. To zresztą kolejny dar od narodów niemieckojęzycznych, obok psychoanalizy i Czarodziejskiego fletu: to bezcenne słowo kicz.

A w dodatku porcelana drezdeńska nie jest wyra-biana w Dreźnie, tylko w Miśni, więc należało spalić Miśnię, a nie Drezno.

Oczywiście to tylko żart. Już taki jestem, że powiem wszystko, byle tylko błysnąć dowcipem, często w najokropniejszych sytuacjach; to zresztą jeden z powodów, dla których jak dotąd już dwie kobiety gorzko żałowały, że wyszły za mnie za mąż.  Każde piękne miasto to skarb całego świata, a nie tylko jednego narodu, więc zniszczenie któregokol-wiek z nich jest katastrofą na skalę światową.  Zanim zostałem żołnierzem, byłem dziennikarzem, więc w Dreźnie zachowywałem się jak dziennikarz - podglądacz cudzych nieszczęść. Obserwator z ze-wnątrz. Elie Wiesel, widząc to, co widział - a on w dodatku był chłopcem, nie młodym mężczyzną, jak ja - tkwił w samym środku tego, co się działo.  Nalot na Drezno - szybka, chirurgiczna akcja, jak uwielbiają mówić specjaliści od wojskowości, okazał się zgodny z arystotelesowskim ideałem tragedii, której akcja rozgrywa się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Holocaust ciągnął się, ciągnął i ciągnął. Mnie Niemcy chcieli utrzymać przy życiu, kierując się przekonaniem, że w pewnym momencie uda się im wymienić mnie i moich towarzyszy niewoli za swoich żołnierzy. Niemcy, oczywiście przy współudziale podobnie jak oni myślących Austriaków, Węgrów, Słowaków, Francuzów, Rumunów, Bułgarów i tym podobnych, chcieli zabić Elie Wiesela i wszystkich, których on znał, wszystkich, którzy choć trochę go przypominali. Chcieli zabić ich, tak jak zabili ojca Elie’ego - głodem, katorżniczą pracą, rozpaczą lub cyjankiem.

Elie Wiesel próbował utrzymać ojca przy życiu.  I nie dał rady. Mój ojciec oraz prawie wszyscy ci, których znałem i kochałem, żyli sobie zdrowo i bez-piecznie w Indianapolis. Właściwą receptą na śmier-telną depresję, jaka zabiła ojca Elie Wiesela, było jedzenie, odpoczynek i czuła opieka, a nie lit, thora-zine, prozac c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin