Pohl Frederik, Kornbluth Cyril M. - Handlarze kosmosem.rtf

(624 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Frederik Pohl

Cyril M. Kornbluth

 

Handlarze kosmosem

 

Przekład

Małgorzata Łukomska

 



2000

Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

The Space Merchants

 

Data wydania:

1952

 

Wydanie polskie

Data wydania:

2000

 

Projekt graficzny serii:

Tomasz Wencek

 

Przełożyła:

Małgorzata Łukomska

 

Wydawca:

Agencja Promocji Książki „Solaris”

ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn

Box 933

Tel (fax) (0-89) 541-31-17

e-mail: apk-solaris@poczta.wp.pl

 

ISBN 83-88431-06-4

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


Rozdział 1

 

Ubierając się rano, przebiegłem w myślach długą listę danych statystycznych, wybiegów, przekłamań i wyolbrzymień, jakich można było spodziewać się w moim raporcie. Wydział, za który byłem odpowiedzialny – Produkcja – został dotknięty prawdziwą plagą zwolnień lekarskich i rezygnacji z pracy, a robota sama, bez ludzi nie posunie się do przodu i Rada z pewnością nie rozgrzeszy mnie z tego.

Roztarłem na twarzy mydło do usuwania zarostu i spłukałem je cienkim strumykiem słodkiej wody z kranu. To zbytnia rozrzutność, wiem, lecz przecież płacę podatki, a po słonej wodzie zawsze swędzi mnie skóra. Zanim zmyłem dokładnie resztki mazistej piany, woda przestała ciec z kranu już na dobre. Zakląłem pod nosem i dokończyłem spłukiwanie słoną wodą. To zdarzało się ostatnio zbyt często; są tacy, co winą za to obarczają sabotażystów Consies. W Korporacji Wodociągów Nowego Jorku przeprowadzają kontrolę za kontrolą, sprawdzając lojalność pracowników, ale jak dotąd bez rezultatów.

Poranne wiadomości zatrzymały mnie na chwilę przed lustrem... wieczorne przemówienie Prezydenta, krótka migawka o przysadzistej srebrzystej rakiecie na Wenus, startującej z piasków Arizony, rozruchy w Panamie... Wyłączyłem je, kiedy zabrzmiał sygnał czasomierza nadawany w paśmie słyszalnym.

Wyglądało na to, że znów się spóźnię, co oczywiście nie pomoże mi ułaskawić Rady.

Zarobiłem pięć minut zakładając wczorajszą koszulę zamiast wkładać spinki do czystej i pozwalając, aby sok śniadaniowy zrobił się na stole ciepły i kleisty. Niestety straciłem też pięć minut próbując dodzwonić się do Kathy. Nie podnosiła słuchawki i spóźniłem się wchodząc do biura.

Na szczęście – co było wręcz niesłychane – Fowler Schocken też się spóźnił.

W naszym biurze Fowler ma zwyczaj zwoływania cotygodniowych posiedzeń Rady piętnaście minut przed rozpoczęciem normalnych godzin urzędowania. Stawia to w pogotowiu urzędników i stenotypistki, a Fowlerowi nie sprawia najmniejszego trudu. I tak co rano jest w biurze, a dla niego „ramo” zaczyna się równo ze wschodem słońca.

Dzisiaj jednak zdążyłem wziąć z biurka streszczenie przygotowane przez moją sekretarkę. Kiedy Fowler Schocken wszedł do biura, uprzejmie usprawiedliwiając się za spóźnienie, ja siedziałem na swoim miejscu przy końcu stołu, w miarę odprężony i tak pewny siebie, jak to jest tylko możliwe będąc współpracownikiem organizacji Fowler Schockena.

– Dzień dobry – powiedział Fowler, a nasza jedenastka wydała zwyczajowy, idiotyczny pomruk.

Nie usiadł, przez mniej więcej pół minuty stał przyglądając się nam po ojcowsku. Następnie, z miną dziennego turysty w Xanadu, rozejrzał się uważnie i z zadowoleniem po pomieszczeniu.

– Myślałem o naszej sali konferencyjnej – powiedział, a my wszyscy rozejrzeliśmy się wokoło. Sala nie jest ani duża, ani mała, powiedzmy dziesięć na dwanaście. Ale jest chłodna, dobrze oświetlona i bardzo okazale umeblowana. Klimatyzatory są zmyślnie ukryte za ozdobnymi frezami, boazeria jest solidna i stonowana, a każdy mebel wykonano od dołu do góry z prawdziwego, przebranego drewna.

Fowler Schocken powiedział:

– Mamy tutaj bardzo miłą salę konferencyjną. Jakże miałoby jednak być inaczej, skoro Zrzeszenie Fowler Schocken jest największą agencją w mieście. Nasze zyski są o miliony dolarów wyższe niż jakiejkolwiek innej firmy w okolicy. No i – rozejrzał się po nas – myślę, że zgodzicie się ze mną wszyscy, że jest to warte zachodu. Nie sądzę, by w tej sali była osoba, która ma mniejszy apartament niż dwupokojowy. – Mrugnął do mnie. – Nawet kawalerowie. Jeśli chodzi o mnie, nie narzekam. Z mojego letniego domu mam widok na jeden z największych parków na Long Island. Od lat nie jadłem żadnych protein z wyjątkiem nowego mięsa, a kiedy jadę na przejażdżkę, pedałuję Cadillaciem. Głód mi nie grozi. I sądzę, że każdy z was może powiedzieć o sobie to samo. Czyż nie tak?

Ręka naszego dyrektora do spraw badania rynku wystrzeliła do góry. Fowler zwrócił się do niego.

– Tak, Matthew?

Matt Runsted umie się podlizać. Rzucił wkoło wojownicze spojrzenie.

– Chcę tylko powiedzieć, że zgadzam się z panem Schockenem w stu procentach, w zupełności – wyrzucił z siebie.

Fowler Schocken uniósł głowę.

– Dziękuję ci, Matthew.

I rzeczywiście tak myślał. Minęła chwila, zanim zaczął kontynuować.

– Wszyscy wiemy – ciągnął – co spowodowało, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy dzisiaj. Pamiętamy korzyści wyciągnięte ze Starrzelius Verily oraz moment, gdy nanieśliśmy ma mapę Indiastries pierwszy sferyczny trust. Scalanie całego subkontynentu w jeden kompleks produkcyjny. Zrzeszenie Schockena było pionierem w obu tych przypadkach. Ale to mamy już za sobą Chciałbym się w związku z tym czegoś dowiedzieć. Możecie mi szczerze powiedzieć – czy tracimy tempo?

Przerwał, by przyjrzeć się badawczo każdej twarzy, ignorując las podniesionych do góry rąk. Dobry Boże, przecież moja też była w górze. Po chwili Fowler kiwnął na mężczyznę po swej prawej stronie.

– Ty pierwszy, Ben – powiedział.

Ben Winaten wstał i powiedział swym charakterystycznym barytonem:

– Jeśli chodzi o Antropologię Przemysłową, to nie! Przeczytajcie dzisiejszy raport dotyczący postępu prac – jest w południowym biuletynie, ale pozwólcie, że go pokrótce streszczę. Według wczorajszych wieczornych doniesień wszystkie szkoły podstawowe na wschód od Mississippi przystosowały już swoje programy wydawania obiadów do naszych zaleceń dotyczących opakowań. Sojaburgery i zregenerowany stek – nie było człowieka przy naszym stole, który nie wzdrygnąłby się z obrzydzeniem na myśl o sojaburgerze i zregenerowanym steku – są pakowane w pojemniki malowane na ten sam odcień zieleni co produkty Universalu. Lecz racje cukierków, lodów i papierosów Kiddiebutt są zawijane w kolorową czerwień Starrzeliusa. Kiedy te dzieciaki dorosną... – triumfalnie oderwał swe oczy od notatek – według naszych przewidywań za piętnaście łat produkty Universalu zostaną rozbite, wykończone i całkowicie wyparte z rynku.

Usiadł w burzy oklasków. Schocken klaskał z innymi i promiennie patrzył na resztę. Pochyliłem się do przodu z Wyrazem Numer Jeden – gorliwość, inteligencja, fachowość – wszystko na mojej twarzy. Ale niepotrzebnie się wysilałem. Fowler wskazał na chudego mężczyznę obok Winstona, Harveya Brunera.

– Nie muszę chyba panom mówić, że Wydział Sprzedaży ma swoje specjalne problemy – powiedział Harvey, nadymając chude policzki. – Przysięgam, że ten cały przeklęty rząd musi być naszpikowany przez sabotażystów Consies. Wiecie, co ostatnio zrobili. Zakazali stosowania infradźwięków w naszych słuchowych reklamach, więc wymyśliliśmy specjalne zestawy słów – replik semantycznych kojarzących się z wszystkimi podstawowymi urazami i neurozami, których obawia się dzisiejsza Ameryka. Potem, przestrzegając dokładnie tych dziwnych przepisów bezpieczeństwa, zmusili nas do zaprzestania projekcji naszych komunikatów na oknach aerobusów. Ale i z tym daliśmy sobie radę. Z Laboratorium donoszą mi – skinął przez stół do naszego dyrektora do spraw badań – że wkrótce zostanie poddany próbom system projekcji bezpośrednio na siatkówkę oka ludzkiego. I na tym wcale nie koniec, ciągle idziemy do przodu. Jako przykład chciałbym wymienić produkt pod nazwą Coffiest... – przerwał. – Przepraszam, panie Schocken – szepnął. – Czy służba bezpieczeństwa sprawdziła tę salę?

Fowler Schocken skinął głową. – Absolutnie czysta. Nic oprócz zwykłego podsłuchu mikrofonowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Izby Reprezentantów. Oczywiście karmimy je spreparowanym playbackiem.

Harvey odprężył się znowu.

– Jeśli chodzi więc o Coffiest – powiedział – to próbujemy go w piętnastu kluczowych miastach. Jest to zwykła oferta – trzynastotygodniowa dostawa Coffiest, tysiąc dolarów gotówką i weekend na Riwierze Liguryjskiej dla każdego, kto się zgodzi. Ale – i tu jest to, co w moim odczuciu czyni tę kampanię naprawdę wielką – każda porcja Coffiest zawiera trzy miligramy prostego alkaloidu. Nic szkodliwego, lecz stanowczo kształtującego przyzwyczajenie. Po dziesięciu tygodniach klient znajduje się jakby w potrzasku do końca życia, kuracja odwykowa będzie go kosztować co najmniej pięć tysięcy dolarów, tak więc prostsze jest dla niego pozostanie przy piciu Coffiest – trzy filiżanki do każdego posiłku plus dzbanek obok łóżka w nocy, tak jak to jest napisane na opakowaniu.

Fowler Schocken rozchmurzył się, a ja znów przyjąłem Wyraz Numer Jeden. Obok Harveya siedziała Tildy Kathis, szefowa działu kadr i prawa ręka samego Schockena. Ale on nie prosił kobiet o zabieranie głosu na posiedzeniach Rady, a obok Tildy siedziałem ja.

Właśnie układałem sobie w głowie wstępne frazy mego wystąpienia, gdy Fowler Schocken pominął mnie z uśmiechem na twarzy.

– Nie będę prosił – powiedział – by każdy wydział składał sprawozdanie. Nie mamy na to czasu. Ale usłyszałem od was odpowiedź, panowie. Odpowiedź, jaką lubię. Podejmowaliście dotąd każde wyzwanie. I w związku z tym – chcę wam rzucić nowe.

Nacisnął przycisk w swym pulpicie sterowniczym i obrócił się wraz z krzesłem. Światła na sali przygasły, projekcja Picassa wisząca za krzesłem Schockena znikła zostawiając marmurkową powierzchnię ekranu, na której zaczął się formować nowy obraz.

Obraz ten widziałem już dzisiaj na ekranie – nad lusterkiem do golenia. Była to rakieta na Wenus, trzystumetrowe monstrum, ospałe dziecię wysmukłych pocisków V2 i przysadzistych rakiet na Księżyc z przeszłości. Wokół niej stało rusztowanie ze stali i aluminium, na którym aż roiło się od małych postaci inżynierów i mechaników, którzy uwijali się z maleńkimi maszynami spawalniczymi. Obraz był oczywiście archiwalny, pokazywał rakietę taką, jaką była tygodnie lub miesiące wcześniej, we wstępnej fazie budowy, jeszcze nie ustawioną pionowo do startu.

Jakiś głos z ekranu mówił triumfująco, choć nieściśle:

– To jest statek, który połączy gwiazdy!

Rozpoznałem głos należący do jednego z komentatorów Wydziału Efektów Słyszalnych, a tekst bez trudu zidentyfikowałem jako dzieło jednej z reporterek Tildy. Utalentowana grafomanka myląca Wenus z gwiazdami musiała pochodzić z jej personelu.

– Oto właśnie statek, którym współczesny Kolumb przemierzy przestrzeń – mówił głos. – Sześć i pół miliona ton plątaniny rur i stali – arka dla tysiąca ośmiuset mężczyzn i kobiet, a w niej wszystko co niezbędne do uczynienia nowego świata ich domem. Kto go zaludni? Jacy szczęśliwi pionierzy wydrą imperium z obfitej, dziewiczej gleby innego świata? Pozwolą państwo, że przedstawię niektórych z nich – oto mężczyzna i jego żona, dwoje nieustraszonych...

Głos mówił dalej. Na ekranie obraz rozpłynął się, pokazując obszerne podmiejskie osiedle wczesnym rankiem. Na ekranie mąż zwijający łóżko do ściany i zdejmujący przepierzenie kącika dziennego, żona krzątająca się przy śniadaniu i rozkładająca stół. Nad sokami śniadaniowymi i strawą dla dzieci (z parującym kubkiem Coffiestu dla każdego, jakżeby inaczej) rozmawiali przekonywująco ze sobą o tym, jak mądrze i dzielnie postąpili, zgłaszając się do odbycia podróży w rakiecie na Wenus. I po zamykającym pytaniu najmłodszej gaduły: – Mamusiu, kiedy już będę taki duży, to czy wezmę moich chłopców i dziewczynki do miejsca tak samo ładnego jak Wenus? – nastąpiła seria niezwykle pięknych zdjęć z Wenus, ale takiej, jaką będzie kiedy to dziecko dorośnie – zielone doliny, kryształowo czyste jeziora, lśniące góry.

Komentarz nie zaprzeczał wprost, alei też nie rozwodził się nad dziesiątkami lat hydroponiki i życia w hermetycznie szczelnych kabinach, latami zmagania się z nie nadającą się do oddychania atmosferą Wenus i bezwodną chemią.

Instynktownie nacisnąłem starter na moim zegarku, w chwili gdy rozpoczął się film. Kiedy się skończył, odczytałem wskazanie: dziewięć minut. Trzy razy dłużej, niż mógłby być legalnie nadawany jakikolwiek program reklamowy. O pełną minutę dłuższy od czasu, jaki nam zazwyczaj przyznawano na antenie.

Zaraz po tym jak zapalono światła i papierosy, a Fowler Schocken rozpoczął swoje pełne werwy przemówienie, zacząłem rozumieć jak mogło to być możliwe.

Rozpoczął w wymijający sposób, który stał się już częścią naszego zawodu. Zwrócił naszą uwagę na historię reklamy – od prostego zadania sprzedaży gotowych produktów, do jej obecnej roli, polegającej na tworzeniu gałęzi przemysłu i przeobrażeniu życia ludzi celem zaspokajania potrzeb handlu. Jeszcze raz wspomniał o tym, co my sami, współpracownicy agencji Fowler Schocken dokonaliśmy w naszej ekspansywnej karierze. A następnie powiedział:

– Jest takie stare powiedzenie, panowie! „Świat jest naszą ostrygą”. Uczyniliśmy go prawdziwym. Ale tę ostrygę już skonsumowaliśmy.

Dokładnie zgasił swego papierosa.

– Zjedliśmy już ją – powtórzył. – Dosłownie i realnie podbiliśmy już ten świat. Jak Aleksandrowi, potrzebny jest nam świat do podbicia. I tutaj – wskazał ręką znajdujący się za nim ekran – tutaj widzieliście właśnie pierwszy z tych światów.

Jak już mogliście się zorientować, nigdy nie lubiłem Matta Runsteda. Jest człowiekiem wścibskim, którego podejrzewam o podsłuchiwanie, nawet wewnątrz firmy, musiał wyszpiegować projekt Wenus już dawno, gdyż nawet najbardziej utalentowane umysły nie mogłyby zaimprowizować tego, co powiedział. Podczas, gdy cała nasza reszta była zajęła przyswajaniem sobie tego, co powiedział Fowler Schocken, Runsted skwapliwie mu się podlizywał.

– Panowie – powiedział z pasją – to jest naprawdę pomysł geniusza. To nie jakieś tam Indie. To nie jakiś towar. Ale cała planeta do sprzedania. Chylę czoło, panie Fowler Schocken – Clivie, Boliwarze i Johnie Jakobie Astorze nowego świata!

Jak już powiedziałem, Matt był pierwszy, ale każdy z nas wstał i kolejno powiedział coś w tym rodzaju. Nie wyłączając mnie. To było łatwe, robiłem to od lat. Kathy nigdy tego nie rozumiała, a ja próbowałem jej tłumaczyć to zachowanie twierdząc, że był to rodzaj jakby religijnego obrzędu – coś, jak rozbicie butelki szampana o dziób statku, lub ofiara z dziewicy przed zbiorem zbóż. Nawet tłumacząc to z lekkim naciskiem nie przeprowadzałem zbyt daleko idących analogii. Nie sądzę, by ktokolwiek z nas, może tylko z wyjątkiem Matta Runsteda, dostarczałby na rynek substancje zawierające opium, wyłącznie dla zysku. Ale słuchając Fowlera Schockena i hipnotyzując się naszymi antyfonicznymi odpowiedziami, wszyscy stawaliśmy się zdolni do każdego działania, które służyłoby naszemu bogowi handlu.

Nie chcę przez to powiedzieć, że jesteśmy kryminalistami. Alkaloidy w Coffiest były, jak podkreślał Harvey, nieszkodliwe.

Kiedy skończyliśmy, Fowler Schocken dotknął innego przycisku i pokazał nam schemat kampanii. Objaśnił go dokładnie, punkt po punkcie, pokazał nam tablice, wykresy oraz diagramy opisujące cały nowy wydział Zrzeszenia Fowler Schocken, który będzie utworzony dla kierowania rozwojem i eksploatacją planety Wenus. Opisał nudne dla mnie układy w lobby oraz przyjacielskie kontakty w Kongresie, które dawały nam wyłączne prawo do ściągania daniny i pieniędzy z planety – a ja zacząłem rozumieć, dlaczego mógł bezpiecznie nadawać dziewięciominutowe reklamówki. Wyjaśnił dlaczego rząd – to zresztą dziwne, że wciąż myślimy i mówimy o tej Izbie reprezentującej różne grupy nacisku, tak jakby to była jedność z własnej wolnej woli – dlaczego rząd chciał, by Wenus była planetą amerykańską i dlaczego wybrał typowo amerykański talent do rozreklamowania tego przedsięwzięcia. Gdy przemawiał, część jego zapału udzieliła się i nam. Zazdrościłem temu, kto będzie prowadził Wydział Wenus, każdy z nas byłby dumny z podjęcia takiego wyzwania.

Mówił też o kłopotach z senatorem z Du Pont Chemicals i jego czterdziestoma pięcioma głosami, a także o łatwym zwycięstwie nad senatorem z Nash-Kelwinator z jego sześcioma. Mówił z dumą o lipnej demonstracji Consie przeciwko Fowlerowi Schockenowi, która ustawiła się przed nastawionym niezwykle anty-Consie Ministerstwem Spraw Wewnętrznych. Środki wizualne zrobiły piękną robotę kondensując informacje, ale i tak spędziliśmy prawie godzinę oglądając schematy i słuchając o osiągnięciach i planach Fowlera.

W końcu nasz szef zgasił projektor i powiedział:

– No i proszę. Oto nasza nowa kampania. Zaczyna się od teraz. Mam jeszcze jedną wiadomość do podania i wszyscy będziemy mogli wziąć się do pracy.

Fowler Schocken jest dobrym aktorem. Upłynęło trochę czasu, zanim wyjął kartkę papieru i odczytał z niej zdanie, które najniższy rangą z naszych urzędników mógłby odczytać z mankietu.

– Przewodniczącym Wydziału Wenus – przeczytał – będzie Mitchell Courtenay.

I to była największa niespodzianka ze wszystkich, zaserwowanych nam dzisiaj przez Fowlera, bo Mitchell Courtenay to ja.

 

Rozdział 2

 

Postałem z Fowlerem ze trzy czy cztery minuty, zanim reszta Rady nie rozeszła się z powrotom do swoich biur, a jazda windą w dół z sali konferencyjnej do mojego biura na osiemdziesiątym szóstym piętrze zajęła kilka sekund. Kiedy wszedłem, Hester sprzątała już z mojego biurka.

– Gratuluję, panie Courtenay – powiedziała. – Przechodzi pan na osiemdziesiąte dziewiąte. Czy to nie cudowne! A ja również będę miała prywatne biuro!

Podziękowałem jej i chwyciłem za słuchawkę telefonu. Pierwszą rzeczą, jaką powinienem zrobić było zwołanie mojego personelu i przekazanie steru Wydziału Produkcji Tomowi Gillespie, który był następnym w kolejce. Ale pierwszym, co zrobiłem, było wykręcenie numeru do apartamentu Kathy. Ponieważ nadal nikt nie podnosił słuchawki, poprosiłem zespół.

Byli właściwie zmartwieni widząc, że odchodzę, a jednocześnie zadowoleni z faktu, że wszyscy przesuwali się o oczko wyżej w hierarchii.

A potem przyszła pora lunchu, tak więc odłożyłem problem planety Wenus na popołudnie.

Zadzwoniłem, zjadłem szybko w barze zakładowym, zjechałem windą na dół do kolejki, a kolejką szesnaście przecznic na południe. Wychodząc znalazłem się po raz pierwszy tego dnia na otwartym powietrzu. Sięgnąłem po zatyczki przeciwsadzowe, lecz ich nie włożyłem. Mżył lekki deszczyk i powietrze było nieco czyściejsze. Było lato, gorące i parne. Hordy ludzi tłoczących się na chodnikach, tak jak ja chciały dostać się z powrotem do budynku. Musiałem wręcz przedzierać się przez ulicę, aby dostać się do lobby. Windą wjechałem na czternaste piętro. Był to stary budynek z niedoskonałą klimatyzacją i poczułem chłód w moim wilgotnym garniturze. Przyszło mi do głowy, by wykorzystać ten fakt, zamiast historyjki, którą wcześniej przygotowałem, ale zarzuciłem tę myśl.

Dziewczyna w wykrochmalonym białym uniformie podniosła na mnie wzrok, kiedy wszedłem do biura. Powiedziałem:

– Nazywam się Silver. Walter P. Silver. Jestem umówiony.

– Ach, pan Silver – przypomniała sobie. – Pańskie serce, powiedział pan, że to nagły wypadek.

– Zgadza się. To z pewnością są bóle psychosomatyczne, ale czułem...

– Oczywiście – wskazała mi krzesło. – Doktor Nevin zaraz pana przyjmie.

Minęło dziesięć minut. Z gabinetu lekarskiego wyszła jakaś młoda kobieta i wszedł mężczyzna, który czekał w pokoju przyjęć przede mną. Wyszedł po chwili i pielęgniarka zaprosiła mnie do środka.

– Zechce pan teraz wejść do gabinetu doktor Nevin?

Wszedłem. Kathy, schludna i przystojna w lekarskim kitlu, kładła na swym biurku kartę chorobową. Kiedy mnie ujrzała powiedziała bardzo poirytowanym tonem:

– Oh, Mitch!

– Powiedziałem tylko jedno kłamstwo – rzekłem. – Zmyśliłem tylko nazwisko. Ale to jest nagły wypadek. I zaangażowane w to jest moje serce.

Zauważyłem jakby cień uśmiechu, który przemknął szybko po jej twarzy.

– Ale nie z medycznego punktu widzenia – stwierdziła.

– Powiedziałem twojej dziewczynie, że prawdopodobnie jest to psychosomatyczne, a ona zgodziła się z tym, że moja wizyta u pani doktor jest konieczna.

– Pomówię z nią o tym. Mitch, wiesz przecież, że nie mogę widywać się z tobą podczas godzin pracy. A teraz proszę...

Usiadłam obok jej biurka.

– W ogóle się ostatnio nie widujemy Kathy. Co się stało?

– Nic. Proszę odejdź, Mitch. Jestem lekarzem, pracuję.

– Nic nie jest tak ważne jak to, Kathy. Dzwoniłem do ciebie przez cały wczorajszy wieczór i dzisiejszy ranek.

Zapaliła papierosa nie patrząc na mnie.

– Nie było mnie w domu – powiedziała.

– Nie było cię. – Pochyliłem się do przodu, wziąłem papierosa od niej i zaciągnąłem się. Zawahała się, wzruszyła ramionami i wyjęła drugiego. Powiedziałem!

– Nie przypuszczam, bym miał prawo pytać się mojej żony, gdzie spędza czas?

Kathy wybuchła.

– Cholera, Mitch, wiesz przecież... – Jej telefon zadzwonił. Zamknęła na chwilę oczy i wzięła głęboki oddech. Podniosła słuchawkę, przechylając się do tyłu na krześle, patrząc w dal, odprężona, lekarz uspakajający pacjenta. Trwało to tylko kilka chwil. Kiedy skończyło się, była całkowicie opanowana.

– Proszę wyjdź – powiedziała gasząc niedopałek papierosa.

– Nie wyjdę, dopóki nie powiesz mi kiedy się zobaczymy.

– Ja... nie mam czasu na spotkania z tobą, Mitch. Nie jestem twoją żoną. Nie masz prawa dręczyć mnie w ten sposób. Mogłabym ci zakazać i spowodować twoje aresztowanie.

– Mój akt jest zarejestrowany – przypomniałem jej.

– Mój nie. I nigdy nie będzie. To tylko do końca roku i między nam skończone, Mitch.

– Jest coś, co chciałem ci powiedzieć – Kathy zawsze można było złapać na ciekawość.

Nastąpiła długa przerwa i zamiast powiedzieć „Proszę, wyjdź”, rzekła:

– No wiec, cóż to takiego?

– Coś dużego – oznajmiłem. – Coś, co trzeba koniecznie uczcić. I nie mówię tego tylko po to, by się z tobą spotkać na krótko dziś wieczorem. Proszę, Kathy... Kocham cię bardzo i obiecuję nie robić sceny.

– ... Nie.

Ale zawahała się. Powiedziałem:

– Proszę...

– No więc...

Kiedy myślała, zadzwonił telefon.

– No dobrze – powiedziała. – Zadzwoń do mnie do domu. O siódmej. A teraz pozwól mi zająć się tymi chorymi ludźmi.

Podniosła słuchawkę. Wyszedłem z jej gabinetu, podczas gdy ona wciąż rozmawiała. Nawet nie spojrzała na mnie.

 

Kiedy wszedłem, Fowler Schocken pochylał się nad swoim biurkiem, wpatrując się w ostatnie wydanie „Taunton’s Weekly”. Czasopismo błyszczało wszystkimi kolorami, gdyż wzbudzone fotonami cząsteczki jego tuszów odbijały je pełną gamą. Zamachał w moim kierunku błyszczącymi stronami i zapytał:

– Co o tym sądzisz, Mitch?

– Tania reklama – powiedziałem bezzwłocznie. – Gdybyśmy musieli poniżyć się aż tak, by sponsorować takie czasopismo jak Taunton Associates to sądzę, że zrezygnowałbym. To jest za tani chwyt.

– Hm. – Położył czasopismo stroną tytułową do dołu, błyszczące strony wydały ostatni błysk światła i przygasły, odcięte od słońca.

– Tak, to tani chwyt – powiedział z namysłem. –...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin