Haldeman Joe - Osobna Wojna.doc

(226 KB) Pobierz
JOE HALDEMAN

Joe Haldeman

 

 

osobna wojna


Wyjaśnienie

 

 Kilka lat temu napisałem powieść „Wieczny pokój" i przezornie zastrzegłem we wstępie, iż nie jest ona kontynuacją „Wiecznej wojny", aczkolwiek częściowo porusza te same problemy, tylko z punktu widzenia autora starszego o ponad dwadzieścia lat.

 Krytyk Gary Wolfe zauważył, iż te dwie książki w połączeniu z moją „mainstreamową" powieścią „1968 " tworzą rodzaj tryptyku o miłości i wojnie. Była to miła, elegancka koncepcja i oto teraz psuję wszystko, pisząc następną powieść. Nie sądzę, aby uznano ją za część tetralogii.

 Jednakże już wtedy, kiedy po raz pierwszy sprzedawałem prawa autorskie do "Wiecznej wojny", miałem wrażenie, że konieczna będzie następna cześć. Pani redaktor oznajmiła, że gdyby ta książka nie miała szczęśliwego zakończenia, nigdy by jej nie kupiła.

 Jeśli kiedykolwiek znalazłem się w miejscu i sytuacji, kiedy należy trzymać język za zębami, to właśnie wtedy, ale to było w innym kraju, a poza tym ta pani już nie żyje. "Wieczna wojna" wcale nie kończy sie happy endem. Wprawdzie Marygay i William wreszcie się spotykają - książka kończy się zawiadomieniem o narodzinach ich pierwszego dziecka - ale żyją razem na więziennej planecie, traktowani jako genetyczne kuriozum we Wszechświecie, w którym ludzki gatunek zrezygnował ze swego człowieczeństwa, upodabniając się do zdegenerowanej społeczności dawnych wrogów.

 W kolejnej powieści, „Wieczna wolność", Marygay i William postanawiają coś z tym zrobić. Albo zginąć.

 

Joe Haldeman

 


1

 

 Byliśmy strasznie poharatani, ale armia wykurowała nas i dała nam do dyspozycji Heaven - na jakiś czas. A także fortunę, którą mogliśmy tam wydać.

 Najkosztowniejszym i najtrudniejszym do zastąpienia elementem bojowego skafandra jest okryty nim człowiek, więc jeśli odniesie dostatecznie ciężką ranę, która wyłączy go z walki, kombinezon próbuje ratować co się da. W przypadku Williama automatycznie odciął mu poszarpaną nogę i zasklepił kikut. W moim przypadku zrobił to z prawą ręką, tuż za łokciem. Powiadają, że nam, kobietom, łatwiej pogodzić się z utratą ręki niż nogi. Kto też to wymyślił?

 Mieliśmy jednak wiele szczęścia. że obojgu nam amputowano kończyny w tym samym czasie, dzięki czemu mogliśmy być razem.

 Kampania na Tecie-2, zakończyła się totalną klęską. Podczas gdy William i ja leżeliśmy sobie pod narkozą, inni ginęli. dziesiątkowani na Alephie-7. Po dwóch potyczkach mieliśmy pięćdziesięciu czterech zabitych, trzydziestu siedmiu rannych, dwóch wariatów oraz zaledwie dwunastu mniej więcej zdolnych do służby żołnierzy, którzy - oczywiście tryskali entuzjazmem. Niestety, dwunastu żołnierzy nie wystarczy by wydać walną bitwę, tak więc "Sangre y Victoria" skierowano na szpitalną planetę Heaven.

 Lecieliśmy tam dość długo, wykonując trzy skoki kolapsarowe. Taurańczycy potrafią dogonić statek wykonujący jeden skok, jeśli znajdą się w odpowiednim miejscu i we właściwym czasie. Przy dwóch jest to mało prawdopodobne, a przy trzech niemożliwe.

 (Może jednak nic należy mówić o „niemożliwym", żeby nic zapeszyć. Z powodu relatywistycznych zniekształceń czasoprzestrzeni związanych ze skokami kolapsarowymi, napotykając nieprzyjaciela nigdy nie wiesz, czy przybywa on z twoich czasów, czy też z odległej o cale wieki przeszłości lub przyszłości. Może za tysiąc lat lub dwa będą w stanie podążać za nami nawet przez trzy kolejne skoki, jak po śladach stóp. Wówczas jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobią, to zamienią w parę Heaven. A potem Ziemię.)

 Heaven jest taka, jaką mogłaby być Ziemia nieskażona przez przemysł i ludzką chciwość - pokryta dziewiczymi lasami, stepami i górami - lecz jest również pomnikiem industrializacji i żądzy zysku.

 Kiedy wyzdrowiejesz (a nie ma w tej kwestii żadnego "jeśli", gdyż nie znalazłbyś się tam, gdyby nie mieli pewności, że zdołają cię połatać) nadal służysz w wojsku, ale jesteś też niewyobrażalnie bogaty. Nawet żołd szeregowca, automatycznie inwestowany przez długie wieki upływające między kolejnymi bitwami, zmienia się w fortunę. Jednym z zadań Heaven jest wprowadzenie wszystkich tych milionów z powrotem do obiegu. Dlatego oferuje niezwykle szeroką gamę rozrywek, a wszystkie one są bardzo kosztowne.

 Kiedy William i ja wyzdrowieliśmy, dano nam sześciomiesięczny urlop na "wypoczynek i rekreację". ja wyszłam ze szpitala dwa dni wcześniej, ale zaczekałam na Williama, nadrabiając zaległości w lekturze. Nadal mieli tam książki dla tradycjonalistów, którzy nie chcieli podłączyć się by przeżywać przygody i podniety, kosztujące wiele tysięcy dolarów za minutę. Ja miałam do wydania 529 755 012 dolarów, więc mogłabym do woli oddawać się tym przyjemnościom. Słyszałam jednak, że będę ich miała po uszy podczas szkolenia przed następnym przydziałem. Używali SPSB, czyli symulatora przyspieszonych sytuacji bojowych, który uczył cię różnych rzeczy, każąc ci robić je w wirtualnej rzeczywistości. Raz za razem, dopóki sie nie nauczysz.

 William nazbierał półtora raza tyle pieniędzy co ja, ponieważ od wielu wieków miał wyższą ode mnie rangę, ale nie czekałam na niego po to, żeby położyć rękę na jego forsie. Pewnie chciałabym spędzić ten czas w jego towarzystwie nawet gdybym go nie kochała. Byliśmy jedynymi ludźmi urodzonymi w dwudziestym wieku, a tych z dwudziestego pierwszego była zaledwie garstka. Bardzo niewielu z nich po służbie mówiło zrozumiałym dla mnie językiem, chociaż wszystkich żołnierzy uczono "starej" anielszczyzny, jako swego rodzaju temporalnej lingua franca. Niektórzy z nich twierdzili, że ich ojczystym językiem jest angielski, lecz mówili nim bardzo szybko i połykali część samogłosek. Cztery wieki. Czy mój język brzmiałby równie dziwnie w uszach purytanów, którzy w 1620 roku założyli Plymouth w Massachussetts? Nie sądzę.

 (Ciekawe jak zareagowałby jeden z tych ojców założycieli, gdyby zobaczył, w jakim kierunku ewoluowało życie, które wedle nich powinno być pobożne i pracowite. Religia jest na Ziemi dziwactwem, niemal równie rzadkim jak heteroseksualizm. Na Heaven też nie ma Boga, a kobiety i mężczyźni kochający lub uprawiający seks z osobami przeciwnej płci wykazują skłonność do anachronicznej perwersji.)

 Zanim William wyszedł ze szpitala, zarezerwowałam luksusowy apartament dla "nowożeńców" w Skye - napowietrznym kurorcie. Spędziliśmy tam pięć dni, w anachroniczny sposób ciesząc sie sobą. Potem wynajęliśmy latacz i ruszyliśmy w świat.

 Chciałam na jpierw zobaczyć naturalne, dzikie ostępy tej planety i William spełnił moją zachciankę. Biwakowaliśmy na pustyni, w dżungli, w arktycznej pustce, na szczytach gór i na bezludnych wyspach. Mieliśmy pole siłowe, które nie dopuszczało do nas niebezpiecznych zwierząt i pozwalało nam oglądać je z bliska, kiedy próbowały zrozumiec, dlaczego nie mogą zjeść nas na obiad. Te stworzenia robiły wrażenie, gdyż ewolucja na Heaven nie dała ssakom przewagi nad gadami, więc w obu tych gromadach powstał szereg wielkich i szybkich drapieżników, w rozmaitych, pięknych i brzydkich odmianach.

 Potem zwiedziliśmy miasta, w ich ograniczonej różnorodności. Niektóre, jak leśne Threshold, gdzie odrosły nam odcięte kończyny, wtapiały się w otoczenie. Był to styl obowiązujący w dwudziestym drugim wieku, zbyt oczywisty i wyzywający dla współczesnych. Nowsze miasta, takie jak Skye, ostentacyjnie ukazywały swą sztuczność. Oboje byliśmy lekko zaniepokojeni w Atlantis, pod grubą na kilometr warstwą wody, w której przemykały ogromne świetliste bestie, tłukąc o pole siłowe w ciemne noce i dnie. Być może była to nazbyt oczywista metafora naszego życia w wojsku, gdzie tylko cienka pokrywa ściany statku lub bojowego skafandra odgradzała nas od czarnej nicości kosmosu, przez który przemykały potwory pragnące cię zniszczyć.

 Jedynym celem istnienia wielu z tych miast było pozbawianie żołnierzy gotówki, więc mimo pozornej różnorodności, wszystkie oferowały to samo. Jedzenie, picie, narkotyki, wycieczki, uprawianie lub obserwowanie seksu.

 Seks pokazy zainteresowały mnie bardziej niż Williama, którego brzydził widok uprawiających seks mężczyzn. Ja nie uważałam, żeby to co robili tak bardzo różniło się od tego, co robiliśmy we dwoje. Z pewnością nie było równie przeciwne naturze jak seksualne wycieczki, podłączanie się do maszyny dostarczającej obraz idealnego partnera i sprzątającej po akcie.

 Poszedł ze mną na pokaz miłości Iesbijskiej i później kochał się ze mną z nadzwyczajną energią. Pomyślałam, że może to być coś więcej niż skutek podniecenia. Może próbował coś udowodnić. Żartowaliśmy sobie z tego: "Ja Tarzan, ty Jane. Ja Tarzan, ty Heathcliff". Kto na tym świecie zrozumiałby, z czego się śmialiśmy?

 Prostytucja zyskała nowy wymiar, gdy wynaleziono nowe empatonarkotyki, wytwarzające miedzy sprzedającymi a kupującymi głęboką i prawdziwą, choć krótkotrwałą, więź emocjonalną, moim zdaniem mającą konkurować z elektronicznymi fantazjami. Mówiliśmy sobie, że nie mamy ochoty tego spróbować, chociaż gdybym była sama zapewne zrobiłabym to z czystej ciekawości. Nie sądzę, żeby William miał na to ochotę, gdyż te narkotyki nie działają na pary odmiennej płci, a przynajmniej tak powiedziała nam jedna z przedstawicielek tego zawodu, chichocząc i szeroko otwierając oczy z zażenowania. Na samą myśl o czymś takim.

 Przez sześć miesięcy cieszyliśmy się wspólnym życiem i wszelkimi uciechami, ale i tak zostało nam jeszcze sporo pieniędzy, kiedy nagle wszystko się skończyło. Jedliśmy lunch w eleganckiej restauracji w Skye, patrząc jak słońce skrzy się na spokojnej powierzchni leżącego klik niżej oceanu, gdy podszedł do nas zdenerwowany szeregowiec, zasalutował i wręczył nam zapieczętowane rozkazy.

 Kierowano nas w różne miejsca. William otrzymał przydiał na Sade-138, kolapsar w Obłoku Magellana. Ja na Alepha-10, w grupie Oriona.

 On awansował do stopnia majora i został dowódcą oddziału uderzeniowego na Yodzie-4, a ja w randze kapitana miałam być zastępcą dowódcy na Alephie-10.

 To było niewiarygodne, wręcz nierealne, potwornie głupie i niesprawiedliwe. Byliśmy razem od początku przez pięć lat lub połowę milenium - i żadne z nas nie nadawało się na dowódcę. Nie byliśmy nawet dobrymi szeregowcami! Armia miała na to mnóstwo dowodów. A jednak za tydzień miał odlecieć na Stargate, aby dowodzić wieloma mężczyznami i kobietami. Mój oddział uderzeniowy za dwa dni zbierał się na orbicie Heaven. l ja również miałam objąć dowódcze stanowisko.

 Polecieliśmy z powrotem do odległego o pół świata Threshold i dotarliśmy tam w chwili, gdy otwierano urzędy. William namowami i przekupstwem dotarł aż na sam szczyt, usiłując przynajmniej uzyskać zmianę moich rozkazów i przydzielić mnie do jego oddziału. Czy to by coś zmieniło? Większość jego ludzi, z którymi miał się spotkać na Stargate. jeszcze się nie narodziła.

 Oczywiście nie była to kwestia logiki, tylko biurokracji. A żadna armia w historii nie była równie zbiurokratyzowana. Osoba, która podpisała te rozkazy dla nienarodzonych jeszcze ludzi, zapewne już dawno umarła.

 Przez te półtora dnia, jakie nam zostały, nie zdołaliśmy niczego wymyślić.

 Oczywiście, rozważaliśmy możliwość ucieczki. Dobrze poznaliśmy planetę i zostało nam jeszcze dużo pieniędzy, ale ten świat należał do armii. W żadnym mieście nie bylibyśmy bezpieczni, a w dzikich ostępach rzucalibyśmy się w oczy, gdyż nie moglibyśmy tam przeżyć bez pola siłowego, które łatwo wykryć. Oczywiście, dezercja zostałaby ukarana śmiercią i zastanawialiśmy się, czy nie umrzeć razem w ten sposób, rzucając ostatnie wyzwanie. Byłby to jednak daremny gest, gdybyśmy dali się zabić wojsku. Lepiej niech to zrobią Taurańczycy.

 

  W końcu, wyczerpani dyskusjami, gniewem i żalem, przez całą noc, aż do rana leżeliśmy mocno przytuleni do siebie. Chciałabym powiedzieć, że w ten sposób dodaliśmy sobie otuchy.

 Kiedy odprowadzał mnie do kosmoportu trzy godziny przed startem, byliśmy prawie zupełnie zobojętniali. Zapewne tak zachowuje się człowiek po śmierci ukochanej osoby. Żaden poetycki opis kochanków rozdzielonych przez śmierć nie dotyczył równie ostatecznej sytuacji. Nawet gdybyśmy oboje wyruszyli na Ziemię w odstępie kilku dni, z geometrii czasoprzestrzeni związanej ze skokiem kolapsarowym wynikało, że w chwili naszego przybycia na miejsce ta różnica zwiększyłaby się do kilkudziesięciu lub kilkuset lat.

 A my nie lecieliśmy na Ziemię. Sade-138 była oddalona o 150 000 lal świetlnych od Alepha-10. Powiadają, że przy podróżach kolapsarowych absolutna odległość nie ma żadnego znaczenia. Gdyby jednak William zginął przy uderzeniu bomby "nova" maleńka iskierka jej eksplozji dopiero po tysiącu pięciuset wiekach zostałaby dostrzeżona na Orionie lub Ziemi. Czas i odległość przekraczające wszelkie wyobrażenie.

 Rzecz jasna, kosmolot znajdował się na równiku, na wyspie zwanej Paerw'l czyli Farewell. Był tam wysoki klifowy brzeg, a właściwie turnia z płaskim wierzchołkiem nad znajdującą się na wschodzie zatoką, gdzie spędziliśmy z Williamem kilka dni, poszcząc i medytując. Powiedział, że pójdzie tam, żeby obserwować start. Miałam nadzieję, że dostanę miejsce przy oknie, żeby móc patrzeć na wyspę i rzeczywiście udało mi się dopchać do luku, kiedy wsiadaliśmy na prom. Niestety, z poziomu morza nie zdołałam dostrzec szczytu urwiska, a kiedy zawyły silniki i niewidoczna ręka wcisnęła mnie w fotel wytężałam wzrok lecz oślepiły mnie łzy i nie zdołałam unieść dłoni, żeby je otrzeć.


 


2

 

 Na szczęście po zadokowaniu w stacji kosmicznej Athene pozostało mi jeszcze sześć godzin czasu do wyznaczonego terminu rozpoczęcia szkolenia. Wystarczająco dużo, żeby wziąć się w garść, z pomocą tabletek. Poszłam do mojej niewielkiej kajuty, rozpakowałam torbę i wyjęłam pastylki. Potem przez jakiś czas leżałam na koi. Później wróciłam do mesy i patrzyłam na wirującą w dole planetę zieloną, białą, błękitną. W odległości paru klików orbitowało jedenaście statków, w tym jeden duży krążownik, zapewne "Bolivar", który miał nas zabrać na Alepha-10.

  Mesa była ogromna i prawie pusta. Zauważyłam dwie inne kobiety w nieznajomych beżowych mundurach, prawdopodobnie z załogi Athene. Rozmawiały w szybkiej i obcobrzmiącej neoangielszczyźnie, tak, że ledwie rozumiałam co mówią.

 Kiedy nalewałam sobie kawę, nadszedł jakiś mężczyzna w bladozielonym kombinezonie maskującym, podobnym do mojego. W tym pomieszczeniu o stonowanych ziemskich barwach i drewnianych meblach nie byliśmy zakamuflowani tak dobrze jak te dwie w beżowych mundurach. Podszedł i też wziął sobie kubek.

 - Kapitan Potter, Marygay Potter.

 - Zgadza się - odparłam. - Z Bety?

 - Nie, stacjonuję tutaj, ale jestem z armii. - Wyciągnął rękę. - Pułkownik Michael Dobei, Mike. Jestem twoim oficerem do spraw orientacji temporalnej.

 Zanieśliśmy kawę do stolika.

 - Masz mnie zorientować w tej rzeczywistości i przyszłości?

 Skinął głową.

 - Przygotować do kontaktów z podległymi ci mężczyznami i kobietami. A także z innymi oficerami.

 - Najtrudniejsza będzie ta część „z podległymi". Nie jestem żołnierzem, pułkowniku.

 - Mike, Prawdę mówiąc jesteś lepszym żołnierzem niż przypuszczasz. Widziałem twoje dane. Brałaś udział w wielu walkach i nie załamałaś się. Nawet po tych strasznych przejściach na Ziemi.

 Przebywaliśmy z Williamem na farmie moich rodziców, kiedy została zaatakowana przez bande rabusiów. Mama i tato zginęli.

 - To też jest w moich danych? Wtedy nie byłam żołnierzem. Przeszliśmy do cywila.

 - Jest w nich mnóstwo faktów - Podniósł kubek z kawą i popatrzył na mnie znad krawędzi. - Chcesz wiedzieć, co sądził o tobie twój psycholog ze szkoły średniej?

 - Jesteś psychoanalitykiem.

 - Kiedyś tak to nazywano. Teraz mówią na nas „czubki".

 Roześmiałam się.

 - Tak za moich czasów nazywano wariatów.

 - Dzisiaj też. - Wyjął z kieszeni czytnik. - Ostatni raz byłaś na Ziemi w 2007. Nie podobało ci się tam tak bardzo, że ponownie się zaciągnęłaś.

 - A zrobiło się lepiej?

 - Lepiej, potem gorzej i znów lepiej. Jak zawsze. Kiedy ja opuściłem Ziemię w 2318 przynajmniej panował tam spokój.

 - Zostałeś powołany?

 - Nie w takim sensie jak ty. Od kiedy ukończyłem dziesięć lat wiedziałem, kim zostanę. Jak każdy.

 - Co takiego? Wiedziałeś, że zostaniesz oficerem do spraw orientacji temporalnej?

 - Yhm. - Uśmiechnął się. Nie wiedziałem co to dokładnie oznacza, ale nie podobało mi się to jak diabli. Musiałem chodzić do specjalnej szkoły, żeby nauczyć się tego języka - żołnierskiej mowy i w dodatku przez cztery lata a nie dwa, jak wiekszosc rekrutów. Zdaje mi się, że życie na Ziemi jest teraz bardzo zorganizowane. Państwu kontroluje wszystko, ale także zapewnia bezpieczeństwo. Przestępczość i anarchia panujące na waszej Ziemi odeszły w przeszłość. Większość ludzi jest szczęśliwa i cieszy się życiem.

 - Homoseksualiści. Bez rodzin.

 - Och, mamy rodziny i rodziców, ale nie przypadkowych. Aby utrzymać stałą liczebność populacji, po śmierci każdego osobnika przyspiesza się rozwój innego. Ten nowy zostaje przydzielony parze, która dorastała razem i ma talent wychowawczy. Takim przydziela się do czworga dzieci.  

 - Ten przyspieszony rozwój to dzieci z probówki?

 - Z inkubatorów. Bez stresującego porodu. Żadnej niepewności jutra. Przekonasz się, że twój oddział składa się z bardzo zdrowych psychicznie żołnierzy.

 - Ciekawe co oni pomyślą o mnie? Nie będą mieli nic przeciwko wykonywaniu rozkazów osobnika o atawistycznych skłonnościach heteroseksualnych? Dinozaura?

 - Znają historię i nie będą mieli ci tego za złe. Kłopoty mogłyby być jedynie wtedy, gdybyś próbowała nawiązać stosunki seksualne z którymś z mężczyzn.

 Przecząco pokręciłam głową.

 - To się nie zdarzy. Na zawsze utraciłam jedynego mężczyznę, jakiego kocham.

 Wbił wzrok w podłogę i odchrząknął. Czy można zawstydzić zawodowego psychologa?

 - Williama Mandellę. Wolałbym, żeby tego nie robili. Wydaje mi się to... zbytecznym okrucieństwem.

 - Próbowaliśmy załatwić dla mnie zmianę przydziału.

 - To nie mogło się udać. Na tym polega paradoks. - Powoli obracał kubek, obserwując jego odbicie na blacie stolika. - Oboje służycie w wojsku tak długo, licząc w kategorii czasu pokładowego czy bezwzględnego, że musieli dać wam dowódcze stanowiska. Tylko że nie mogli przydzielić was do tego samego oddziału. Pomijając heteroseksualny związek, William bardziej przejmowałby się twoim bezpieczeństwem niż powodzeniem misji. Żołnierze zauważyliby to i byliby niezadowoleni.

 - A co, w waszym wspaniałym nowym świecie to nigdy sie nie zdarza? Żaden dowódca nie zakochuje się w żołnierzu zw swojego oddziału?

 - Oczywiście, że się zdarza. Hetero czy homo, miłość istnieje. Jednak takie pary zostają rozdzielone i czasem ukarane, co najmniej naganą. - Zbył to machnięciem ręki. - Przynajmniej w teorii. Jeśli się z tym nie afiszują, kogo to obchodzi? Jednak w przypadku twoim i Williama, nieustannie irytowałoby to waszych podwładnych.

 - Z których większość pewnie nigdy nie widziała heteroseksualistów.

 - Żaden. Takie skłonności zostają wcześnie wykryte i wyleczone.

 - Cudownie. Może wyleczą i mnie.

 - Nie. Obawiam się, że to należy zrobić przed okresem pokwitania. - Zaśmiał się. - Przepraszam. Żartujesz sobie ze mnie.

 - Nie uważasz, że skłonności hetero mogą wpłynąć na moją zdolność dowodzenia?

 - Wcale. Jak już mówiłem, oni wiedzą, że ludzie kiedyś byli właśnie tacy. Ponadto, szeregowi żołnierze nie muszą rozumieć swoich oficerów. Mają wykonywać ich rozkazy. Ponadto wiedzą o przeszkoleniu SPSB, które doskonale przygotowuje do walki.

 - Przecież jako zastępca dowódcy nie będę częścią łańcucha dowodzenia.

 - Chyba że on umrze. To się zdarza.

 - Wówczas armia przekona się, że popełniła okropną pomyłkę. Tylko że wtedy będzie już za późno.

 - Po szkoleniu SPSB sama możesz się zadziwić. - Spojrzał na zegarek. - Zaczynasz je za parę godzin.

 - Może zjemy przedtem lunch?

 - Hm. lepiej nie. Chyba nie powinnaś nic jeść. Przed rozpoczęciem ćwiczeń opróżniają ci żołądek. Z obu stron.

 - To brzmi dość nieprzyjemnie.

 - Och, bo i jest. Chociaż niektórym się podoba.

 - Nie sądzisz, żeby mi się spodobało.

 - Porozmawiamy później - rzekł po chwili.

 


3

 

 Oczyszczanie nie było takie przykre, gdyż do tego czasu byłam już senna i ociężała od narkozy. Zgolili mi wszystkie włosy, nawet na rękach i policzkach, i kiedy podłączali mi dziesiątki czujników, zapadłam w sen.

 Kiedy się obudziłam, byłam naga i uciekałam. Banda innych nagusów ścigała mnie i moich przyjaciół, obrzucając nas kamieniami. Ciężki odłamek skały trafił mnie pod łopatkę, pozbawiając tchu i równowagi. Jakiś przysadzisty neandertalczyk złapał mnie i dwukrotnie uderzył czymś w głowę.

 Wiedziałam, że to symulacja, rodzaj snu, a przecież w tym śnie straciłam przytomność. Zanim się ocknęłam, zdążył mi już rozłożyć nogi i zamierzał mnie zgwałcić.

 Paznokciami rozorałam mu twarz i przetoczyłam się na bok. Rzucił się na mnie, w niedwuznacznych zamiarach, a wtedy natrafiłam dłonią na leżącą na ziemi pałkę.

 Chwyciłam ją obiema rękami i rozwaliłam mu czaszkę, z której trysnęła krew i mózg. Umierając, ejakulował w skurczach agonii, tłukąc nogami o ziemię. Boże, to miało wyglądać realistycznie. ale chyba mogliby oszczędzić mi paru szczegółów?

 Nagle stałam w falandze, trzymając tarczę i długą włócznię. Przed naszym szere­giem czaili się jacyś ludzie, uzbrojeni w krótsze dzidy. Wszystkie nasze drzewca były nastawione pod tym samym kątem, tworząc ścianę grotów wycelowanych w szarżującą na nas jazdę. To nic trudnego. Musisz tylko ustać na miejscu i albo przeżyjesz, albo nie. Przyglądałam się lekkiemu uzbrojeniu nadciągających Persów. Jeśli zdołamy ich powstrzymać lub strącić z koni, trzech z nich znajdzie się w pobliżu mnie.

 Wierzchowiec po mojej lewej przedarł się. Ten po prawej stanął dęba i próbował zawrócić. Jadący prosto na nas nadział się na dwie włócznie i złamał moją padając, brocząc krwią i kwicząc przeraźliwie. Przygniótł stojącego przede mną wojownika. Wysadzony z siodła Pers z trzaskiem uderzył w moją tarczę i obalił mnie, zanim zdążyłam wyjąć krótki miecz. Rękojeść wbiła mi się w żebra i o mało nie zraniłam się, wyrywając ostrze z pochwy i gramoląc się z ziemi. Speszony jeździec zgubił swoją okrągłą tarczę, lecz jego miecz już krótkim łukiem zmierzał ku mojej głowie. Odbiłam cios krawędzią tarczy i tak jak mnie nauczono cięłam w jego nieosłonięte przedramię oraz przegub. Zdążył odskoczyć, lecz trafiłam go poniżej łokcia - szczęśliwe uderze­nie, które przecięło ścięgno. Upuścił miecz i kiedy usiłował podnieść go lewą ręką, zadałam mu cios w twarz, przecinając oko, policzek i usta. Wrzasnął przeraźliwie i ka­wał skóry odwinął mu się, odsłaniając zakrwawioną kość oraz zęby.

 Przeniosłam cię­żar ciała na drugą nogę, celując w jego odsłonięte gardło, gdy coś uderzyło mnie w ple­cy i zakrwawiony grot włóczni przebił skórę nad moim prawym sutkiem. Umierając, osunęłam się na kolana i dopiero wtedy zauważyłam, że nie mam piersi. Byłam mężczyzną, młodzieńcem.

 Było ciemno i zimno, a okop cuchnął gównem i gnijącym mięsem.

 - Za dwie minuty, chłopcy - powiedział scenicznym szeptem sierżant. Usłyszałam cichy bulgot i przyjęłam podaną mi manierkę. Ciepły dżin. Jakoś zdołałam nie zakrztusić się i przekazałam bukłak dalej. Sprawdziłam w ciemności. Nadal nie miałam piersi. Potem pomacałam się między nogami i poczułam się dziwnie. Zaczęłam dygotać i usłyszałam, że stojący obok mężczyzna oddaje mocz. Nagle też zachciało mi się sikać. Lewą ręką manipulowałam przy guzikach, prawą trzymałam karabin i ledwie zdążyłam wyjąć go w porę, a i tak obiskałam sobie dłoń. Bagnet na broń - szepnął sierżant zanim skończyłam. Zareagowałam instynktownie. Wymacałam uchwyt pod muszką mojego enfielda i przytrzymałam go lewą ręką, a prawą wyjęłam z pochwy bagnet i z cichym szczękiem umocowałam go do lufy karabinu.

 - Zobaczymy się w piekle, sierżancie Simmons - powiedział tonem iowarzyskiej pogawędki stojący obok mnie mężczyzna.

 - I to szybko, Rez. Trzydzieści sekund.

 Mniej więcej trzydzieści metrów od nas i trochę na prawo znajdowało się stanowisko niemieckiego karabinu maszynowego. Mieli również jednego bardzo dobrego strzelca wyborowego i obserwatora podającego namiary artylerii. Liczyliśmy na to, że o pierwszej siedemnaście otrzymamy wsparcie artyleryjskie które miało być sygnałem do rozpoczęcia ataku. Jeśli go nie dostaniemy, co było dość prawdopodobne, mieliśmy i tak zaatakować - dwa niewielkie oddziały strzelców przed grenadierami. Była to samobójcza misja, lecz niewykonanie rozkazu groziło pewną śmiercią.

 Otarłam dłoń o zatłuszczony i brudny mundur, po czym kciukiem zwolniłam bezpiecznik karabinu. Nabój już tkwił w zamku. Oparłam lewą stopę na zimnym stopniu i chwyciłam się czegoś lewą ręką. Kolana miałam jak z waty i zwieracz odmawiał mi posłuszeństwa. Łzy nabiegły mi do oczu, zaschło w gardle i na języku czułam metaliczny posmak. To nie dzieje się naprawdę.

 - Teraz - powiedział spokojnie sierżant. Podciągnęłam się na krawędź okopu i z wolnej ręki strzeliłam w kierunku nieprzyjaciela, po czym rzuciłam się biegiem, przeładowując broń, dumna z tego, że nie zrobiłam w spodnie. Padłam na ziemię, starannie wymierzyłam i strzeliłam w kierunku terkoczącego karabinu maszynowego.

 Nie zauważyłam błysku wystrzału i wstrzymałam ogień, gdyż dobiegł do nas drugi oddział.

 Jakiś grenadier padł w błoto obok mnie i powiedział „idź!", co zmieniło się w przeciągłe „ii!", gdy kula z trzaskiem uderzyła go w pierś, ale ja już wstałam i biegłam, wprowadzając do komory następny nabój, zostały mi jeszcze cztery. Kula strzaskała mi stopę, poczułam ból, zatoczyłam się i upadłam.

 Poczołgałam się naprzód, starając silę nie wbić lufy w błoto. Wtoczyłam się do płytkie­go leja, do połowy napełnionego wodą i napuchłym, rozkładającym się ciałem.

 Słyszałam terkot drugiego karabinu maszynowego, ale nie mogłam oddychać. Podciągnęłam się obie­ma rękami, żeby złapać trochę powietrza nad wyziewami leja i kula strzaskała mi zęby.

 Wydarzenia nie były poukładane w porządku chronologicznym, Z pól Flandrii przeniosłam się we mgły Breed's Hill, by po stronie Amerykanów wziąć udział w bitwie o Bunker Hill. Potem na pokładzie statku, pod płonącymi żaglami, odganiałam ataku­jących piratów, a na innym okręcie, ogłuszona kanonadą, usiłowałam wziąć na cel pi­kującego na nas kamikadze.

 Latałam na obciągniętych płó...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin