290. Bevarly Elizabeth - Przeznaczenie -Dzieciaki i my.doc

(603 KB) Pobierz
ELIZABETH BEVARLY

ELIZABETH BEVARLY

Przeznaczenie

 

ROZDZIAŁ   PIERWSZY

Była to burza śnieżna o sile nie spotykanej nawet w południowo-wschodniej części Stanów. Droga prawie nie była widoczna, gdyż śnieg zasypywał grubą warstwą szyby samochodu. Cooper Dugan wcisnął sprzęgło i wrzucił niższy bieg. Lodowaty marco­wy wiatr przenikający przez plastykowe drzwi i okna do wnętrza dżipa sprawił, że kierowca przemarzł do kości.

Rękoma zdrętwiałymi w skórzanych rękawicach z trudem odkręcił wieczko termosu, który niemal przez całą drogę trzymał między kolanami. Wypił łyk kawy. Była bardzo gorąca. Oparzył sobie język i polał brodę. Kawa wciekła mu aż za kołnierz, pod bluzę od dresu, którą włożył pod skórzaną kurtkę.

Zaklął siarczyście i przesunął dłonią po twarzy.

- Cholerny sposób spędzania sobotniego wieczoru - mruk­nął do siebie pod nosem.

Mam przecież wolny weekend, przypomniał sobie. I w tej właśnie chwili powinienem być na randce z tą nową pielęgniarką z oddziału kardiologii. Z dużą brunetką o ponętnym biuście, któ­ry aż prosił się, żeby na nim złożyć głowę. Cooper w pełni zasługiwał na chwilę rozrywki. Należała mu się po osiemnastu dniach ciężkiej pracy bez żadnej przerwy.

I co?

Zamiast odpoczywać, zabawiał się w dobrego samarytanina. Odpowiedział na wezwanie burmistrza, który nawet nie płacił Cooperowi za stracony czas.

Faceci od przepowiadania pogody tym razem cholernie się pomylili. Nie przewidzieli nadejścia burzy śnieżnej, największej w historii Pensylwanii. Oznajmili, że nie ma się czego obawiać, bo zamieć i opady śniegu ominą ten obszar. I co? Pługi śnieżne nawet nie zdołały wyjechać z garażu zakładu oczyszczania mia­sta. I nadal, jak zawsze, ludzie mieli trudności z uzyskaniem niezbędnej pomocy lekarskiej.

Przeciw Cooperowi sprzysięgła się aura. Miał do czynienia z siłą wyższą.

Nie był nawet mieszkańcem Filadelfii. Co więc, do diabła, robił na szosie, marznąc do kości w swym dżipie z napędem na cztery koła, z trudem trzymającym się śliskiej i pełnej śniegu nawierzchni, jedząc stęchłe czekoladowe batoniki i rozlewając kawę na koszulę?

Grzesznicy nie znajdą nigdy chwili wytchnienia - mruknął
do siebie. - Podobnie jak sanitariusze pogotowia ratunkowego.
Stary, następnym razem, kiedy przydarzy ci się coś takiego jak
dziś, śnieg zasypie miasto, a burmistrz czy jakiś tam inny urzędas
państwowy ogłoszą apel publiczny do wszystkich obywateli,
którzy mają pojazdy mechaniczne z napędem na cztery koła
i jaką taką umiejętność udzielania pierwszej pomocy... Stary,
kiedy coś takiego jeszcze się powtórzy, pamiętaj, że w tym czasie
masz być na wyspie Barbados!

Cooper?

W radiotelefonie leżącym na siedzeniu kierowcy rozległy się trzaski. Cooper usłyszał kobiecy głos. Nie odrywając wzroku od drogi, którą i tak ledwie widział, po omacku sięgnął po aparat.

Tak, Patsy. To ja - odparł, wcisnąwszy przycisk nadawania.

Gdzie teraz jesteś?

Zaczął wypatrywać jakichś znaków wokół drogi. Bezskute­cznie. Podniósł aparat i odparł:

- Nie mam pojęcia.

Postaraj się zorientować, gdzie się znajdujesz.
Westchnął, zwolnił jeszcze bardziej. Z boku drogi dostrzegł

zarysy wysokich domów.

-              Pewnie to Chestnut Hill - powiedział do Patsy. - Przynajmniej mam takie wrażenie. Powinienem tędy przejeżdżać. Och, są też drzewa. Gdzie jeszcze można je dostrzec w dolnej części Filadelfii? Chyba nigdzie.

Dyspozytorka odetchnęła z ulgą.

Tak, to pewnie Chestnut Hill. Świetnie, Cooper. Mam dla
ciebie następne zlecenie. Otrzymałam wiadomość, że sześćdziesięciosiedmioletni pacjent nie dotarł po południu na dializę. Zawieź go. Najszybciej, jak to możliwe.

Najszybciej - mruknął Cooper. - Zrobi się.

Znał Patsy. Ona też tkwiła przez wiele godzin w dyżurce, zamiast w tym czasie zajmować się rodziną. Musiała być wy­kończona, podobnie jak on. Marzył o tym, żeby się przespać.

Zdążył już dziś przetransportować do szpitala czteroletniego chłopca, który złamał nogę. Dzieciak płakał i jęczał przez całą drogę. Potem udzielił pierwszej pomocy chorej na serce osiem­dziesięcioletniej kobiecie, która zasłabła przed domem podczas odgarniania śniegu z podjazdu. Z miejscowej apteki rozwiózł lekarstwa niezbędne czterem ciężko chorym pacjentom, miesz­kającym na przeciwległych krańcach miasta. Zawiózł nawet psa do weterynarza.

Uruchomił ponownie radiotelefon.

Patsy - powiedział, siląc się na spokój. - „Najszybciej" to
nie jest właściwe słowo. Jeśli śnieg nie przestanie padać, to będę
miał duży fart, gdy do tego faceta dotrę jutro o świcie.

Bylebyś tylko dotarł - warknęła dyspozytorka. Ona już
chyba miała wszystkiego dość, podobnie jak on sam. Podała

Cooperowi adres, który starał się zapamiętać, gdyż nawet jedną ręką nie mógł pus'cić kierownicy, by zapisać go w notesie. Pół godziny zajęło mu dotarcie do ulicy znajdującej się tylko

o               jedną przecznicę od miejsca, w którym przyjął zlecenie Patsy.
Pod wskazanym adresem z trudem odnalazł dom. Lub przynaj­
mniej mu się wydawało, że trafił, gdzie trzeba. Wcale się tym
nie przejmując, zaparkował nieprzepisowo pośrodku ulicy. Jaki
inny idiota wyruszy z domu w tak koszmarną noc?

Odruchowo sięgnął po podręczną apteczkę, którą zawsze z sobą woził. Otworzył drzwi dżipa i naciągnął na głowę kaptur. Walcząc z napierającym wiatrem i śniegiem, pobiegł w stronę najbliższego domu.

Katherine Winslow akurat pakowała swoje rzeczy do torby podróżnej, chcąc uciec jak najdalej od miejsca, w którym teraz się znajdowała, kiedy nagle odeszły jej wody. Poczuła, jak stru­mienie cieczy popłynęły po nogach, mocząc luźne spodnie. Stało się to trzy tygodnie przed planowanym terminem porodu, pod­czas okropnej zamieci śnieżnej, największej w dziejach Pensyl­wanii. I zaraz po odkryciu, że mężczyzna, którego uważała za swego męża, w rzeczywistości nim nie jest.

Niewielka to frajda, gdy jakaś obca kobieta zapuka do drzwi

i              oświadczy, że to ona jest prawowitą żoną człowieka, za którego
wyszło się za mąż.

Katherine zwinęła się w kłębek pośrodku małżeńskiego łóż­ka. Od miesięcy dzieliła je z człowiekiem, który tak napra­wdę wcale nie był jej mężem. Przeszywały ją fale bólu. Ręko­ma przyciskała brzuch. Nie miała pojęcia, co robić. Była prze­rażona.

William wiedziałby dokładnie, co należy teraz uczynić. Gdy­by był w domu, a nie w podróży służbowej. Zadbałby o nią tak, jak robił to od chwili, w której się poznali. Zachowywałby się tak, jak przystało na idealnego męża.

Tyle że nie był jej mężem, uprzytomniła sobie Katherine. Zacisnęła oczy, gdyż znów poczuła bolesne skurcze. Kiedy pra­wie rok temu wchodził do kaplicy w Las Vegas, aby wziąć z nią ślub, jakimś dziwnym trafem zupełnie zapomniał, że jest już żonaty.

Jedno stanowiło niezaprzeczalny fakt. William był ojcem jej dziecka. Dziecka, które - jeśli Katherine uda się przeprowadzić to, co sobie umyśliła - nigdy, absolutnie nigdy nie zetknie się z człowiekiem, który przyczynił się do jego poczęcia. Niestety, wszystko wskazywało na to, że w stosunku do dziecka William miał inne, ściśle określone plany.

W tej chwili jednak Katherine martwiło co innego. Od kilku godzin męczyły ją przedporodowe bóle i nie miała pojęcia, co robić dalej. William zniechęcił ją do uczęszczania do szkoły rodzenia. Oświadczył, że kiedy nadejdzie dzień porodu, będzie miała najlepszą opiekę medyczną. To lekarze i pielęgniarki mu­szą wiedzieć, co należy robić, a nie przyszła matka. Katherine trochę czytała na ten temat, lecz teraz za nic nie potrafiła sobie przypomnieć, jak należało postępować.

Powinna zapewne do kogoś zadzwonić, pomyślała, spoglądając na aparat telefoniczny stojący na nocnym stoliku. Był jednak pewien szkopuł. Wszyscy jej znajomi w Filadelfii byli przyjaciółmi Willia-ma. Znał ich dłużej i lepiej niż ona. Tak więc wiadomość o tym, że lada chwili urodzi się dziecko, błyskawicznie dotrze do tego czło­wieka, który nie był przecież jej legalnym mężem.

Katherine poczuła następną falę bólu. Tak silnego, że aż krzyknęła.

I w tej oto chwili, jakby nie było dość nieszczęść, w całym domu zgasło światło.

Katherine przekręciła się na bok. Pragnęła, by to, co się dzia­ło, okazało się tylko koszmarnym snem. Nawet ciemność nie odebrała uroku mieszkaniu znajdującemu się w eleganckiej dzielnicy Chstnut Hill. William umeblował je antykami i przy­ozdobił cennymi wschodnimi dywanami. Katherine była zado­wolona, że jej dziecko będzie dorastało w zamożnym domu, oto­czone pięknymi przedmiotami, i nigdy nie pozna, co to ubóstwo i nędza.



Dopiero teraz uświadomiła sobie, że istnieją różne rodzaje ubóstwa. William stanowił tego najlepszy przykład. Cechowały go ubóstwo emocjonalne, moralne i duchowe.

Ten człowiek nie jest moim mężem, uprzytomniła sobie po­nownie. I dobrze, uznała. Dzięki temu będzie miała większe szansę, gdy William zechce odebrać jej syna.

Znów przeszyły ją ostre bóle. Krzyknęła głośno. Po raz pier­wszy poważnie się przestraszyła. Zaczęła się bać.

Obawiała się, że coś złego stanie się dziecku. Była pewna, że bez względu na to, co zrobi, w sposób nieodwracalny zrujnowała sobie życie.

Położyła dłonie na wydatnym brzuchu i wyobraziła sobie, że obejmuje nimi jeszcze nie narodzonego syna.

-              Wybacz mi - szepnęła, zalewając się łzami. - Wybacz mi,
kochanie.

Cooper zapukał po raz trzeci. Bezskutecznie. Zaczął pięścią walić w drzwi. Przeklinał Patsy za to, że podała mu zły adres. Już zamierzał odejść, kiedy w radiotelefonie, który miał w kie­szeni, coś zatrzeszczało i odezwał się głos dyspozytorki.

-              Cooper, słyszysz mnie?

Uniósł aparat i przysunął mikrofon do ust.

-              Tak.

-              Przepraszam, ale chyba wysłałam cię zupełnie niepotrzebnie.

Cooper zaklął szpetnie kilka razy, zanim się trochę uspokoił.

Co takiego? - zapytał.

Ta notatka o dializie, którą ci przeczytałam, była nieaktu­
alna. Facet już miał zabieg i odwieziono go do domu. Przepra­
szam. Jechałeś na próżno. Nie powinieneś być teraz tam, gdzie
jesteś.

Cooper chciał właśnie oznajmić Patsy, że powinien być teraz w ramionach ponętnej kobiety, która napoiłaby go solidną porcją rozgrzewającego koniaku, lecz w tym momencie usłyszał prze­jmujący kobiecy krzyk. Dochodził zza drzwi, w które dopiero co walił pięścią.

Szybko położył rękę na gałce zamka i obrócił ją. Drzwi były zamknięte. Z głębi mieszkania dobiegały dalsze przeraźliwe krzyki. Nie namyślając się wiele, Cooper uniósł swoją metalową kasetkę i zaczął uderzać nią w drzwi. Po kilkunastu próbach udało mu się sforsować zamek.

Dostał się do mieszkania.

Było pogrążone w ciemnościach. Tylko przez okna wpadało do wnętrza trochę światła sączącego się z ulicznych lamp. Usły­szał, że obok ktoś ciężko oddycha. Domyślił się, że to kobieta, która przed chwilą krzyczała. Ostrożnie, niemal po omacku, zrobił kilka kroków.

-              Halo? - zawołał. - Kto tu jest?

W odpowiedzi usłyszał zdławiony jęk.

-              Halo? - powtórzył, tym razem już ciszej. - Proszę się nie
bać. Jestem sanitariuszem pogotowia ratunkowego. Postaram się
pani pomóc.

W pokoju zapanowała cisza. Cooperowi wydawało się, że kobieta przestała oddychać. Serce zaczęło mu bić szybko. Jego przemarznięte ciało ogarnęła fala gorąca. Ściągnął z głowy kap­tur. Przesunął palcami po wilgotnych, przydługich, jasnoblond włosach.

Sam wstrzymał oddech. Czekał na jakiś znak, modląc się w duchu, żeby nie okazało się, iż pomoc nadeszła zbyt późno.

Po jakimś czasie dosłyszał słaby kobiecy głos, dochodzący z przeciwległego krańca pokoju.

-              Pomoże mi pan?

Cooper ruszył powoli w stronę, z której padło pytanie.

Tak. Pomogę. Ale gdzie pani jest?

Proszę mi pomóc. Proszę!

Otworzył apteczkę i wyciągnął latarkę. Silnym snopem świat­ła omiótł ściany pokoju.

W kącie siedziała kobieta. O ciemnych, mokrych od potu włosach mimo chłodu panującego w mieszkaniu. O przerażo­nych, ogromnych szarych oczach. Przytrzymywała rękoma po­tężnych rozmiarów brzuch. Zbliżał się poród.

-              Och, nie - mruknął pod nosem Cooper. - Nie, nie, nie.
Wszystko, byle nie to.

Ciężarna kobieta wyciągnęła rękę w jego stronę.

-              Pomóż - szepnęła słabym głosem. - Proszę... Mojemu
dziecku. Pomóż mojemu dziecku.

Cooper podniósł głowę. No, tak. Jeszcze tego brakowało, przy jego cholernym pechu. Trafił mu się poród w domu. Nie było bowiem żadnej szansy, żeby dowieźć tę kobietę na czas do szpi­tala. Jeszcze gorsze byłoby odbieranie dziecka na tylnym siedze­niu dżipa pośrodku szalejącej burzy śnieżnej.

Westchnął głęboko. Latarkę i apteczkę położył na niskim sto­liku i znów popatrzył na kobietę wciśniętą w kąt pokoju.

Jest pani sama w domu? - zapytał.

Tak. Mąż... wyjechał z miasta.

Cooper potarł czoło.

-              Chyba nie uda mi się dowieźć pani na czas do szpitala.
Wygląda na to, że trzeba będzie tutaj odebrać dziecko. Jak pani
się czuje? Dobrze?

W odpowiedzi skinęła głową.

Cooper poczuł ogarniający go chłód. Wycofał się z pokoju i zamknął frontowe drzwi. Wracając, dojrzał kominek i przygo­towane polana. Dzięki Bogu, pomyślał, wystarczy tylko je pod­palić, by trochę ogrzać zimne pomieszczenie.

Na gzymsie nad kominkiem leżało pudełko zapałek. Obok stały oprawne w ramki fotografie kobiety, która teraz, przerażo­na, siedziała skulona w kącie pokoju. Nie zwracając uwagi na zdjęcia, Cooper wziął pudełko, zapalił dwie zapałki i rzucił je na polana ułożone na palenisku. Po paru chwilach strzeliły w gó­rę wysokie płomienie. Słabym, żółtawym światłem rozjaśniły pokój.

Cooper zwrócił się do kobiety:

-              A więc czynności wstępne mamy już za sobą. Chyba tutaj
trzeba będzie odebrać poród, bo wygląda na to, że ogrzewanie
wysiadło w całym domu. Będą nam potrzebne czyste przeście­
radła, wo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin