May Karol --El Gambusino 1 - Nad Rio de la Plata.doc

(2452 KB) Pobierz
KAROlMAY

KAROlMAY

Rzeka

 

Południowoamerykańska pampa jest terenem,

na którym rozgrywają się kolejne przygody Old

Shatterhanda i jego przyjaciół.

 

Oprócz wielu już nam znanych, pojawiają się

nowi bohaterowie, tacy jak brat Jaguar czy Mauricio

Monteso, poszukiwacz przygód. Będą nam oni

towarzyszyć także w kolejnych powieściach tego

cyklu, opisującego wyprawę po legendarne złoto

Inków przez pampasy, Andy i tajemnicze Grań

Chaco.

 

Niebawem ukażą się nakładem naszego wydaw-

nictwa "Skarb Inków" i "W Kordylierach", teraz

natomiast zapraszamy do przeczytania "Nad Rio

de la Pląta".

 

Życzymy przyjemnej lektury

 

W Montevideo

 

Z obszernej zatoki La Pląta ciągnął chłodny pampero i wznosił na

ulicach Montevideo tumany kurzu, zmieszanego z grubymi kroplami

deszczu. Niepodobna było w taką porę wychodzić do miasta, więc

siedziałem w swoim pokoju w hotelu "Oriental", zajęty czytaniem

książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany.

Książka ta była napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie

przebiegałem oczyma, był mniej więcej tej treści;

 

Ludność Urugwaju i Argentyny składa się z emigrantów hiszpań-

skich oraz z kilku nielicznych szczepów Indian i wreszcie z tzw. gauczów,

mieszańców będących potomkami dawnych osadników hiszpańskich i

miejscowych kobiet. Gauczowie ci uważają się pomimo to za przynależ-

nych do rasy białej i są dumni z tego, choć, żeniąc się najczęściej z

Indiankami, wracają do swej pierwotnej rasy'.

 

Gauczo odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nade

wszystko pierwotną wolność i niezależność, ma jednak poczucie honoru,

a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet towarzyski, jak prawdziwy

hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do życia

koczowniczego i w ogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw.

Jest on wrogiem wszelakiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go

za zbyteczny kłopot i ciężar, natomiast kocha się w błyskotkach, które

 

5

 

lekkomyślnie traci. Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny

przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski, jest jednak względem niej

surowy, tak jak i względem siebie samego. Będąc niejednokrotnie oszu-

kiwanym, jest w kontaktach niedowierzający i podejrzliwy, wykazując się

wrodzonym sprytem. Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdecz-

ności; służy bez zbytniej uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać

do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód, co dawniej było jego

wyłączną domeną. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie

troszcząc się o jutro.

 

Uzbrojenie gaucza składa się z długiego rzemienia z pętlą na końcu,

zwanego lassem, oraz z bolas i, na wypadek wojny lancy. Słynie on z

niesłychanej zręczności w rzucaniu lassa.

 

Bolas jest to długi rzemień, zaopatrzony w trzy ciężkie ołowiane kule

l przytroczony do siodła. Gauczo rzuca je niezawodnym ruchem na

ścigane zwierzę lub człowieka z odległości dochodzącej nawet do stu

kroków, a bolas owija się dookoła nóg ofiary i powala j ą na ziemię. Jest

to groźna broń w jego ręku. Słabą stroną charakteru gaucza jest hazard.

Gauczo pracuje tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przy tym

jak zupełnie niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie

znosi, by go inaczej traktowano, jak tylko z uprzejmością, praktykowaną

w warstwach wykształconych. Jeżeli nie podoba mu się praca, której się

podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do oznaczonej

godziny i pod umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim

inaczej niż się tego spodziewał, domaga się natychmiast zapłaty, ale

uprzejmie i z godnością, a orrzymawszy ją dosiada konia i jedzie szukać

zarobku tam, gdzie właściciel nie jest tak względem robotników wyma-

gający.

 

Tyle wyczytałem we wspomnianej książce.

 

Co do mnie - przybyłem do Montevideo przed paru godzinami i

choć nie miałem pojęcia o kraju ani o jego mieszkańcach, jednak

informacje, znalezione w książce, wydały mi się niezupełnie prawdzi-

we.

 

6

 

Przede wszystkim zauważyłem, że ludność, o której była mowa w

książce, składa się nie z samych tylko gauczów, Indian oraz emigran-

tów hiszpańskich, ale są tu również Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi,

Niemcy, Węgrzy, nie licząc mniejszych narodowości, jak Rusini, Cze-

si, Słoweńcy, Szwajcarzy i inni.

 

Nie dowierzałem też ścisłości innych twierdzeń, pocieszając się, że

w krótkim czasie sam będę mógł skonfrontować je z rzeczywistością.

 

W tej właśnie chwili poczęło się wypogadzać niebo i wkrótce na

ulicach ludnego portowego miasta zapanował wzmożony ruch. Posta-

nowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz, zapukał ktoś do

drzwi i - na słowo "proszę^ - wszedł do mego pokoju mężczyzna,

ubrany podług francuskiej mody w uroczysty strój: frak, białą kami-

zelkę, lakierki, w rękach trzymał lśniący cylinder, przyozdobiony

długimi białymi wstążkami, z czego na razie wywnioskowałem, że

przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaprosze-

niem.

 

Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i

 

rzekł:

 

- Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi!

 

A następnie z wyszukaną uprzejmością powtórzył ukłon jeszcze

 

dwa razy.

 

Co znaczy ten wojskowy tytuł? - pomyślałem zdumiony. - Czyż-

by w Urugwaju panowały te same zwyczaje, co na przykład w Galicji,

gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują panem hrabią lub

 

baronem?

 

Przybysz miał w swej twarzy coś odpychającego już na pierwszy rzut

 

oka, dlatego odpowiedziałem krótko:

 

- Dzień dobry. Czym mogę służyć?

 

- Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czym tylko rozpo-

rządzam - ozwał się, wywijając cylindrem to w jedną, to w drugą

 

stronę i spojrzał na mnie z ukosa.

 

-Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć,

 

7

 

z kim mam przyjemność...

 

- Nazywam się senior Esquilo Anibal Andaro i jestem właści-

cielem wielkiej hacjendy w okolicy San Fructuoso. Wasza wysokość

raczyła słyszeć już o mnie zapewne...

 

Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka mówi coś o

nim. I w tym wypadku nazwisko Ajschylos Hannibal Przemytnik nie

wzbudziło we mnie zbytniego ku przybyłemu zaufania.

 

- Przykro mi, - rzekłem - że dotychczas nie miałem sposobności

słyszeć tak znakomitego nazwiska. No, ale skoro je już znam, może

by mi pan powiedział, co właściwie ma do zaproponowania.

 

- Ja? A, no, pieniądze i... wpływy.

 

To powiedziawszy, znowu spojrzał na mnie z ukosa szelmowskim

wzrokiem, jakby wyczekując odpowiedzi.

 

- Hm! Pieniądze i wpływy... To są rzeczy wcale nie do pogar-

dzenia. Czy pan przybył do mnie istotnie w celu ofiarowania mi swoich

usług tego właśnie rodzaju?

 

- Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył sko-

rzystać...

 

Szczególne! Obcy zupełnie człowiek ofiaruje mi pieniądze oraz

rozmaite ułatwienia w stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to

ma znaczyć?...

 

- Dobrze, senior; zgadzam się i na jedno, i na drugie, ale najpierw

wezmę pieniądze.

 

- Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy.

 

- Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy peso.

 

- Drobnostka! - odrzekł ucieszony. - Wasza wielmożność

otrzyma tę sumę w przeciągu pół godziny... Tylko omówimy warunki,

które przedłożyć się ośmielę.

 

- Słucham.

 

- Wprzód rad bym wiedzieć, - rzekł, przybliżając się do mnie i

spoglądając znacząco - czy pieniądze te pójdą na wydatki osobiste?

 

- Oczywiście, że na osobiste wydatki.

 

8

 

- Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę,

lecz wprost złożyć mu ją jako dar, na dowód mego wysokiego szacun-

ku dla waszej wielmożności.

 

- Nie mam nic przeciwko temu.

 

- Cieszy mnie to niezmiernie i rad bym tylko prosić waszą łaska-

wość, by raczyła położyć swój godny podpis pod kilkoma wierszami,

które tu natychmiast skreślę.

 

- Jaką treść zawierać będą te wiersze?

 

- O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpi-

sem tylko tyle, że ja, Esguilo Anibal Andaro, do pewnego terminu i

pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami mam zaopatrzyć wasz

korpus w karabiny. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę w

przeciągu dni kilku postarać się o dostateczny zapas wspomnianego

towaru.

 

Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny senior Andaro wziął mnie

za jakiegoś oficera, do którego zapewne jestem podobny. Najwidocz-

niej chciał on przy pomocy łapówki w kwocie pięciu tysięcy peso zbyć

zapasy dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni,

nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie, zapewne hurtem w

magazynach wojskowych.

 

Gość nazwał mnie pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie,

czy pierwszy lepszy pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla

swego pułku...

 

Chyba, że byłby to tak zwany libertodor, czyli "oswobodziciel",

jakich nad La Pląta nie brak. Są to przywódcy band łupieskich, które

mieszkańcom południowej Ameryki dały się już nieraz we znaki.

 

Sprawa zainteresowała mnie żywo. Ledwie bowiem wstąpiłem na

terytorium obcego mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w

najtajniejsze miejscowe stosunki.

 

Ogarnęła mnie początkowo ochota do dalszego odgrywania

roli osoby, za jaką mnie wziął w swej nieświadomości senior Anda-

ro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą starałem

 

9

 

się wywiedzieć o tutejszych stosunkach i pomyślałem teraz, że najle-

piej dla mnie będzie, gdy pozostanę tym, kim jestem, bez podszywania

się pod obce nazwiska.

 

Tak więc w odpowiedzi na propozycję seniora Andaro odrzekłem:

 

- Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego poświadczenia,

gdyż nie miałbym co robić z tymi karabinami.

 

- Jak to? - zapytał zdziwiony - przecie wasza wielmożność

może w ciągu tygodnia zgromadzić około tysiąca ludzi!

 

- Po co?

 

Cofnął się krok w tył i przymrużywszy jedno oko, uśmiechnął się

chytrze, jakby chciał przez to wyrazić, że poznał się na moim wykręcie.

 

- Czyżbym miał sam przypomnieć to waszej wielmożności? Do-

wiedziałem się, że przybywa pan do Montevideo, a że mam honor już

go tu oglądać, więc... i celu domyślać się już nie trzeba, bo jest znany.

 

- Myli się pan, zapewne biorąc mnie za inną osobę.

 

- To niemożliwe! Osłania się pan tajemnicą z pewnością dlatego,

że nie pasuje panu interes z karabinami. Ja jednak mogę zaofiarować

swoje usługi w każdej innej dziedzinie.

 

- I to się na nic nie przyda, bo niewątpliwie pomyliłeś się pan co

do osoby.

 

Zapewnienia moje jednak nie wyprowadziły go z błędnego mnie-

mania, bo ciągle jeszcze uśmiechał się tajemniczo, nagabując mnie

uporczywie:

 

- Z rozmowy tej wnioskuję, że wasza wielmożność nie jest dziś

skłonny do zrobienia jakiegokolwiek interesu, wolę więc zaczekać

kilka godzin, a może nadejdzie pomyślniejsza dla mnie chwila. Po-

zwoli pan, że zgłoszę się później?

 

- Szkoda czasu. Nie jestem tym, za którego mnie pan uważa.

 

- To znaczy, że nie życzy pan sobie, abym przybył powtórnie?

 

- Tego nie powiedziałem. Być może, iż towarzystwo pańskie

będzie dla mnie miłe, ale pod warunkiem, że dasz pan sobie

wytłumaczyć pomyłkę. Zechciej przynajmniej powiedzieć, jak się

 

10

 

nazywa owa osoba, którajest tak łudząco do mnie podobna.

 

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy i wzruszywszy ramiona-

mi, odrzekł:

 

- Znam waszą łaskawość, jako walecznego i wysoce zasłużonego

oficera, który w najbliższej przyszłości wybije się na pierwsze stano-

wisko w państwie. Zdolności dyplomatyczne, które od razu w panu

można zauważyć, poświadczają to w zupełności.

 

- Sądzi więc pan, że się ukrywam? Proszę, oto mój paszport.

Podałem mu dokument, który on przejrzał, porównując szczegó-

łowo rysopis, przy czym twarz mu się coraz bardziej wydłużała.

 

- Do diabła! - mruknął, rzucając paszport na stół. - Teraz

doprawdy nie wiem, co myśleć. Nie tylko ja, ale również i dwóch

moich przyjaciół wzięło pana za kogoś innego.

 

- Kiedyście mnie widzieli?

 

- W chwili pańskiego przybycia, przed hotelem. Ale ten paszport

to dla mnie kłopot. Czy istotnie przybył pan z Nowego Jorku?

 

- Owszem, na "Seagallu", który dotąd jeszcze stoi na kotwicy w

porcie. Może pan to sprawdzić u kapitana statku.

 

- Niech pana diabli wezmą! - krzyknął gniewnie. - Czemu mi

pan tego od razu nie powiedział?

 

- Boś się pan o to nie pytał. Zachowanie pańskie było tego

rodzaju, że musiałem przypuszczać, iż zna mnie pan doskonale. Do-

piero, gdy mi pan powiedział o karabinach, uznałem, że to jakaś

pomyłka i zwróciłem na to pańską uwagę, co musisz pan przyznać.

 

- Niczego nie przyznaję! Powinieneś był przedstawić mi się zaraz

po moim wejściu! - odrzekł gburowato.

 

Na to spokojnym tonem zwróciłem mu uwagę:

 

- Bądź pan łaskaw przestrzegać zwykłej uprzejmości, nie jestem

bowiem przyzwyczajony do tego, by mnie ktoś posyłał do diabła. Nie

jestem zresztą prorokiem, abym, zobaczywszy obcego człowieka,

mógł natychmiast odgadnąć jego myśli i zamiary. Zresztą mogłeś pan

zasięgnąć o mnie wiadomości w recepcji.

 

11

 

- Owszem, dowiadywałem się, ale nie uwierzyłem, sądząc, że

przybywasz pan tu incognito. Zresztą mówisz pan tak wyśmienicie po

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin