Colin Forbes - Na szczytach Zervos.doc

(3071 KB) Pobierz

NA SZCZYTACH ZERVOS

Colin Forbes

Na szczytach Zervos


Tytuł oryginału:

The Heights Of Zervos

Przekład:

Marek Gołębiowski

 

 

ISBN 83-8507-976-9


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od Autora:

 

Pragnę wyrazić podziękowanie Panu Michaelowi Willisowi z Imerial War Museum za Jego nieocenioną pomoc techniczną

Strona nr 207



Rozdział 1

Czwartek, 3 kwietnia 1941 roku

Do punktu zero, momentu detonacji, pozostało mniej niż dziesięć minut. Macomber, który leżał na brzuchu na wierzchu wagonu cysterny, nasłuchiwał, jak zbliża się niemiecki patrol dokonujący obchodu bukareszteńskiej stacji towarowej. Droga ucieczki była zablokowana, ciało przemarzło mu do szpiku kości wskutek padającego przez całą noc śniegu, a bębenki uszu rozsadzało straszliwe ujadanie owczarków, przerywane przez głosy Niemców wywrzaskujących rozkazy.

 Uważajcie na druty...! Zobaczycie ruch, to strzelajcie...! Günther, zajmij się nastawnią będziesz widział stamtąd, co się dzieje...!

Była trzecia noc kwietnia, a Rumunia ciągle trwała w okowach zimy, ciągle kuliła się przed lodowatym wichrem wiejącym ze wschodu, ze stepów Rosji, znad Syberii. Żadne oznaki nie zapowiadały nadejścia wiosny. Przenikliwe zimno godziny drugiej nad ranem przesączało się przez skórzany płaszcz Macombera, kiedy leżał tak rozciągnięty na krzywiźnie cysterny. Bał się nawet poruszyć palcem w rękawiczce, gdy w dole wzdłuż toru przechodził niemiecki żołnierz, a skrzypienie butów na ubitym śniegu dolatywało do schwytanego w potrzask Szkota jak dźwięk łamanych gałązek.

Temperatura poniżej zera, świadomość, że ramiona, nogi, stopy tracą stopniowo wszelką zdolność odczuwania, tupot żołnierzy przechodzących koło wagonuwszystko to przestało go martwić, kiedy przypomniał sobie, na czym spoczywa jego niepewnie zawieszone ciało. Leżał na kilku tysiącach galonów wysokooktanowego paliwa lotniczego znajdującego się już w drodze do Luftwaffechociaż Wehrmacht dopiero niedawno zajął Rumunięa do brzucha tej ogromnej cysterny przymocowany był dziesięciokilogramowy składany ładunek wybuchowy. Zapalnik czasowy nastawiony przez samego Macombera, zsynchronizowany z innymi ładunkami rozmieszczonymi wzdłuż całego pociągu z benzyną, odmierzał czas do zera. I właśnie teraz pojawił się patrol; żołnierze sprawdzali, czy nie zakradł się jakiś intruz, i szukali sabotażystychociaż być może sabotaż jeszcze nie przyszedł im do głowy, skoro tak systematycznie krążyli wokół pociągu z benzyną.

Śniegwilgotny i paraliżująco zimnytworzył na odkrytym karku lodowaty kołnierz tam, gdzie wełniany szalik rozstawał się z gołą skórą, Macomber jednakże trwał w doskonałym bezruchu, dziękując Bogu, że przynajmniej głowę ma osłoniętą miękkim kapeluszem wciśniętym na czoło. Jest mnie cholernie dużo do tej gry w chowanego, myślał sobie. Przy wzroście ponad sześć stóp i wadze dobrych stu dziewięćdziesięciu funtów, było go o wiele za dużo, lecz przegnał tę myśl z głowy, kiedy tylko popatrzył na fosforyzujące wskazówki swego zegarka, przesuniętego na wewnętrzną stronę nadgarstka, tak aby świecąca tarcza nie zdradzała jego położenia. Pozostawało osiem minut do momentu zero. Osiem minut i wybuchną ładunkia cysterny o sekundy późniejprzekształcając dworzec w płonącą czeluść, która pochłonie Iana Macombera. Jeszcze jedno niebezpieczeństwo uniemożliwiało mu ochronę przed żywiołami, które powoli pokrywały go całunem zamarzającego śniegu, jakby przygotowując jego ciało do nieuchronnej kremacji. Na metalowej powierzchni cylindrycznej cysterny tworzył się lód, po którym mógł zjechać w dół pod nogi patrolujących żołnierzy, gdyby ośmielił się zmienić pozycję chociaż o cal. Leżał więc jak martwy i obserwował postacie w mundurach feldgrau, które pod lampą w pobliżu drutów wspinały się po schodkach prowadzących do nastawni i wchodziły do chatki na palach, skąd był dobry widok na pociąg.

Zarówno ta lampa, jak i wszystkie latarnie na terenie dworca, zostały osłonięte, by nie było można dostrzec ich z góry, z lecącego samolotu. Jednocześnie zmniejszało to ryzyko naprowadzenia bombowców alianckich, które mogły się pojawić, lecąc w kierunku ważnych pól naftowych w Ploesti. Co nie znaczyło, że Macomber spodziewał się nalotu RAF-ustały deficyt bombowców, wręcz brak maszyny, która mogłaby pokonać taki dystans, gwarantowały Niemcom bezpieczeństwo ich świeżo zdobytych rezerw ropystąd konieczność dokonywania sabotażu niemieckiego surowca. Znów czyjeś kroki zaskrzypiały w śniegu i ucichły dokładnie poniżej miejsca, w którym leżał Macomber. Mimowolnie napiął mięśnie, ale zaraz je rozluźnił. Metalowa drabinka przyspawana do boku cysterny kończyła się o kilka cali od jego głowy, a ostatni szczebel na tyle zbliżał się do otworu wlewowego, że go zasłaniał. Czyżby ktoś wchodził po drabinie, aby tu się rozejrzeć? Mózg Szkota jeszcze się zmagał z tą ewentualnością, kiedy padł nowy cios: coś metalicznie szczęknęło o koło. Ładunek wybuchowy zaś ukryty był za przednim kołem. O Jezu, znaleźli go!

 Wejdźcie pod wagon, przejdźcie na drugą stronę i tam zaczekajcie.Głos przemawiał po niemiecku, w języku, który Macomber rozumiał i którym płynnie mówił. Podoficer wydający rozkaz żołnierzowia więc było ich dwóch, i stali od agenta w odległości mniejszej niż piętnaście stóp. Głos, szorstki i napięty w mroźnym powietrzu, ciągnął:Jeśli będzie uciekał, pobiegnie w kierunku drutów. Rozstawiam ludzi wzdłuż całego pociągu...

A więc wiedzieli, że ktoś jest na terenie stacji. Macomber zamrugał, kiedy podmuch śnieżycy wcisnął się pod jego kapelusz i zamglił oczy. Obawiając się, że śnieg może zamrozić mu powieki, znów mrugnął kilka razy, czekając, aż żołnierz wczołga się pod cysternę. Musi, to oczywiste, znaleźć ładunek wybuchowy. Przynajmniej nie było oznak działania ze strony nastawni, gdzie dostrzegał dwa cienie, oświetlone przez niebieską lampę za oknemto zapewne Günther rozglądał się u nastawniczego. Znów zaskrzypiały buty na śniegu i wkrótce oddaliły się wraz z podoficerem rozstawiającym wzdłuż pociągu ludzi, którzy nieuchronnie zamkną drogę ucieczki. A to nie oznaczało szansy na przebycie stu jardów dzielących go od dziury w drutach, którą wyciął przy wejściu. Nożyce do cięcia drututeraz już zbędny balastspoczywały w jego kieszeni; kiedy miejsce było tak obsadzone, nie mógł mieć nadziei na zrobienie nowej dziury bez zwrócenia na siebie uwagi. Posłyszał na dole nowy dźwiękzgrzytanie metalu o cysternęto żołnierz zaczął się gramolić pod wagon. Jakiś niezdarny Szwab. Może nawet i głupi, ale nie na tyle głupi, aby przegapić ładunek...

Coraz więcej odgłosów gramolenia się, pośpiesznych szmerów spod cysterny. Niemcowi nie podobało się przechodzenie w poprzek toru w obliczu możliwości, że pociąg może nagle ruszyć. Lęk ten był irracjonalny, ponieważ nie przetaczano by wagonów w trakcie przeszukiwań, niemniej Macomber rozumiał reakcję, jakiej sam uprzednio doświadczył. Zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie zdolny choćby drgnąć, leżał bez ruchu i oczekiwał nagłego ustania dźwięków. Byłby to sygnał, że znaleziono ładunek. Potem znów oczekiwanietym razem krótszena okrzyk żołnierza oznajmiającego o swym śmiercionośnym odkryciu. Odgłosy przepychania ustały i Macomber wstrzymał oddech, jednakże rozległ się jedynie chrypiący kaszel i przytupywanie zziębniętych stóp. Dzięki Bogu, cholerny głupek go przegapił. Stał teraz po drugiej stronie cysternytej od nastawnioddzielając Macombera od drutów. Szkot sprawdził godzinę. Pięć minut do punktu zero.

Niesamowita cisza zimowego mroku ponownie zapanowała na stacji. Psy odciągnięto od torów, ucichł odgłos butów skrzypiących w śniegu, a wiatr ustawał. Scena była gotowa, Wehrmacht znajdował się na miejscach, teraz już tylko miały zawieść nerwy Macombera, by dał się schwytać w czasie schodzenia po drabince, co zakończyłoby jego karierę agenta na torach odludnego węzła kolejowego, o którym słyszało niewielu ludzi. Ponieważ śnieg padał rzadziej i wszędzie panowała kompletna cisza, można było usłyszeć z oddali, jak węgiel zsuwa się po zsypie do węglarek we wschodniej części stacji. Tę ciszę przerwał dźwięk otwieranego okna i rozłupywanego na kawałki lodu pokrywającego parapet. Günther wychylił się z okna i patrzył wprost na pokryty całunem śniegu garb na ostatniej cysternie.

Macomber równie intensywnie wpatrywał się w sylwetkę Günthera, poruszając jedynie oczami, aby ocenić to nowe zagrożenie. Był w pułapceobserwowany z odległości i uwięziony przez żołnierza z dołu. Oczy jego przesunęły się znów na zegarek. Cztery minuty do zera i ciągle żadnej szansy ucieczki, nawet cienia możliwości odwrócenia uwagi poszukujących, co dawałoby jakąś nadzieję. To jego łabędzi śpiew jako brytyjskiego sabotażysty, koniec niebezpiecznego przejścia przez Bałkany: szlaku rozświetlanego nie tylko serią destrukcyjnych wybuchów, które zniszczyły znaczne ilości strategicznych materiałów wojennychlecz także szlaku, po którym podążała służba wywiadowcza Abwehry. Była zawsze tuż o krok za nim. Rozważył swoje szanse.

Przy ogromnej dozie szczęścia parabellum, które miał w kieszeni, mogło wyeliminować żołnierza pod wagonem, lecz wtedy pozostawał Niemiec w nastawni, który, jak się wydawało, nie zauważył nic niewłaściwego i odszedł od okna na dalszą pogawędkę z sygnalistą. Były jeszcze druty niemożliwe do przeskoczenia i wielu żołnierzy Wehrmachtu rozstawionych wzdłuż pociągurównież po to, aby obserwować druty i strzelać bez ostrzeżenia. Umysł Macombera, oceniając szanse, pracował jak oszalały, ale jeszcze bardziej szalał jego zegarek. Pozostawały trzy minuty i trzydzieści sekund. Rozważył wszystkie „za” i „przeciw” i stwierdził, że układają się nieproporcjonalnie źle dla niego. Dźwięk zapuszczanego silnika samochodu tak go zaskoczył, że niemal stracił równowagę; nie zdawał sobie sprawy z obecności pojazdu. Teraz jednak, gdy kierowca włączył wewnętrzne oświetlenie, Macomber ujrzał wóz zaparkowany w pobliżu nastawni po drugiej stronie drutów. Mercedes. Kierowca miał kłopoty z zapuszczeniem silnika. Jedna szansa na tysiącale powtarzające się grzechotanie uruchamianego silnika ogromnie ożywiło nadzieje Szkota i przyspieszyło krążenie krwi w jego na pół zamarzniętym ciele. Zastanawiał się, jak wykorzystać to niespodziewane zrządzenie losu.

Pomiędzy kichnięciami opornego silnika słyszał przytupywanie nóg żołnierza, który starał się przywrócić normalny obieg krwi w swoim zmarzniętym organizmie, oraz jego chrypiący kaszel. Stopy zaczęły brnąć przez śnieg, oddaliły się od wagonu przez pusty sąsiedni torMacomber odgadł, że żołnierz improwizuje własny obchód w celu zneutralizowania okropnego zimna. Otwarte okno nastawni ciągle świeciło pustką, a Niemiec oddalał się coraz bardziej; gdyby tylko ten cholerny silnik zechciał zaskoczyć, uruchomić mercedesabo samochód stojący był bezużyteczny. Czuł jak z desperackiej niecierpliwości drżą mu nerwy, gdy kierowca ponawiał próby rozbudzenia martwego motoru. Zmaganiom kierowcy towarzyszyły modlitwy Macombera. Silnik zaskoczył, obrócił się parę razy bez entuzjazmu, znowu zgasł. O Boże, a już myślał, że ruszy. Zacisnął zęby, aby nie szczękały z zimna, popatrzył na puste okno nastawni, zauważył, że patrolujący Niemiec przekracza drugi tor w pobliżu lampy. Jeszcze jeden pełen wysiłku spazm, który niemal uruchomił samochód, i jeszcze jeden nieudany start. Dźwięk zamarł w daliMacomber nagle zdał sobie sprawę, że chrypiący Niemiec wykazuje zainteresowanie samochodem, gdyż zmierzał w kierunku drutów. Wtedy silnik zaskoczył, zazgrzytał, a kiedy wciąż pracował, Szkot poruszył się po raz pierwszy od dziesięciu minut, przełamując niewygodny bezruch, aby sięgnąć do kieszeni płaszcza i wyciągnąć parabellum.

Wycelował broń; wystrzelił. Samochód jechał wolno i Macomber wymierzył w tylne okienkoz dala od kierowcy, który musi zachować panowanie nad pojazdem, ale równocześnie musi wpaść w panikę, jeśli plan ma się powieść. Kula zgruchotała tylną szybę, a kiedy trzask odbijał się echem w ciemności, czyjś głos ryknął po niemiecku na całą stację:

 Jest w tym samochodzie...! Z drugiej strony drutów...! Nie dajcie mu uciec!

Ciemność i padający śnieg ukrywały kierunek, z którego dochodził głos, jednakże komenda wrzaśnięta przez Macombera niosła się daleko. Ktoś otworzył ogień, omiatając serią z pistoletu maszynowego tył przyspieszającego mercedesa. Palba strzałów zagrzechotała w ciemnościach, a żołnierze ruszyli przed siebie, porzucając pociąg. Jakiś Niemiec, widząc, że druty przegradzają mu drogę, krzyknął ostrzegawczo, schował się za nastawnię i rzucił granat. Po chwili następny. Wybuchy jaskrawych błysków atakowały bębenki uszuczęść żołnierzy wylewała się przez dziurę w poszarpanych drutach, gmatwanina postaci w mundurach feldgrau pędzących obok osłoniętej lampy, ci zaś, którzy byli już za drutami, kierowali długie serie w oddalający się pojazd. Mercedes wciąż jechał, ostro zarzucając i przyspieszając na nowo, natomiast patrol pozostawił za sobą druty i zniknął w ciemności.

Macomber nie tracił czasu na schodzenie po drabince. Odbił się w miejsce najbardziej oddalone od nastawni, upadł ciężko na śnieg, amortyzując zeskok odturlaniem się od wagonu. Odczuwał jeszcze siłę wstrząsu, kiedy z trudem podnosił się na nogi, spojrzał szybko w obie strony i wgramolił się pod wagon między koła. Wynurzył się stamtąd, ściskając parabellum, ze wzrokiem utkwionym w punkt największego zagrożenianastawnię. Günther z karabinem trwał na stanowisku, wychylał się z okna, nie porwany bezładnym pędem od torów kolejowych. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie traci głowy, pomyślał ponuro Macomber. Niemiec wychylił się mocniej, podniósł karabin i szybko wycelował w zamazany cień oddalający się od ostatniego wagonu. Agent nagłym ruchem uniósł parabellum, mając nadzieję, że cholerna lufa nie zatkała się lodem przy upadku, unieruchomił muszkę i strzelił. Odgłos wystrzału rozpłynął się w grzechocie strzelaniny za drutem, Niemiec klapnął na parapet, wypuścił karabin i zawisł w powietrzu twarzą w dół. Macomber ruszył do drutów. Biegł niezgrabnie, gdyż nogi miał zdrętwiałe od długiego czekania, i modlił się, by nastawniczy nie należał do bohaterów podnoszących alarm. Błyskawiczne spojrzenie w oknoani śladu sygnalisty, pewnie kulił się na podłodze między dźwigniami.

Zwolnił, aby przedostać się przez plątaninę drutów, po czym zaczął biec ostro; kierował się w lewojak najdalej od nastawni i drogi, którą odjechał mercedes. Za nimgdzieś w głębi stacjiujadały podniecone psy; część patrolu udała się na czoło pociągu, aby rozpocząć systematyczne przeszukiwanie. Macomber biegł powoli, lecz w stałym tempie, jego oczy przyzwyczajały się do niczym nie oświetlonej ciemności, gdy przemykał między drewnianymi podkładami ułożonymi w sagi wysokości człowieka; biegł z parabellum skierowanym do przodu, by w razie potrzeby móc szybko wymierzyć. Ten skrawek stacji był jednak opustoszały, agent dotarł więc bezpiecznie do zaparkowanego volkswagena. Teraz musiał uruchomić silnik. Przy szóstej próbie samochód zapalił, a Szkot zatrzymał się tylko po to, aby ściągnąć niemiecki koc wojskowy, którym przedtem okrył maskę i chłodnicę. Upchnął go na siedzeniu pasażera i ruszył przez śnieg. Koc zamarzł, tworząc naturalne wysklepienie, i utrzymywał ten dziwny kształt podczas wyjazdu ze stacji i wjazdu na szosę, którędy wiodła długa droga powrotna do Bukaresztu. Macomber, pamiętając, co umieścił pod cysterną z benzyną, wcisnął mocniej gaz, jak tylko dotarł do drogi. Rozwijał niebezpieczną szybkość, gdy koła smagały pokrytą lodem nawierzchnię. Zegarek wskazywał trzydzieści sekund po punkcie zero.

Zaklął po niemiecku, w języku, w którym przyzwyczaił się rozmawiać, myśleć, nawet śnićco stanowiło część jego niemieckiej legendy. Przecież nie mogły być wadliwe wszystkie cholerne zapalniki! Czyżby to, co przeszedł, miało być daremne? Dygotał niepohamowanie, gdy jeszcze przyspieszał, mocno ściskając kierownicę, aby przemóc drżenie. Odreagowanie? Prawdopodobnie. Krajobraz poza zasięgiem reflektorów stanowił zagadkę, królestwo ciemności, w którym mogło się kryć wszystko. Macomber jednak z wcześniejszych rekonesansów przeprowadzanych za dnia wiedział, że są tam tylko ponure pola bez końca ciągnące się aż ku Dunajowi. Nagle ruszyło na niego drewniane ogrodzenie, ale znikło, kiedy zredukował prędkość i wszedł w zakręt. Wtedy zaczął się poślizg. Szkot zareagował instynktownie, raczej poddając się układowi kierowniczemu, niż reagując nań siłą. Szedł za poślizgiem, a światła zataczały dziki łuk po krajobrazie przysypanym śniegiem. Kiedy się zatrzymał, jakimś cudem wciąż znajdował się na drodzevolkswagen, odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni w momencie wybuchu, stał przodem do kierunku, z którego przyjechał.

Pierwszy odgłos był przytłumionym hukiem podobnym do odpalenia szesnastocalowego działa okrętowego, po nim nastąpiła seria grzmotów przelewających się nad równiną. Niesamowity błysk rozjaśnił śnieg oślepiającym światłem, następnie blask zanikł i rozległ się straszliwy ryk, ogłuszający, rozdzierający dźwięk, kiedy wybuchła benzynawagon za wagonem w tak szybkiej sekwencji, iż wydawało się, że noc rozpada się na kawałki, otwiera z siłą wulkanu, pęka i wrze w ogniu. W żadnej ze swych misji dywersyjnych Macomber nie widział czegoś podobnegorozległa pomarańczowa pożoga rozświetliła nagle bezksiężycową noc i wydobyła z mroku po lewej stronie skulone dachy Bukaresztudachy ubielone przez śnieg i zaraz pastelowo zabarwione blaskiem kipiącego ognia, ogarniającego stację od jednego krańca do drugiego. Macomber zawracał samochód, kiedy pojawił się dymwydymająca się chmura czerni, która na chwilę przytłumiła pomarańczowy blask i potoczyła się w stronę miasta. Ostrożnie cofając, wepchnął tył volkswagena w zmrożone drewniane ogrodzenie, które pękło jak szkło, a jego nie naruszony fragment wylądował z tyłu na polu. Szkot zmienił bieg, zatoczył uważnie półkole, wyprostował kierownicę, przyspieszył i ruszył ku Bukaresztowi.

***

Wysadzenie pociągu z benzyną było ostatnim zadaniem Macombera na Bałkanach. Przejęcie Rumunii przez Wehrmacht oznaczało kres wystrzałowych wycieczek, kiedy więc wjeżdżał na przedmieścia Bukaresztu, skupił uwagę na czekających go niebezpieczeństwachryzykownej ucieczce z Rumunii i przedostaniu się przez okupowaną Bułgarię do neutralnej Turcji, skąd miał odpłynąć statkiem do Grecji. Kontynentalna Grecjagdzie niedawno wylądowały wojska sprzymierzonych, aby stawić czoło groźbie niemieckiej inwazjioznaczała bezpieczną przystań, lecz dotarcie do niej było całkiem inną sprawą. Mógł jedynie żywić nadzieję, że grając do końca rolę Niemca, przejdzie wszystkie punkty kontrolne, ale najbardziej obawiał się Abwehry. To właśnie jej ludzie mieli położyć kres fali dywersji na Bałkanach, a Macomber wiedział, że niemal depczą mu po piętach i być może nie upłynie nawet doba, gdy odkryją jego prawdziwą tożsamość. Zatem pozostawało jedynie udać się do mieszkania, aby zabrać wcześniej już spakowaną walizkę, i ruszyć w drogęna południe do Bułgarii oraz dalej do Istambułu.

Boże, ale jestem zmęczony! Macomber przetarł oczy wierzchem dłoni. Jechał wolno opustoszałymi ulicamiszybka jazda w terenie zabudowanym mogłaby zwrócić uwagę. Stare pięciopiętrowe kamienice ginęły w mroku, tylko jedno okno na najwyższym piętrze było oświetlonepewnie jakaś rodzina została zbudzona przez denerwujący wybuch, który wstrząsnął miastem. Jednak światła zgasły, kiedy jechał okrężną drogą unikając głównej szosy. Czuł napięcie narastające w miarę zbliżania się do mieszkania. Wszystkie powroty późno w nocy były do siebie podobneponieważ nigdy nie wiadomo, kto może czekać na nie oświetlonych schodach. Wprowadzając volkswagena do garażu służącego niegdyś jako stajnia, zaparkował przodem do drzwi, by w razie nagłej potrzeby móc szybko wyjechać. Następnie, zapalając jedno z obrzydliwie śmierdzących niemieckich cygar, które w końcu polubił, zaczął pięciominutową wędrówkę do swego mieszkania.

Szedł niepewnie po stwardniałym śniegu, a jego myśli krążyły wokół lat, gdy bez lęku chodził po innych miastach. Po Nowym Jorku jako chłopiec, kiedy mieszkał tam z amerykańską matką, oraz później, w młodości, po ulicach Edynburga, bo jego ojciec, Szkot, zadecydował, że powinien kształcić się w ojczyźnie. Porzucił szybko te wspomnienia, przypomniał sobie bowiem, że sentymenty stępiają ostrze czujności. Prawie dotarł na miejsce. Byłoby dogodniej wynajmować garaż po drugiej stronie ulicy, lecz parkowanie samochodu we wczesnych godzinach rannych mogło zasygnalizować jego przybycie komuś, kto mógł na niego czekać.

Przy wjeździe w wąską ulicęniewiele szerszą od zaułkarzucił cygaro w śnieg. Zaskwierczało i zgasło. Sygnalizowanie nadejścia byłoby błędem. Rozmyślnie wybrał ten blok mieszkalny, ponieważ miał wejście z bocznej uliczki, co utrudniało ustalenie, które drzwi prowadziły do jego mieszkania. Z głową pochyloną ze zmęczenia szedł krętą ulicą podobną do wąwozu. Podświadomie odnotował ślady stóp w śniegu, lecz w tej dzielnicy ludzie pracowali w fabrykach na nocnej zmianie, więc ślady go nie zaniepokoiły. Aby tylko śnieg na progu domu był nie tkniętynikt w jego budynku nie pracował w nocy. Ślady stóp mijały wejście do domu, a próg krył się pod dziewiczym śniegiem. Teraz najgorsza częśćwspinaczka po schodach. W prawej ręce, którą wsunął do kieszeni płaszcza, trzymał parabellumprzeładował je w garażu; lewą ręką włożył delikatnie klucz do zamka, cicho go przekręcił i pchnął drzwi, aż oparły się o ścianę. Kiedy wszedł, starannie zamknął je za sobą. Chwilę nasłuchiwał, zanim włączył latarkę kieszonkową i skierował promień światłana schody. Stopnie suche. Przytłaczająca cisza godziny trzeciej rano, która zawsze zwiastowała czające się w cieniu zagrożenie.

Ruszył wolno na górę, zatrzymując się na każdym półpiętrze, aby omieść światłem następną część schodów. Szukał cieni, których nie powinno tam być. Kiedy dotarł do swego mieszkania na piątym piętrze, nie spieszył się z otwarciem drzwi. Szósta część schodów wiodła na górę do ciasnego mieszkania dozorcy na poddaszu. Szybki błysk latarki wyłowił suche stopnie w miejscu, gdzie schody zakręcały na wyższe piętro. Tak czy inaczej, Josef był w Konstancy. Macomber wyjął klucz i już miał go włożyć do zamka, kiedy zmienił zamiar. W ogóle nie powinien był tu przychodzićzanadto wykorzystywał swoje szczęście. To przez obezwładniające zmęczenie, przez pokusę spędzenia kilku godzin w łóżku musiał zapewne podjąć to niepotrzebne ryzyko. Miejsce, gdzie się mieszkało, było najbardziej niebezpieczneForestera zgarnięto w Budapeszcie w jego własnym mieszkaniu. „Wytrzymam, do cholery, jeszcze tylko kilka godzinniech sen zaczeka, aż będę daleko od miasta”. Ciągle trzymał latarkę w ręce, kiedy w jego krzyż wbił się twardy przedmiot w kształcie rurki, a jakiś głos pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin