Bruno Schulz Sklepy cynamonowe.doc

(513 KB) Pobierz
Bruno Schulz

Bruno Schulz

 

SKLEPY CYNAMONOWE

 

Spis Treści

Sierpień

Nawiedzenie

Ptaki

Manekiny

Traktat o manekinach albo wtórna Księga Rodzaju

Traktat o manekinach. Ciąg dalszy

Traktat o manekinach. Dokończenie

Nemrod

Pan

Pan Karol

Sklepy cynamonowe

Ulica Krokodyli

Karakony

Wichura

Noc wielkiego sezonu

Sierpień

1

W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym

bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy,

odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałaty

od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.

Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego,

wysypując z koszyka barwną urodę słońca lśniące, pełne wody pod przejrzystą

skórką czereśnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co

ziszczało się w smaku; morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich

popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i

pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby

zabite głowonogi i meduzy surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym

i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i

polnym.

Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło

co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych,

kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z

najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na

fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w

ogniu dnia głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając

płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się

cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity

w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko

falujących od marzeń południowej godziny.

W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni

wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie,

mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga

odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów

grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę -

złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali

się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą

maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas

bakchiczny - barbarzyńską maskę kultu pogańskiego.

Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak

biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad

nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych,

jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher,

wzburzając teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać

wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych

lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami

wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi

kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi

sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą

glazurę, wydobywając z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów,

fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione

blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte

sienie pachniały chłodem i winem.

Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału,

oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików i monet,

jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą

tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć. Zresztą rynek był

pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza podjedzie

w cieniu chwiejących się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a

dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go

po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro.

Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze

załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały

powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra

ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak

jakieś twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości.

Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z

sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym

każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła

już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej,

rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w

miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego.

Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym

kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie

i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły

za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik,

wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej

żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej

korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne

kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych

koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika.

2

Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia.

Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściemisko krzyczy w

słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze;

strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki polne.

A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby

ogród obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego, chłopskie bary oddychają

ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujność sierpnia

wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami

włochatych blach listnych, wybujałymi ozorami mięsistej zieleni. Tam te

wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół

pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów

wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez

własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego

bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką

najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym

matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było

śmietnisko zarosłe dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał

sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym śmietnisku, oparte o

parkan i zarośnięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak

nazywaliśmy ją wszyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli,

rumowiska i gruzu stało zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej

nogi dwiema starymi cegłami.

Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami

lśniących much końskich, rozwścieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie

widzianych grzechotek, podniecając do szału.

Tłuja siedzi przykucnięta wśród żółtej pościeli i szmat. Wielka jej głowa

jeży się wiechciem czarnych włosów.

Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę

harmonię w tysiąc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem,

wygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi

zębami pod ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas

których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka. Muchy

obsiadają nieruchomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa brudnych gałganów,

szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona chrobotem lęgnących się w

niej szczurów. Muchy budzą się spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem,

pełnym wściekłego bzykania, błysków i migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się

na ziemię i rozbiegają po śmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z

nich, odwija z wolna jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska: na wpół naga i

ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na

krótkich dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z

poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła

barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy,

wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-

półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczą, łopuchy puchną i pysznią

się bezwstydnym mięsem, chwasty ślinią się błyszczącym jadem, a kretynka,

ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza mięsistym łonem z wściekłą

zapalczywością w pień bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywością tej

rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej,

pogańskiej płodności.

Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała,

żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły, ławy

i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła mnie Adela do

domu tej starej Maryśki. Była wczesna poranna godzina, weszliśmy do małej izby

niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na podłodze, na której leżało

wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraźliwym

szczękiem chłopskiego zegara na ścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia

Maryśka, blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się

dłoń. I jakby korzystając z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza,

monologowała, kłóciła się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog.

Czas Maryśki - czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie

rzeczywisty i szedł samopas przez izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w

jaskrawym milczeniu poranka z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka

mąka, głupia mąka wariatów.

3

W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym w

bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej, mijaliśmy w

ogrodzie

kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w

których zaklęte były całe świetlane i jasne światy, jak te idealne i szczęśliwe

obrazy zamknięte w niedościgłej doskonałości baniek mydlanych.

W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleśń i oślepłymi

od starości, odnajdowaliśmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni

mieściło się

w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret

ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich własnego, odrębnego

czasu. Stare, mądre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały

tych ludzi, milczący świadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów -

otworzyły się bezgłośnie jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. Siedzieli

jakby w cieniu swego losu i nie bronili się w pierwszych niezręcznych gestach

wydali nam swoją tajemnicę. Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z nimi?

Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem, lecz

echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na ramach obrazów, na

klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez gęstą zieleń ogrodu. Spod

ściany podniosła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mięsie okrągłym i białym,

centkowanym rudą rdzą piegów. Przysiedliśmy się do nich, jakby na brzeg ich

losu, zawstydzeni trochę tą bezbronnością, z jaką wydali się nam

bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z sokiem różanym, napój przedziwny, w którym

znalazłem jakby najgłębszą esencję tej upalnej soboty.

Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i

płodnego, bujającego już jakby poza granicami osoby, zaledwie luźnie

utrzymywanej w skupieniu, w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu

już zwielokrotnionej, gotowej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była

to płodność niemal samoródcza, kobiecość pozbawiona hamulców i chorobliwie

wybujała.

Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip

kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego

dzieworództwa. I właściwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski

0 dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej płodności,

dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej kokieterii, którą

nadaremnie doświadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej

z płci, siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu

bezgranicznej pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach

tlił się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem

robić jakieś zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecości

odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego,

zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskości.

Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była

nędza kreatury walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm

kobiecości triumfującej urodzajnością nawet nad kalectwem natury, nad

insuficjencją mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki

macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach nieudanych,

w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy.

Weszła Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i

pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi rączkę lalkowatą, jakby

dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia przelewająca się

pełnią różową. Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców, które bezwstydnie mówiły

o sekretach menstruacji, przymykała oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod

dotknięciem najobojętniejszego pytania, gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej

nadwrażliwego panieństwa.

Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie

zmyło jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w

kieszeniach fałdzistych spodni.

Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których

powrócił. Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać

o sobie, stawać się białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie

na zatartej mapie plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego

życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i pachniał

dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrującym po dawnych wspomnieniach

opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały

i rozwiewały w nicość.

Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił

mnie z udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie oczyma,

wychodząc do drugiego pokoju. Podżyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce,

z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokości głowy, łysej jak kula bilardowa.

Zdawało się, że to ubranie samo leży, faldziste, zmięte, przerzucone przez

fotel. Twarz jego była jak tchnienie twarzy smuga, którą nieznany przechodzień

zostawił w powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach

portfel, w którym coś oglądał.

Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc mnie

figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą sympatię. Wziął mnie między kolana

i tasując przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki

nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem

i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy

fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i

zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta

mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wąsem,

zawiązek pożądania, który napiął się na jego skroniach pulsującą żyłą, natężenie

trzymające przez chwilę jego rysy w skupieniu - upadły z powrotem w nicość i

twarz odeszła w nieobecność, zapomniała o sobie, rozwiała się.

NAWIEDZENIE

1

Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chroniczną szarość

zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystą pleśnią i mchem

koloru żelaza.

Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka przechylał się dzień od

razu w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i

złoty jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane,

fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy.

Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych

fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić.

Daje to powód do ciągłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na

niewłaściwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych

mieszkań, ganków, niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o

początkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i

splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród wyrzutów

sumienia dom rodzinny.

Pełne wielkich szaf głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm

sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek

opieszałości matki, przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej

Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na

rozwlekłej toalecie, zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów,

grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów.

Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano.

ile z nich wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem któryś z

tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą: lokator dawno się wyprowadził, a w

nie tkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć.

W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki,

wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc,

gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płosząc przed sobą

świecą stada cieni, ulatujących bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić;

ciężko chrapiących z twardego jak kamień snu.

W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali się leniwie z brudnej

pościeli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetką w

ręce oddawali się jeszcze przez chwilę rozkoszy ziewania - ziewania

przeciągniętego aż do lubieżności, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy

tęgich wymiotach.

W kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem,

którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich i

wówczas, gdy któryś z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec

niesamowitym, pajęczym biegiem .

W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych

tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami,

pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru.

Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały

ciemniejszym splotem arabesek.

Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do

sprzeczek, zarzucał jej niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał

wypieków i zapalał się do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze

snu późno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po

skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną matką.

W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych

księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń.

Widzę go w świetle kopcącej lampy , przykucniętego wśród poduszek, pod

wielkim rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie,

kiwającego się w bezgłośnej medytacji.

Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu,

otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i

rozglądał się bezradnie, jakby czegoś szukając.

Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na

której wisiał zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej

fioli szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec

łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną

pępowiną, i tak połączony z żałosnym przyrządem nieruchomiał w skupieniu, a oczy

jego ciemniały, zaś na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy jakiejś ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin