Sprague de Camp Lyon - Conan i Bóg Pająk.pdf

(291 KB) Pobierz
409500760 UNPDF
SPRAGUE L. DE CAMP
CONAN I BÓG–PAJĄK
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN & THE SPIDER GOD
PRZEŁOŻYLI MICHAŁ I TOMEK KRECZMAROWIE
WSTĘP
Conan, syn kowala, urodził się w Cymmerii, ponurej, barbarzyńskiej krainie,
leżącej na
północy. Zmuszony przez waśń rodową do opuszczenia szczepu rusza na północ do
arktycznego kraju Asgard. Tam towarzyszy Aesirom w wyprawach wojennych na
zachód,
przeciwko Vanirowi z Vanaheim, i na wschód, przeciw Hyperborianom. W jednym z
tych
najazdów zostaje złapany przez Hyperborian. Wkrótce potem ucieka na południe do
starożytnego kraju Zamory. Nieuległy wobec praw i nie znający zasad cywilizacji,
bardziej
odważny niż zręczny, Conan przez kilka lat para się złodziejstwem nie tylko w
Zamorze, ale
także w sąsiednich królestwach Koryntii i Nemedii.
Zniechęcony nędznym życiem włóczęgi, Conan wyrusza na wschód i zaciąga się do
armii
potężnego, orientalnego królestwa Turanu, którym rządzi dobry, lecz bezsilny
król Yildiz. Tu
służy jako żołnierz przez dwa lata, ucząc się łucznictwa i jazdy konnej. Poza
tym podróżuje
daleko na wschód, aż do słynnego Khitaju.
Gdy zaczyna się niniejsza opowieść, Conan ma zaledwie dwadzieścia lat, ale służy
już w
stopniu kapitana. Po uzyskaniu przeniesienia do Gwardii Królewskiej koszaruje w
stolicy
kraju, Aghrapurze. Jak zazwyczaj kłopoty są jego przyjaciółmi, a zbiegi
okoliczności wkrótce
zmuszają go do poszukiwania szczęścia w zupełnie innym kraju.
1
POŻĄDANIE I ŚMIERĆ
Niesamowicie wysoki mężczyzna, prawie gigant, stał w bezruchu w cieniu podwórza.
Mimo iż widział świecę, którą turańska kobieta umieściła w oknie na znak, że
droga jest
wolna, i mimo że dla górala takiego jak on wspinaczka była dziecinnie łatwa,
czekał. Nie miał
zamiaru zostać złapany w połowie drogi na szczyt. Warty z pewnością nie
ośmieliłyby się
aresztować oficera króla Yildiza, ale wiadomość o jego eskapadzie z pewnością
dotarłaby do
uszu protektora Narkii. Tym protektorem był starszy kapitan Orkhan, wyższy
stopniem oficer.
Conan z Cymmerii, kapitan Gwardii Królewskiej, spoglądał w niebo. Księżyc w
pełni
oświetlał srebrnym blaskiem domy i wieże Aghrapuru. Przepływające chmury były
zbyt małe,
aby zgasić to światło. Gdyby księżyc ukrył się na chwilę, Conan nie
potrzebowałby wiele
czasu, by wspiąć się po bluszczu jak żuk. Większa chmura, którą spostrzegł
dopiero teraz,
sunęła, aby zastąpić poprzednią.
Gdy księżyc schował za nią swą twarz, Conan przełożył pas tak, by szabla zawisła
na
plecach pomiędzy ramionami. Zsunął ze stóp sandały i przyczepił je do pasa.
Potem,
chwytając się muru i trzymając winorośli palcami rąk i nóg, wspiął się ze
zręcznością kota na
mur.
Na ciemnych wieżach i dachach leżała głęboka cisza. Zasłaniająca księżyc chmura
spiętrzyła się, płynąc po niebie.
Wspinacz poczuł słaby wiatr, który poruszył przyciętą prosto czarną grzywą, i
jego twarz
zmarszczyła się. Wspomniał słowa astrologa, którego radził się trzy dni
wcześniej.
— Strzeż się miłosnej wyprawy w najbliższą pełnię księżyca — powiedział
szarobrody. —
Z układu gwiazd wynika, że znalazłbyś się wtedy w zasięgu koła przyczyn i
skutków, o dużej
koncentracji głębokich zmian.
— Czy zakończenie będzie pomyślne, czy nie? — zapytał Conan.
Astrolog wzruszył ramionami pod połatanym płaszczem.
— Tego nie sposób przewidzieć, pamiętaj, że może to być coś strasznego. Nastąpią
poważne zmiany.
— Czy nie umiesz nawet powiedzieć mi, czy zginę będąc na dole, czy na górze?
— Nie, kapitanie. Dotychczas nie zobaczyłem w gwiazdach życzliwości dla ciebie.
Wydaje mi się, że bardziej prawdopodobny jest dół.
Sarkając na tę nieprzychylną przepowiednię, Conan zapłacił i wyszedł. Nie wątpił
w
istnienie magii, czarów czy spirytyzmu. Miał jednak własne zdanie na temat
działalności
samotnych okultystów. W tym co robią, myślał, jest więcej oszustw i pomyłek niż
w
jakimkolwiek innym zawodzie. Więc gdy Narkia wysłała do niego list z prośbą o
rozmowę i
gdy jej opiekun wyjechał, Conan nie pozwolił, by ostrzeżenie astrologa
powstrzymało go.
Świeca spadła i okno trzasnęło podczas otwierania. Barbarzyńca prześlizgnął się
przez nie
i stanął w komnacie. Z głodem w oczach przyjrzał się oczekującej go turańskiej
kobiecie. Jej
czarne włosy spływały po pięknych ramionach. Płomień drugiej świecy, stojącej na
taborecie,
przeświecając przez przejrzystą suknię z ametystowego jedwabiu ukazywał jej
wspaniałe
ciało.
— Tak więc, przyszedłem — zahuczał Conan.
Ciemne oczy Narkii zabłysły zadowoleniem na widok ogromnego mężczyzny, który
stanął
obok niej, ubrany w tanią, wełnianą tunikę i połatane spodnie.
— Czekałam na ciebie, Conanie — odparła ruszając ku niemu z rozwartymi
ramionami. —
Jednakże zaprawdę nie oczekiwałam, że będziesz wyglądał jak stajenny. Gdzie twój
wspaniały biało–szkarłatny mundur i buty ze srebrnymi ostrogami?
— Zdecydowałem nie wkładać ich tej nocy — powiedział szorstko, przekładając pas
przez
głowę i kładąc szablę na dywanie. Poniżej kwadratowo przyciętej grzywy, pod
gęstymi,
czarnymi brwiami lśniły głębokie, błękitne oczy, zupełnie nie pasujące do
strasznej, śniadej
twarzy. Miał dwadzieścia lat, lecz twarde prawa dzikiego, ciężkiego życia
odcisnęły na jego
obliczu surowe piętno dojrzałości.
Ze zwinnością tygrysa Cymmerianin ruszył do przodu. Objął dziewczynę i pociągnął
ją w
kierunku łoża. Narkia oparła mu się, odpychając dłońmi jego masywną pierś.
— Stój! — rzekła. — Wy, barbarzyńcy, jesteście zbyt szybcy w miłości. Najpierw
musimy
się lepiej poznać. Siądź na tamtym krześle i napij się wina!
— Jeśli muszę — wymamrotał Conan po hyrkaniańsku z barbarzyńskim akcentem.
Niechętnie usiadł i trzema łykami opróżnił podany mu puchar złotego płynu.
— Dziękuję, dziewczyno — sapnął, stawiając pusty kielich na małym stoliku.
Narkia westchnęła.
— Naprawdę, kapitanie Conan, jesteś grubianinem! Świetne wino z Iranistanu
powinno
być smakowane powoli, a ty łykasz je jak zwykłe piwo. Czy już nigdy się nie
ucywilizujesz?
— Wątpię w to — stwierdził Conan. — To, co przez ostatnie pięć lat widziałem w
tej tak
zwanej cywilizacji, nie napawa mnie do niej wielką miłością.
— Więc dlaczego jesteś tutaj, w Turanie? Możesz wrócić do swojej barbarzyńskiej
ojczyzny, gdziekolwiek ona jest.
Cymmerianin skrzywił się, zwarł swe masywne ręce nad głową i opuścił z powrotem
na
uda.
— Dlaczego tu jestem? — potrząsnął grzywą. — Wydaje mi się, że tutaj jest więcej
złota
do zagarnięcia i więcej rzeczy do zobaczenia i zrobienia. Życie w cymmeriańskiej
wiosce
staje się po krótkim czasie nudne — ten sam stary krąg spraw, dzień po dniu,
ciągle małe
kłótnie z innymi wieśniakami, potem waśnie z sąsiednimi klanami. Teraz tam… Co
to?
Obute stopy zatupotały na schodach. Ktoś szedł na górę. Po chwili drzwi
otworzyły się ze
zgrzytem. W progu stanął starszy kapitan Orkhan, któremu szczęka opadła ze
zdziwienia.
Orkhan był wysokim, przypominającym jastrzębia mężczyzną. Mniej masywny niż
Conan,
ale silny i zwinny, pomimo iż pierwsze siwe włosy zaczęły pojawiać się w jego
krótko
przystrzyżonej brodzie.
Teraz twarz Orkhana poczerwieniała z gniewu.
— Tak — syknął. — Gdy pana nie ma w domu… — jego ręka ruszyła do rękojeści
miecza.
— To gwałciciel! — wrzasnęła Narkia. — Ten dzikus wlazł tutaj, grożąc mi
śmiercią!
Zdziwiony Conan bezmyślnie gapił się to na jedno, to na drugie. Dopiero syk
stali w
pochwie sprawił, że Cymmerianin zerwał się na równe nogi. Chwycił stołek, na
którym
siedział, i rzucił nim w Orkhana. Trafił w brzuch, Turańczyk zachwiał się. Conan
skoczył po
szablę leżącą na podłodze. Gdy przeciwnik otrząsnął się, Cymmerianin stał już
przed nim
uzbrojony.
— Dzięki Erlikowi, że przyszedłeś, mój panie! — zajęczała Narkia, kuląc się na
łóżku. —
On by mnie…
Gdy to mówiła, Conan starł się z Orkhanem, który zmieniając położenie uderzał to
z
prawej, to z lewej w szybkich fintach. Conan parował każdy przewrotny cios.
Ostrza
trzaskały, łączyły się strzelając iskrami i uciekały. Grą kling było cięcie i
parowanie, gdyż
mocno zakrzywiona turańska szabla utrudnia pchnięcie.
— Przestań, głupcze! — zawołał Conan. — Ta kobieta kłamie! Przyszedłem tu na jej
prośbę i nic nie robiliśmy.
Narkia krzyknęła coś, czego Conan nie zrozumiał. Wtedy Orkhan natarł jeszcze
gwałtowniej. Czerwone szaleństwo bitwy zabłysło w oczach barbarzyńcy. Uderzał
mocniej i
szybciej. Orkhan, mający się za doświadczonego szermierza, nie wytrzymał i
odskoczył do
tyłu, dysząc ciężko.
Wtedy miecz Cymmerianina ominął zasłonę przeciwnika, rozerwał ogniwa kolczugi i
rozciął mu bok. Orkhan zachwiał się, upuścił swą broń i przycisnął rękę do rany.
Krew
pociekła między palcami. Conan ogarnięty szałem zadał drugie pchnięcie, głęboko
w kark
Orkhana. Turanczyk upadł ciężko i wstrząsnęły nim drgawki. Ciemne strumienie
krwi
popłynęły na dywan.
— Zabiłeś go! — krzyknęła Narkia. — Tughril odbierze ci za to głowę. Dlaczego
nie
ogłuszyłeś go płazem?
— Kiedy walczy się o życie — warknął Conan wycierając ostrze — nie można mierzyć
ciosów z dokładnością aptekarza robiącego lekarstwo. To jest tak samo twoja
wina, jak i
moja. Dlaczego oskarżyłaś mnie o gwałt, dziewczyno?
Narkia wzruszyła ramionami.
— Nie wiedziałam, który z was zwycięży — powiedziała z żartobliwym uśmiechem. —
Jeślibym cię nie oskarżyła, a on by cię zabił, to mój los byłby taki sam.
— I to jest ta twoja cywilizacja! — zakpił Conan. Zanim podniósł pas i przełożył
go sobie
przez głowę, obrócił się do Narkii i wepchnął ją w kałużę krwi na podłodze.
Kobieta rzuciła
się do tyłu z oczami olbrzymiejącymi ze strachu.
— Gdybyś nie była kobietą — rzekł — nie miałbym z tobą kłopotu. Daj mi godzinę,
zanim
przywołasz straże. Jeśli nie… — spoglądając na nią przeciągnął palcem po gardle
i cofnął się
do okna. Chwilę później ześlizgiwał się po bluszczu. Przekleństwa Narkii
towarzyszyły mu,
dopóki nie zniknął jej z oczu.
* * *
Lyco z Khorshemish, porucznik w oddziale Królewskiego Jasnego Konia, grał
żałosną
melodię na flecie, gdy Conan wpadł do izby w domu przy ulicy Maypur, gdzie
wspólnie
zamieszkiwali. Mrucząc spieszne powitanie Cymmerianin szybko zmienił cywilny
strój na
oficerski mundur. Potem rzucił koc na podłogę i zaczął układać na nim swoje
rzeczy.
Otworzył skrzynię i wyjął z niej mały woreczek z pieniędzmi.
— Dokąd się udajesz? — spytał Lyco, krępy ciemny mężczyzna w wieku Conana. —
Ktoś
mógłby pomyśleć, że odjeżdżasz na dobre. Czy jakiś diabeł cię goni?
— Odjeżdżam. Jest i diabeł — warknął Conan.
— Na co się znowu porwałeś? Przeleciałeś królewski harem? Dlaczego, na bogów,
gdy w
końcu dostałeś łatwą służbę, zacząłeś szukać kłopotów?
Conan zawahał się i odpowiedział dopiero po chwili.
— Musisz wiedzieć, że o ile dawniej byłeś dobrym przyjacielem, to teraz mógłbyś
mnie
zdradzić.
Lyco chciał zaprotestować, ale Conan uciszył go.
— Dopiero co zabiłem Orkhana — powiedział, po czym zwięźle zdał relację z
wcześniejszych wydarzeń.
Lyco zagwizdał z podziwu.
— Ta kropla przepełniła czarę! Wysoko postawiony kapłan jest jego ojcem. Stary
Tughril
zdobędzie twe krwawiące serce, nawet jeślibyś uzyskał królewskie przebaczenie.
— Wiem — stwierdził Conan wiążąc koc. — Dlatego tak się śpieszę.
— Gdybyś zabił także kobietę, wyglądałoby to jak zwykły rabunek, bez świadków.
— Przednia myśl! — sarknął Conan. — Ale jeszcze nie jestem tak ucywilizowany,
aby z
zimną krwią zabijać kobiety. Jeśli jednak pozostanę wystarczająco długo w tym
kraju, to na
pewno się tego nauczę.
— Tak więc ciężkogłowy Cymmerianin wpadł w pułapkę. Mówiłem ci, że znaki na tę
noc
są niepomyślne. I jeszcze ten mój sen o chorobie ciała.
— Tak. Śniłeś jakieś głupstwa, które nie mają ze mną nic wspólnego. O
czarodzieju
mającym bezcenny klejnot. Powinieneś być jasnowidzem, a nie żołnierzem.
Lyco wstał.
— Nie potrzebujesz więcej pieniędzy?
Conan potrząsnął głową.
— Dziękuję ci. Jesteś dobrym towarzyszem. Mam ich wystarczająco dużo, by dostać
się
do jakiegoś innego królestwa. Zaoszczędziłem trochę swojego żołdu. Jeśli
pociągniesz za
odpowiednie sznurki, Lyco, to możesz zająć moje miejsce.
— Mogę, ale mam swoich przełożonych i pewne wobec nich powinności. Co im powiem?
Conan przystanął na chwilę i zmarszczył brwi.
— Na Croma, co za skomplikowane rzemiosło! Powiedz im, że zaplątałem się w
jakieś
zakłady o koguty i byki i wyjechałem z królewskim poselstwem do… jak się nazywa
to małe
królestwo na południowy wschód od Koth?
— Khauran?
— Tak. Z wiadomością do króla Khauranu.
— Oni mają tam królową.
— Zatem do królowej. Żegnaj i nigdy nie zapomnij osłaniać w walce swojego
krocza!
Pożegnali się w szorstki żołnierski sposób, ściskając sobie prawice i klepiąc
się po plecach.
Potem owinięty wełnianym płaszczem Conan wyszedł.
* * *
Okrągły księżyc był już na zachodnim krańcu nieba, oświetlając leżącą pod nim
Zachodnią
Bramę Aghrapuru, gdy Conan podjechał do niej na swym czarnym ogierze Egilu.
Wszystko, co miał, znajdowało się w zrolowanym kocu przytroczonym do siodła tuż
przy
manierce.
— Otwórzcie! — zawołał. — Jestem kapitan Conan z Królewskiej Gwardii. Wiozę
królewskie posłanie!
— Proszę o rozkaz wyjazdu, kapitanie! — zażądał dowódca warty.
Conan podał mu zwój pergaminu.
— Mam wiadomość od Jego Wysokości do królowej Khauranu. Muszę ją bezzwłocznie
dostarczyć.
Gdy sarkający żołnierze pchali obite brązem dębowe wrota, barbarzyńca zwinął
pergamin i
włożył go do sakwy wiszącej u pasa. W rzeczywistości zwój ów był sprośnym
traktatem
sławiącym intymne wdzięki pewnej damy, który ułożył Conan ćwicząc znajomość
hyrkańskiego pisma i którego, jak sądził, warta nie zechce czytać. Gdyby jednak
chcieli to
zrobić, to i tak bardzo niewielu ludzi mogłoby przeczytać owo dzieło w świetle
dnia.
Tymczasem o tej porze paliły się tylko latarnie…
W końcu brama została otwarta. Conan przejechał przez nią i znalazł się poza
murami
miasta. Pocwałował szeroką drogą nazywaną przez mieszkających tu ludzi Drogą
Królów.
Prowadziła ona na zachód, do Zamory i Królestw Hyperborianskich. Podążał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin