Jordan Robert - Conan zwycięzca.pdf

(425 KB) Pobierz
409500737 UNPDF
ROBERT JORDAN
CONAN ZWYCIĘZCA
PRZEKŁAD TATIANA GRZEGORZEWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VICTORIOUS
PROLOG
Noc vendhiańska była nienaturalnie cicha, powietrze zaś ciężkie i duszne.
Ponieważ nie
wiał najlżejszy nawet wiaterek, stołeczne miasto Ayodhia omdlewało z gorąca.
Księżyc wisiał
ciężko na niebie niczym potworny żółty pryszcz, a nieliczni, którzy odważyli się
na niego
spojrzeć, zaczynali drżeć i modlić się w duchu, by chociaż jedna chmurka
przysłoniła jego
obezwładniające, wrogie oblicze. W mieście szeptano, że taka noc i taki księżyc
zwiastują
zarazę albo wojnę — w każdym razie śmierć.
Człowiek, który sam siebie nazywał Naipalem, puszczał te pogłoski mimo uszu.
Spoglądał
z najwyższego balkonu rozległego pałacu z alabastrowymi wieżami i złotymi
kopułami —
daru, który otrzymał od króla — wiedząc, że to nie księżyc jest niepomyślnym
znakiem. To
gwiazdy, ich zmieniające się konfiguracje, blokowały jego poczynania od
miesięcy. Położył
długie, giętkie palce na wąskiej złotej szkatułce. Ta noc, pomyślał, niesie
ogromne
niebezpieczeństwo, może zetrzeć na proch wszystkie jego plany. Inna sprawa, że
bez ryzyka
nie ma zysku, a im większe ryzyko, tym większe niebezpieczeństwo.
Naprawdę nie nazywał się Naipal, lecz w kraju powszechnie znanym z intryg tacy
jak on
musieli zachować szczególną ostrożność. Był wysoki nawet jak na mieszkańca
Vendhii,
którzy uchodzili za wysokich pomiędzy narodami Wschodu. By zamaskować ów wzrost,
nosił szaty ciemnej barwy (dziś także miał taką na sobie), kontrastujące z
mieniącymi się
kolorami tęczy jedwabiami i atłasami noszonymi przez miejscowych modnisiów. Jego
skromny, niewielki turban, którego nie zdobił diadem ani pióro, miał kolor
grafitu. Jego
twarz, posępnie przystojna, promieniowała spokojem, którego nie mógłby zburzyć
żaden
kataklizm. Skryte za ciężkimi powiekami czarne oczy dla mężczyzn były oznaką
mądrości,
dla kobiet zaś — namiętności.
Rzadko kiedy odkrywał się przed innymi, wszak jego siła tkwiła w tajemniczości,
tak więc
mało kto wiedział, że pod imieniem Naipal kryje się nadworny czarnoksiężnik
króla Vendhii
Bhandarkara. Ów Naipal, powiadano w Ayodhii, to mądry człowiek nie tylko
dlatego, że
dobrze i wiernie służy królowi, od czasu gdy poprzedni czarnoksiężnik zaginął w
tajemniczych okolicznościach, ale również dlatego, że wydaje się pozbawiony
ambicji. W
kraju, gdzie mężczyzn i kobiety aż rozsadzały nie zaspokojone ambicje i żądza
władzy, tę
powściągliwość uważano za godną pochwały, chociaż dziwną. Swoją drogą, miał też
inne
dziwactwa. Wiadomo było na przykład, że przeznacza ogromne sumy dla biedaków,
dzieci
ulicy. Stanowiło to temat żartów dla dworskich dostojników, ponieważ uważali, że
czyni tak,
by popisywać się szczodrością. Prawdę mówiąc, długo zastanawiał się, nim
ofiarował
pierwszy grosz. Wychowywał się na tych ulicach i dobrze pamiętał owe nieszczęsne
noce,
gdy leżał skulony w jakiejś uliczce, zbyt głodny, żeby zasnąć. Prawda ukazałaby
jego słabość;
a ponieważ nie mógł sobie na słabość pozwolić, przeto sam rozpuszczał plotki o
cynicznych
pobudkach swych uczynków.
Po raz ostatni spojrzawszy na niebo, Naipal zszedł z balkonu, mocno ściskając
szkatułkę.
Misternie wykonane złote lampy w kształcie ptaków i kwiatów rozświetlały wysokie
korytarze jego pałacu. Na stołach z błyszczącego hebanu i rzeźbionej kości
słoniowej stały
śliczne porcelanowe naczynia i delikatne kryształowe wazy. Grube dywany pod jego
stopami,
mieniące się wszystkimi barwami, były bezcenne, zaś kunsztownie tkane gobeliny,
pokrywające alabastrowe ściany, warte ręki królewskiej córki. Na użytek
publiczny Naipal
stanowił wcielenie skromności i umiaru; prywatnie gonił wciąż za przyjemnościami
zmysłowymi. Jednakże tej nocy, po tak długim oczekiwaniu, jego oczu nie cieszyły
zdobienia
pałacu, nie pragnął też wina ani muzyki, ani kobiet.
Zszedł na dół, zapuścił się w głąb swego pałacu, by w końcu dotrzeć do komnat o
ścianach, które lśniły bladym perłowatym połyskiem, jak gdyby oszklone ręką
mistrza,
pomieszczeń wyrwanych z wnętrza ziemi przez tajemne moce. Tylko nielicznym
spośród
swoich służących pozwalał wchodzić do tych ukrytych głęboko pod powierzchnią
ziemi
pokoi i korytarzy, a i oni nie mogli nikomu powiedzieć o tym, co tu robili lub
widzieli, jako
że byli pozbawieni języków. Świat nie miał pojęcia o istnieniu tych pomieszczeń.
Ci służący,
którzy nigdy do nich nie schodzili i dlatego pozwolono im zachować języki,
powodowani
strachem i ostrożnością, na wszelki wypadek nie szeptali o nich nawet we
własnych łóżkach.
Na końcu biegnącego w dół korytarza znajdowała się ogromna kwadratowa sala
długości
trzydziestu kroków, o delikatnie lśniących jasnych ścianach, które były jedną
całością, bez
śladu połączeń. Wyżej wznosiła się spiczasta kopuła wysokości dwudziestu ludzi.
Pośrodku,
pod ową kopułą, znajdował się tajemny znak wykonany ze srebra, wtopiony w prawie
przezroczystą podłogę i zajmujący większą część pokoju. Ów srebrny znak zdawał
się
promieniować niesamowitym lodowatym blaskiem. Na jego obwodzie widniał trójnóg z
delikatnej roboty złota, sięgający do wysokości kolan Naipala, tak że każda z
nóg wyglądała,
jakby była przedłużeniem części wzoru. Powietrze wydawało się ciężkie z powodu
straszliwych mocy i wspomnień niegodziwych czynów.
Niespodziewanie szósta część jednej ze ścian przemieniła się w wielkie żelazne
kraty z
wprawionymi weń zamkniętymi drzwiami, również z żelaza. Obok tych dziwnych krat
stał
stół z błyszczącego drzewa różanego, gdzie na czarnym aksamicie — niczym
klejnoty u
jubilera — leżały narzędzia i składniki, których potrzebował tej nocy. Na
kryształowych
nóżkach na jednym z końców aksamitu stała duża płaska skrzynka z misternie
rzeźbionej
kości słoniowej. Jednakże honorowe miejsce na owym stole zajmował niewielki,
kunsztownie
rzeźbiony hebanowy kuferek.
Położywszy złotą skrzynkę obok atłasowej poduszki, przed którą stał jeszcze
jeden złoty
trójnóg, Naipal powrócił do stołu. Wyciągnął dłoń w kierunku kuferka, ale pod
wpływem
nagłego impulsu zmienił zamiar i podniósł pokrywę skrzynki z kości słoniowej.
Ostrożnie
odsunął na bok błękitny jedwab, miękki jak najdelikatniejszy puch, odsłaniając
posrebrzane
lustro, którego gładka powierzchnia nie odbijała ani jego postaci, ani nawet
pomieszczenia.
Mag skinął głową. Właśnie czegoś takiego się spodziewał, ale wiedział
jednocześnie, że
nie wolno mu zaniedbać niezbędnych środków ostrożności. To lustro nie różniło
się aż tak
bardzo od szklanej kuli, jednakże o ile kula służyła do porozumiewania się lub
śledzenia, to
lustro miało zupełnie wyjątkowe zastosowanie. Srebrzysta powierzchnia ukazywała
oblicza
tych, którzy zagrażali mu swymi knowaniami.
Kiedyś, niedługo po tym, jak został nadwornym czarnoksiężnikiem króla
Bhandarkara, w
lustrze ukazała się góra Yimsha, siedziba straszliwych Czarnych Proroków.
Wiedział, że jego
nagłe pojawienie się po prostu rozbudziło ich ciekawość. Nie widzieli w nim
zagrożenia,
takimi byli głupcami. W dzień obraz się rozpłynął, by już nigdy więcej się nie
pojawić. Co
najwyżej jako chwilowy przebłysk. Skutecznie się z nimi rozprawił.
Z uczuciem satysfakcji Naipal przykrył lustro i otworzył hebanowy kuferek. To,
co ujrzał
wewnątrz, sprawiło, że jego satysfakcja wzrosła. W rzeźbionych otworach w
czarnym
drewnie tkwiło dziesięć kamieni, gładkich, obłych, o czerni tak intensywnej, że
heban
wydawał się mniej czarny niż one. Dziewięć było wielkości ludzkiego paznokcia,
ostatni zaś
— dwa razy większy. To były khorassani. Przez całe wieki ludzie ginęli, daremnie
próbując
je odnaleźć, aż w końcu obrosły legendą — stały się jedną z historii
opowiadanych dzieciom
przed snem. Dziesięć lat poświęcił Naipal na ich odnalezienie, a jego
poszukiwania
obfitowały w przygody i mogłyby stanowić kanwę dla niejednego dzieła
literackiego — jeśli
tylko byłyby komuś znane.
Z ogromnym szacunkiem położył dziewięć mniejszych khorassani na złotych
trójnogach,
które otaczały tajemny znak wtopiony w podłogę. Dziesiąty, największy, umieścił
na trójnogu
przed poduszką.
Usiadł po turecku na poduszce i zaczął wypowiadać zaklęcia przyzywające
niewidzialne
moce.
— E’las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar!
Powtarzał te słowa, patrząc, jak kamień przed nim zaczyna się żarzyć, zupełnie
jakby w
środku był uwięziony płomień. Nie dawał światła, choć wydawał się płonąć. Nagle,
z sykiem,
jaki wydaje rozgrzany do białości metal zanurzony w wodzie, z rozżarzonego
kamienia
dobyły się wąskie smugi ognia, a dziewięć khorassani otoczyło srebrny wzór.
Równie
niespodziewanie, jak się pojawiły, ogniste kraty zniknęły, zaś wszystkie
dziesięć kamieni
zaczęło płonąć z taką samą siłą. Rozległ się jeszcze jeden przenikliwy syk i
księżycowe
kamienie przemieniły się w płonące punkty, podczas gdy z każdego trójnogu
wynurzyły się
rozżarzone pręty. Wewnątrz ognistej klatki nie było widać ani podłogi, ani
kopuły — nic,
poza bezkresną ciemnością.
Naipal milczał, napawając się swym dziełem, po czym zawołał:
— Masroku, przyzywam cię!
Nastąpiło poruszenie, jak gdyby wszystkie wiatry świata zaczęły się kotłować w
olbrzymich pieczarach.
W pomieszczeniu rozległ się grzmot i wewnątrz klatki z płomieni począł się
unosić
olbrzymi ośmioręki kształt, dwukrotnie przewyższający człowieka, o skórze niczym
szlifowany obsydian. Za cały strój miał srebrny naszyjnik, z którego zwisały
trzy ludzkie
czaszki, jego ciało zaś było oślizgłe i bezpłciowe. W dwóch rękach dzierżył
srebrne miecze,
które świeciły nieziemskim blaskiem. W dwóch innych trzymał włócznie, które
ozdobione
były ludzkimi czaszkami, w piątej zaś — cienki sztylet. Każda z tych broni
mieniła się
turkusowo, chociaż każda z innym natężeniem. Po obu stronach bezwłosej głowy
powiewały
ogromne płaty uszu, a skośne rubinowe oczy skierowały się w stronę Naipala.
Potwór ostrożnie przybliżył jedną ze srebrnych włóczni do granicy ognia. Milion
szerszeni
zabrzęczało z wściekłością, a światło rozbłysło wzdłuż granicy ognia, gasnąc
tylko wtedy,
gdy ostrze włóczni się wycofywało.
— Czemu wciąż próbujesz uciec, Masroku? — zapytał Naipal. — Nie uda ci się tak
łatwo
wycofać z naszej umowy. Tylko materia nieożywiona może przejść na drugą stronę
tej
granicy. Nikt, nawet ty, nie może tego dokonać. Zresztą, dobrze o tym wiesz.
— Jeśli popełnisz jakiś błąd, człowiecze, nie będzie potrzeby przestrzegania
jakichkolwiek
umów. — Buczące słowa wydobyły się spomiędzy zębów, które wydawały się stworzone
jedynie do rozszarpywania mięsa. Wypowiedziane zostały beznamiętnym tonem, choć
dało
się w nich usłyszeć nutkę arogancji. — Cały czas trzymam się naszego paktu.
— Z całą pewnością, wszak winieneś mi wdzięczność nie tylko z tego powodu. Czyż
nie
wydobyłem cię na wolność z więzienia, w którym tkwiłeś od stuleci?
— Na wolność, człowiecze? Opuszczam me więzienie tylko wtedy, gdy mnie
przyzywasz
w to miejsce, i muszę tu pozostawać, dopóki nie raczysz łaskawie zezwolić mi,
bym znów do
owego więzienia wrócił. Czy myślisz, że pomagam ci ze względu na czcze
obietnice?
Wysłałem demony, by dopadły twego poprzednika, dzięki czemu mogłeś zyskać moc
niezbędną do zostania nadwornym czarnoksiężnikiem. Zasłoniłem oczy Czarnym
Prorokom z
Yimshy, gdy szukałeś tego, co mogło sprowadzić na twoją głowę ich gniew. Robiłem
to
wszystko na twoje żądanie, człowiecze, a ty ośmielasz się mówić mi o wolności?
— Bądź mi dalej posłuszny — powiedział Naipal chłodno — a odzyskasz pełną
wolność.
Jeśli odmówisz… — Otworzył złotą skrzynkę. Wydobył z niej srebrzysty sztylet,
podobny do
jednego z trzymanych przez demona, nawet żarzący się, i zamierzył się na niego.
— Kiedy
zawieraliśmy pakt, zażądałem od ciebie jakiegoś potwierdzenia owego paktu, a ty
dałeś mi tę
broń z ostrzeżeniem, jak niebezpieczna może się ona stać w zetknięciu z ludzkim
ciałem. Czy
nie uważasz, że posiadając tę demoniczną broń, nie muszę zawracać sobie głowy
tym, skąd
się wzięła jej moc? Nie doceniasz ludzkiej wiedzy, Masroku, a przecież to
właśnie śmiertelni
ludzie wtrącili cię do twego ciężkiego więzienia. I właśnie dzięki wiedzy
zwykłych ludzi w
pradawnych zapiskach ludzkich czarnoksiężników znalazłem wzmiankę o broni
zrodzonej
przez demony, broni wykonanej z rozżarzonego srebra, broni, która nigdy nie
chybiała,
niezależnie od tego, w kogo była wymierzona i mogła zabić każdego. Nawet demony,
Masroku. Nawet ciebie!
— Więc zadaj mi cios! — odburknął demon. — Maszerowałem na wojny u boku bogów i
przeciwko bogom w czasach, gdy najwyższym osiągnięciem człowieka było odwrócenie
kamienia, by zjeść leżącą pod nim gąsienicę. Zadaj mi cios!
Uśmiechając się nieznacznie, Naipal z powrotem umieścił sztylet w skrzyni.
— Na nic mi się nie przydasz, Masroku, będąc martwym. Chciałem ci po prostu
uzmysłowić, że pozostanie w więzieniu nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może
cię ode
mnie spotkać. Nawet dla demona uwięzienie jest czymś lepszym od śmierci.
Rubinowe oczy demona spojrzały niechętnie na maga.
— Czego żądasz ode mnie tym razem, człowiecze? Moje możliwości są ograniczone,
chyba że pozwolisz mi się przemieszczać.
— To nie będzie potrzebne. — Naipal zaczerpnął głęboko powietrza;
niebezpieczeństwo
było wprost namacalne. — Zostałeś uwięziony w grobowcu króla Orissy pod
zaginionym
miastem Maharashtra.
— Pytałeś już o to przedtem, człowiecze i wiesz, że nie powiem ci, gdzie leży
grobowiec i
miasto. Jak mam to zrobić, skoro jestem cały czas związany?
— Dobrze znam granice twej pomocy. Słuchaj moich rozkazów. Powrócisz do tego
grobowca, Masroku, i przyniesiesz mi wojownika pogrzebanego z królem Orissą,
jednego z
żołnierzy, którzy stanowili jego straż przyboczną w chwili śmierci.
Przez chwilę wydawało się Naipalowi, że demon przyjmie rozkaz bez sprzeciwu,
lecz
nagle Masrok zaczął wrzeszczeć, a wówczas zaczął też wirować. Wirował coraz
szybciej, aż
wreszcie stał się hebanowo — srebrną smugą. Ani razu nie dotknął granic klatki,
ale
szerszenie brzęczały, a błyskawice cięły jej ogniste ściany. Komnata drżała od
krzyku, a
błękitnobiały blask wypełnił powietrze.
Twarz Naipala pozostała spokojna, jeśli nie liczyć kropelek potu, które pojawiły
się na
jego czole. Dobrze znał moce leżące za tą barierą i siłę potrzebną do tego, by
tak krzyczeć i
migotać. Demon był bliski zniszczenia klatki i wydostania się na wolność. Gdyby
mu się
udało, Naipal umierałby po tysiąckroć, a wszystkie jego plany spaliłyby na
panewce.
Nawałnica ustała równie szybko, jak się zaczęła. Masrok znieruchomiał, jakby
faktycznie
wyrzeźbiony został w obsydianie, wbijając pełne wściekłości spojrzenie w
czarnoksiężnika.
— Żądasz zdrady!
— Malutkiej zdrady — powiedział Naipal słodko, mimo że utrzymanie nerwów na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin