Howard Robert E - Conan barbarzyńca.pdf

(302 KB) Pobierz
409500702 UNPDF
ROBERT ERVIN HOWARD
CONAN BARBARZYŃCA
DEMON Z ŻELAZA — CZARNY KOLOS — CZERWONE ĆWIEKI
Opuściwszy Zambulę, Conan podążył na wschód ku zielonym łąkom Shemu. Kroniki
nic nie mówią o dalszych losach Gwiazdy Khorala, nie wiadomo, czy Conanowi udało
się dotrzeć z klejnotem do Ophiru i otrzymać obiecaną górę złota, czy też
utracił go po drodze na korzyść sprytnego złodzieja lub dziewczyny lekkich
obyczajów. W każdym razie zysk, jaki osiągnął —jeżeli w ogóle osiągnął — nie
starczył mu na długo.
Odbył kolejną krótką podróż do rodzinnej Cymmerii. Niestety, jego kompani z
lat młodości byli już martwi, a stare kąty nudniejsze niż poprzednio.
Słysząc, że kozacy odzyskali dawną siłę i znów uprzykrzają życie królowi
Yezdigerdowi, Conan wsiada na koń i wraca do Turanu. Samo jego pojawienie się
tam stwarza mu licznych sojuszników wśród kozaków i korsarzy z Krwawego Bractwa
Morza Vilayet. Pomimo tego, iż przybywa z pustymi rękoma, w krótkim czasie
gromadzi pod swoją komendą znaczne siły i zdobywa większe niż kiedykolwiek łupy.
DEMON Z ŻELAZA
Rybak kurczowo chwycił rękojeść swojego noża. Zrobił to zupełnie odruchowo,
bowiem tego, czego się podświadomie obawiał, nie zdołałby zabić nożem — nawet
zębatą, zakrzywioną klingą Yuetschów, która z łatwością rozpłatałaby dorosłego
mężczyznę. Tutaj, w murach opuszczonej twierdzy Xapur, przybyszowi nie zagrażał
ani człowiek, ani zwierzę.
Dostawszy się na spadziste, nadbrzeżne skały, dotarł przez dżunglę,
otaczającą fortyfikacje do pozostałości zaginionej cywilizacji. Między drzewami
jaśniały potrzaskane kolumny, szczątki spękanych murów biegły chwiejnymi
zakosami w cień, a szerokie niegdyś chodniki skruszały i ustąpiły pod naporem
olbrzymich korzeni.
Rybak był typowym przedstawicielem swojej rasy, dziwnego ludu, o pochodzeniu
ginącym w mrokach dziejów, który od niepamiętnych czasów zamieszkiwał proste
chaty osad położonych nad brzegami Morza Vilayet. Krępy mężczyzna o długich,
małpich ramionach i chudych łukowatych nogach, miał szeroką twarz, niskie czoło,
zmierzwione włosy i olbrzymi tors. Pas z nożem i prosta przepaska była całym
jego strojem. To, że rybak dotarł do tego miejsca, było dowodem na to, że w
przeciwieństwie do większości swych współplemieńców nie był całkowicie
pozbawiony ciekawości. Ludzie rzadko odwiedzali Xapur, opuszczoną, prawie
zapomnianą wyspę, jedną z tysięcy rozsianych po tym wielkim, śródlądowym morzu.
Nazywano ją Fortecą Xapur, ze względu na ruiny — pozostałości jakiegoś
prehistorycznego królestwa, o którym zapomniano na długo przed nadejściem
Hyborian z północy. Nikt nie wiedział, kto obrobił te głazy, chociaż
przekazywane wśród Yuetschów z pokolenia na pokolenie, na wpół niezrozumiałe
opowieści wspominały o pradawnym powiązaniu rybaków i wymarłych mieszkańców
wyspy. Jednak Yuetshowie od ponad tysiąca lat nie rozumieją sensu tych
opowieści. Teraz powtarzali je jak pozbawione znaczenia, tradycyjne formułki,
które zgodnie ze zwyczajem przekazywał ojciec synowi. Od wielu pokoleń nikt z
ich plemienia nie postawi) nogi na Xapur. Niedalekie wybrzeże było
niezamieszkałe. Porośnięte trzciną bagna i dzikie bestie czyniły je
niedostępnym.
Wioska rybaka leżała na południu od wyspy. Nocny sztorm zagonił jego kruchą
łódź tutaj, daleko od zwykłych łowisk, a olbrzymia fala rozbiła ją o stromy,
skalisty brzeg wyspy. Teraz, rankiem, niebo było błękitne i przejrzyste, a
wschodzące słońce zamieniało krople rosy na liściach w skrzące się diamenty.
W czasie szalejącej burzy, kiedy jeden, szczególnie mocny piorun trafił w
wyspę, przez odgłosy zmagającej się natury przebił się huk i łoskot spadających
głazów. Hałasu tego nie mogło wywołać walące się drzewo. Rybak, po nocy
spędzonej u podnóża skał, wspiął się w świetle wschodzącego słońca na ich
szczyt. Gdy dotarł do celu ogarnął go niepokój, a instynkt ostrzegał przed
niebezpieczeństwem.
Poprzez drzewa widać było ruiny budowli wzniesionej z gigantycznych bloków
tego jedynego, twardego jak stal kamienia. Kamienia znajdowanego tylko na
wyspach Morza Vilayet. Zdawało się nieprawdopodobnym, aby ludzkie ręce dały radę
obrobić te głazy i zbudować z nich mury, a już na pewno zniszczenie ich nie
leżało w mocy człowieka. Piorun rozbił wielotonowe bloki jak szkło, topiąc
niektóre z nich w zieloną masę i roztrzaskał olbrzymią kopułę budowli.
Rybak wspiął się po gruzach, zajrzał do środka i krzyknął z wielkiego
zdumienia. Uderzenie pioruna odsłoniło złoty katafalk, na którym leżał w kurzu i
odłamach skalnych olbrzym.
Odziany był jedynie w krótką spódniczkę z rekiniej skóry. Wąska, złota opaska
przytrzymywała mu na skroniach prosto przycięte, czarne włosy. Na nagiej,
muskularnej piersi leżał dziwny sztylet, o szerokiej zakrzywionej klindze i
rękojeści wysadzanej klejnotami. Broń, mimo iż nie miała zębatego ostrza,
przypominała nóż, jaki rybak nosił u pasa. Wykonano ją jednak z nieskończenie
większą starannością.
Rybak pożądliwie spojrzał na sztylet. Jego właściciel spoczywał od wielu
wieków w swym grobowcu i był równie martwy jak otaczające go głazy. Rybak nie
zastanawiał się zbyt długo nad tajemniczymi umiejętnościami starożytnych, dzięki
którym umarły zachował pozory życia, a jego ciało przetrwało przez lata
nietknięte. Wszystkie jego myśli skupiły się na wspaniałym nożu, zdobionym
lekkimi falistymi liniami, biegnącymi wzdłuż chłodno lśniącego ostrza.
Zszedł do grobowca i wziął do ręki sztylet leżący na piersi mężczyzny. W
chwili, gdy to uczynił, stało się coś niepojętego i strasznego. Czarne
muskularne dłonie zacisnęły się kurczowo, powieki otwarły się, odsłaniając
wielkie ciemne źrenice, których magnetyczne spojrzenie trafiło przerażonego
rybaka jak uderzenie pięścią. Cofnął się i wypuścił z ręki sztylet.
Jednocześnie, jeszcze do niedawna martwy, olbrzym podniósł się i siadł.
Zaskoczony rybak otworzył usta ze zdziwienia. Siedzący był gigantycznej budowy.
Patrzył teraz przez zwężone powieki oczyma, w których nie było śladu
wdzięczności. Wzrok jego, obcy i wrogi, płonął chęcią mordu.
Nagle wstał i pochylił się nad swoim ożywicielem. Prymitywnego umysłu rybaka
nie ogarnął strach, przynajmniej nie wzbudziło go pogwałcenie praw natury. W
momencie, gdy olbrzymie dłonie zaciskały się na jego barkach, chwycił za swój
wielki nóż i pchnął sprawdzonym wiele razy ruchem. Klinga pękła po zetknięciu
się z olbrzymem, jakby trafiła w ukryty pod skórą żelazny pancerz. Jednocześnie
kark rybaka trzasnął w uścisku giganta niczym spróchniała gałąź.
Pan Kwaharizmu oraz strażnik morskich granic, Jehungir Aga, spojrzał jeszcze
raz na zwój pergaminu opatrzony wielką pieczęcią króla Turanu. Po chwili zaśmiał
się krótko i nerwowo.
— Co nowego? — bezceremonialnie odezwał się Ghaznawi, jego doradca.
Jehungir, który był przystojnym mężczyzną, dumnym ze swych osiągnięć i
szlachetnego urodzenia, skrzywił się i wzruszył ramionami.
— Król ponagla mnie — powiedział. — Sam kreśli do mnie słowa swego
niezadowolenia z powodu mojego, jak to nazywa, braku umiejętności w obronie
granic. Na Tarima! Jeżeli nie zniszczę tych stepowych rabusiów, Kwaharizm będzie
miał nowego pana.
Doradca w zamyśleniu skubał swą siwą brodę. Yezdigerd, król Turanu, był
najpotężniejszym władcą na świecie. Ciemnoskórzy Zamorianie płacili mu haracz,
podobnie jak wschodnie prowincje Koth. Również Shem złożył mu hołd. Wszystkie
kraje, aż po leżący na zachodzie Sushani oddały się pod jego władzę. Jego wojska
grabiły pogranicze Stygii na południu i ośnieżone ziemie Hyperborejskie na
północy. Jego konnica niosła ogień i miecz na zachód, do Brythunii, Ophiru,
Korynthii, a nawet do granic Nemedii. Z rozkazu króla Thuranu wojownicy w
pozłacanych zbrojach tratowali kopytami swych koni mieszkańców tych krain i
puszczali z dymem ich domy. W jego wspaniałym pałacu, w wielkim portowym mieście
Aghrapurze, znajdowały się nieprzeliczone bogactwa. Flotylle jego okrętów,
wielkich galer wojennych o czerwonych żaglach, panowały na Morzu Hyrkańskim i
Vilayet. Na ogromnych targowiskach niewolników w Aghrapurze, Sultanapurze,
Kwaharizmie, Shahpurze i Khorusunie handlowano pojmanymi mieszkańcami sąsiednich
krain. Za trzy sztuki srebra (nie największe) można było kupić kobietę:
ciemnowłosą Zamoriankę, brunatnoskórą Stygijkę, jasnowłosą Brythunkę, hebanową
Kushitkę i Shemitkę o oliwkowej skórze.
Mimo tych wszystkich zwycięstw jego szybkiej jazdy nad obcymi armiami, daleko
od granic Thuranu, pod jego bokiem zuchwały wróg szarpał królestwo, niosąc
śmierć i zniszczenie. Na rozległych stepach, między Morzem Vilayet a dalekimi
granicami hyboriańskich królestw, powstało w ciągu niecałego pięćdziesięciolecia
nowe społeczeństwo złożone ze zbiegłych niewolników, złoczyńców i dezerterów.
Ich przestępstwa były tak rozmaite jak kraje, z których pochodzili. Jedni
urodzili się na stepie, inni przybyli z królestw zachodu. Całą tą zbieraninę
zwano kozakami.
Zamieszkując rozległe, dzikie równiny, nie uznając żadnych praw poza swoistym
kodeksem, umieli stawić czoła nawet wojskom wielkiego władcy. Wciąż najeżdżali
pograniczne prowincje Thuranu, chroniąc się w razie porażki w stepie. Razem z
piratami Krwawego Bractwa Morza Vilayet grasowali na wybrzeżu, łupiąc statki
kupieckie zawijające do portów Hyrkanii.
— Jak mam zgnieść to wilcze plemię? — dopytywał się Jehungir. — Jeżeli ruszę
za nimi w step, ryzykuję, że okrążą mnie i rozbiją, a jeżeli będę przeważał,
wymkną się i w czasie mojej nieobecności spalą pogranicze. Ostatnio poczynają
sobie coraz śmielej.
— To za sprawą nowego wodza — rzekł Ghaznawi. — Wiesz kogo mam na myśli.
— Tak! — warknął wściekle Jehungir. — To ten szatański Conan. Jest jeszcze
dzikszy od kozaków i waleczny jak górski lew.
— Raczej dzięki instynktowi niż inteligencji. Inni kozacy są przynajmniej
potomkami cywilizowanych ludzi. On jest barbarzyńcą. Gdybyśmy go usunęli,
skończyłyby się nasze kłopoty z kozakami.
— Ale jak? — pytał Jehungir. — Raz po raz wychodzi nietknięty z, wydawałoby
się, śmiertelnych opresji. Poza tym, dzięki instynktowi czy rozwadze, uniknął
wszystkich zastawionych na niego pułapek.
— Na każde zwierzę i na każdego człowieka istnieje przynęta, trzeba tylko
umieć ją znaleźć — rzekł sentencjonalnie Ghaznawi. — Kiedy układaliśmy się z
kozakami w sprawie okupu za jeńców, obserwowałem Conana. Nie stroni od mocnych
trunków i kobiet. Sprowadź tu swoją niewolnicę Oktawie.
Jehungir klasnął w dłonie i Kushita, eunuch o kamiennej twarzy i hebanowej
barwie skóry, oddalił się w pokłonie, aby wykonać rozkaz. Po chwili wrócił,
wiodąc za rękę wysoką, przystojną dziewczynę, której jasne włosy, oczy i skóra
mówiły o miejscu urodzenia. Krótka, związana w pasie tunika, podkreślała jej
wspaniałe kształty. Jasne oczy wyrażały żywą niechęć, a pełne wargi zaciskały
się uparcie, lecz długie miesiące niewoli nauczyły ją posłuszeństwa. Stała ze
spuszczoną głową przed swym panem, dopóki skinieniem ręki nie nakazał jej usiąść
obok na dywanie.
Jehungir spojrzał pytająco na doradcę.
— Musimy sprowokować Conana, by sam opuścił obóz. Obecnie znajduje się on w
pobliżu dolnego biegu rzeki, której leniwe wody porośnięte trzciną płyną przez
bagnistą dżunglę. To właśnie tam ostatnia ekspedycja karna wyginęła co do
jednego żołnierza.
— Nie mogę o tym zapomnieć — powiedział przez zaciśnięte zęby Jehungir.
— Niedaleko leży bezludna wyspa — ciągnął dalej Ghaznawi — zwana Fortecą
Xapur z powodu starych ruin, które się na niej znajdują. Jedna istotna rzecz
czyni ją cenną dla naszego zamierzenia. Otóż jej strome brzegi wznoszą się
wprost z morza, tworząc nieprzebyte urwiska, wysokie na sto pięćdziesiąt stóp.
Nawet małpa nie wspięłaby się po nich. Jedyna droga, którą można dostać się na
wyspę, istnieje na zachodnim brzegu: są to strome, wyciosane w skale schody.
Jeżeli uda nam się zwabić Conana na wyspę w pojedynkę, nasi łucznicy będą mogli
ustrzelić go jak lwa w klatce.
— Pobożne życzenia — przerwał niecierpliwie Aga. — Mamy posłać do niego
człowieka z prośbą, aby przypłynął na wyspę i poczekał na nas?
— Dokładnie tak! — widząc zdumienie Jehungira, doradca mówił dalej —
rozpoczniemy rokowania z kozakami na skraju stepu, niedaleko twierdzy Ghori. Jak
zawsze udamy się tam zbrojnie i rozbijemy obóz pod murami. Oni pojawią się w
równej sile, po czym rozmowy będą przebiegały jak zazwyczaj: w atmosferze
podejrzliwości i braku zaufania. Jedyną różnicą będzie to, że zabierzemy ze
sobą, jakby przypadkiem, naszego ślicznego więźnia — doradca wskazał głową
dziewczynę.
Dziewczyna pobladła i zaczęła słuchać ze zdwojoną uwagą.
— Ona użyje całego sprytu, jaki ma, by zwrócić na siebie uwagę Conana. To nie
powinno być trudne. Jej temperament i jędrne ciało powinny przyciągnąć go
mocniej niż wdzięki lalkowatych piękności z twojego seraju, Panie.
Oktawia zerwała się na równa nogi, zaciskając pięści, ciskając gromy z oczu i
trzęsąc się z wściekłości.
— Chcecie zmusić mnie do łajdaczenia się z tym barbarzyńcą? — krzyknęła. —
Nigdy! Nie jestem tanią dziwką, żeby uwodzić jakiegoś stepowego rabusia. Jestem
córką nemediańskiego szlachcica i …
— Byłaś nemediańską szlachcianką, dopóki nie wzięli cię moi jezdni — przerwał
ostro Jehungir. — Teraz jesteś tylko niewolnicą i zrobisz to, co każę.
— Nie zrobię tego!
— Ależ zrobisz — powiedział powoli i z okrucieństwem Jehungir — zrobisz.
Podoba mi się plan Ghaznawiego. Mów dalej, mój wspaniały doradco.
— Conan najprawdopodobniej zechce ją od ciebie odkupić. Oczywiście odmówisz
mu, a także nie wymienisz za naszych jeńców. Być może spróbuje ją porwać lub
odebrać siłą. Nie sądzę jednak, by chciał naruszyć zawieszenie broni. Musimy być
przygotowani i na taką ewentualność. Po zakończeniu rokowań, nim o niej zapomni,
wyślemy do niego posła z zarzutem porwania dziewczyny i żądaniem jej oddania.
Możliwe, że poseł straci życie, ale Conan będzie przypuszczał, że dziewczyna
uciekła. Później dotrze do niego yuetshański rybak, nasz szpieg, który powie o
tym, że Oktawia ukrywa się na Xapur. O ile go znam, wiadomość ta skieruje go tam
natychmiast.
— Aby na pewno samego? — powątpiewał Jehungir.
— Czy mężczyzna bierze żołnierzy, gdy udaje się do kobiety, której pragnie? —
odparł doradca. — W dużym stopniu możliwe jest, że przybędzie sam. Mimo to
uwzględnimy i tę drugą sytuację. Nie będziemy czekać na niego na wyspie,
ryzykując, że stanie się ona dla nas pułapką, lecz ukryjemy się w szuwarach,
które dochodzą na tysiąc jardów do Xapur. Jeżeli przybędzie z większym
oddziałem, wycofamy się i spróbujemy czegoś innego. Natomiast gdy będzie sam lub
z garstką ludzi — będzie nasz! Na pewno przypłynie pamiętając uśmiechy i
znaczące spojrzenia twojej czarującej niewolnicy, panie.
— Nic z tego! Nie dam się pohańbić! — Oktawia szalała w gniewie i
upokorzeniu.
— Prędzej umrę!
— Nie umrzesz, moja piękna buntowniczko, — powiedział Jehungir — ale poznasz
coś bardzo przykrego i bolesnego.
Klasnął w dłonie i Oktawia zbladła ponownie. W wejściu stanął muskularny
Shemita — krępy mężczyzna z kędzierzawą, czarną bródką.
— Jest dla ciebie zajęcie, Gilzan — rzekł Jehungir. — Weź tę krnąbrną
niewolnicę i pokaż jej część swoich umiejętności. Tylko uważaj, aby nie straciła
urody.
Shemita mruknął z zadowoleniem i chwycił Oktawie za rękę. Uścisk jego
żelaznych palców i okrutny wyraz twarzy sprawił, że opuściła ją cała odwaga.
Krzycząc żałośnie wyrwała się oprawcy i padła na kolana przed bezlitosnym Agą,
łkając o litość.
Jehungir gestem odprawił zawiedzionego kata i zwrócił się do Ghaznawiego:
— Jeżeli twój plan się powiedzie, ozłocę cię!
W ciemnościach przedświtu, ogarniających morze falujących trzcin i mętne wody
bagna, dał się słyszeć dziwny szmer, nie powodował go leniwie płynący strumień,
ani skradające się zwierzę. Przez gęste, wysokie szuwary przedzierała się ludzka
istota.
Gdyby ktoś tam był, zobaczyłby kobietę — wysoką i jasnowłosą. Jej bujne
kształty podkreślała przemoczona, oblepiająca ciało tunika. Oktawia rzeczywiście
uciekła, nawet teraz wstrząsały nią wspomnienia, jednak nie upokorzeń, jakich
zaznała w niewoli. Wystarczająco okropnym było mieć Jehungira za pana, lecz on z
rozmyślnym okrucieństwem podarował ją szlachcicowi, którego imię nawet w
Kwaharizmie było synonimem zwyrodnienia. Na samą myśl o tym po jedwabistych
plecach Oktawii przebiegały dreszcze. Przerażenie i rozpacz dodały jej sił w
ucieczce z zamku Jelal Chana. Nocą spuściła się po linie zrobionej z podartych
gobelinów, a przypadek pomógł jej w znalezieniu spętanego konia. Jechała przez
całą noc, ranek zastał ją z ochwaconym wierzchowcem na bagnistym brzegu morza.
Trzęsąc się z odrazy na myśl o powrocie do zamku Jelal Chana i czekającym ją tam
losie, zdecydowanie weszła w moczary, szukając schronienia przed spodziewanym
pościgiem. Kiedy otaczające ją szuwary stały się rzadsze, a woda sięgała do
pasa, przed oczami dziewczyny ukazały się mroczne kontury wyspy. Od jej brzegu
oddzielał ją szeroki pas wody, ale nie powstrzymało to Oktawii. Posuwała się
dalej aż do chwili, gdy ciemna woda nie sięgnęła jej piersi, po czym odbiła się
silnie od dna i popłynęła w sposób świadczący o nieprzeciętnej wytrzymałości.
Gdy już dopływała, zobaczyła, że brzegi wyspy wznoszą się niczym mury obronne,
stromo ponad wodę.
Po dotarciu do ich podnóża nie znalazła ani uchwytu, ani występu, na którym
mogłaby stanąć. Popłynęła dalej wzdłuż brzegu, poddając się powoli zmęczeniu.
Niecierpliwie obmacując skały, trafiła niespodzianie na półkę. Z westchnieniem
ulgi wciągnęła się na skałę i leżała ciężko oddychając. Ociekająca wodą w bladym
świetle gwiazd podobna była do białej bogini. Znalazła się na czymś, co
wyglądało na wykute w skale schody. Ruszyła po nich w górę. Nagle przywarła do
głazów, słysząc przytłumione skrzypnięcie owiązanych szmatami wioseł. Wytężyła
wzrok i wydało jej się, że dostrzega rozmazany kształt poruszający się w
kierunku zarośniętego półwyspu, z którego tu przypłynęła. Jednak mrok był
jeszcze zbyt gęsty, by mogła być tego pewna. W końcu ledwo słyszalne skrzypienie
ustało i Oktawia ruszyła ponownie w górę. Jeżeli był to pościg, nie miała innego
wyboru jak ukryć się na wyspie. Wiedziała, że większość wysp tego bagnistego
wybrzeża była niezamieszkała. Ta mogła być piracką kryjówką, ale wolała nawet
piratów niż Jelal Chana — bestię w ludzkiej skórze. Podczas wspinaczki
bezwiednie porównała swojego właściciela z wodzem kozaków, którego przymuszona
bezwstydnie uwodziła w obozie przy twierdzy Ghori, gdzie hyrkańczycy układali
się ze stepowymi wojownikami. Jego gorące spojrzenia napełniały ją lękiem i
wstydem, lecz czysta barbarzyńska natura stawiała go wyżej od potwora, jakiego
mogła zrodzić jedynie zbyt wyrafinowana cywilizacja.
Wdrapała się na skraj urwiska i rozglądnęła się z lękiem. Gęsta dżungla,
tworząca zwartą ścianę ciemności, sięgała prawie do samego skraju wyspy. Coś
przeleciało nad jej głową. Skuliła się mimo woli, wiedząc, że to tylko
nietoperz.
Choć przerażał ją mrok wszechobecnej gęstwiny, zacisnęła zęby i próbując nie
myśleć o jadowitych wężach, skierowała się ku środkowi wyspy. Jej bose stopy
poruszały się bezszelestnie po miękkim poszyciu. Kiedy weszła między drzewa,
zamknęła się wokół niej nieprzenikniona ciemność, napełniając jej serce trwogą.
Nie przeszła jeszcze tuzina kroków, a już nie mogła dostrzec morza i skał. Po
kilku następnych straciła orientację i zgubiła się zupełnie. Przez splątane
korony drzew nie dostrzegała ani jednej gwiazdy. Po omacku, z wyciągniętą ręką
brnęła na oślep. Nagle zatrzymała się. Gdzieś przed nią rozlegało się monotonne
dudnienie bębna. Nie był to dźwięk, jakiego można by się spodziewać w tym
miejscu i czasie. Zapomniała o nim natychmiast, gdy poczuła czyjąś obecność w
pobliżu. Niczego nie widziała, ale była pewna, że ktoś stoi obok niej w
ciemności.
Ze zdławionym krzykiem rzuciła się do tyłu i w tej samej chwili coś, w czym
mimo paniki poznała ludzkie ramię, chwyciło ją w pasie. Wrzeszczała i wyrywała
się ze wszystkich sił, lecz napastnik porwał ją w ramiona jak dziecko, z
łatwością tłumiąc gwałtowny opór. Milczenie, z jakim spotkały się jej protesty i
błagania, przeraziły ją jeszcze bardziej. Poczuła, że ktoś niesie ją w stronę
odległego, wciąż monotonnie uderzanego bębna.
W chwili gdy pierwsze promienie świtu zaczerwieniły morze, do brzegu wyspy
zbliżała się mała łódź z samotnym żeglarzem. Mężczyzna ten był niepospolitą
postacią. Na głowie miał purpurową opaskę, obszerną jedwabną koszulę w jaskrawym
kolorze podtrzymywała szeroka szarfa, na której wisiała krótka szabla w pochwie
z rekiniej skóry. Nabijane złotem skórzane buty świadczyły o tym, że ich
posiadacz był jeźdźcem, a nie żeglarzem. Mimo tego z dużą wprawą sterował
łodzią.
W wyciętej i szeroko otwartej, jedwabnej koszuli ukazała się muskularna,
spalona od słońca pierś. Pod brązową skórą przybysza grały potężne mięśnie,
kiedy bez wysiłku poruszał wiosłami. Jego rysy zdradzały dziką, barbarzyńską
naturę, a jednak twarz nie była odpychająca, chociaż płomienne, błękitne oczy
zdradzały, że łatwo jest wzbudzić jego gniew. Był to Conan, który trafił do
warowni kozaków — nie mając nic prócz sprytu i miecza. A mimo to został ich
wodzem.
Przybił do brzegu obok wyciosanych w skale stopni, jak ktoś dobrze znający
wyspę. Potem uwiązał łódź u skalnego występu i bez wahania ruszył w górę po
skruszałych schodach. Rozglądał się uważnie dookoła, nie dlatego, że spodziewał
się ukrytego niebezpieczeństwa, lecz ponieważ czujność była częścią jego
osobowości wyostrzoną przez lata niebezpiecznego życia, jakie wiódł. To, co
Ghaznawi uważał za jego szósty zmysł lub zwierzęcy instynkt, było w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin