Carpenter L. - Conan Pan czarnej rzeki.pdf

(456 KB) Pobierz
409500678 UNPDF
LEONARD CARPENTER
CONAN PAN CZARNEJ RZEKI
PRZEKŁAD ROBERT PRYLIŃSKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN LORD OF THE BLACK RIVER
PROLOG
Mała dziewczynka rzucała się niespokojnie w łożu, jęcząc przez sen. Jej ciało
było mokre od potu, a dusza błądziła gdzieś wśród nocnych koszmarów niosących
obłęd i strach. Dryfowała w nicość, walcząc z całych sił o utrzymanie się na
powierzchni rzeki… rzeki czarnego piasku, który, gorący i szorstki, parzył i
ranił jej ciało, ciągnąc ją niestrudzenie ku nieznanemu celowi.
Co gorsze, nie była sama wśród tej czarnej powodzi — wokół majaczyły
koszmarne kształty, grube kłębiące się cielska węży, zarysy płetw i pazurów
tajemniczych potworów, monstrualne paszcze ozdobione garniturem potężnych kłów,
wynurzające się czasami spośród czarnego nurtu, i wreszcie wszechobecne oczy
śledzące każdy jej ruch…
Poruszyła się słabo, jakby próbując uwolnić mokre od potu ciało z więzów
cienkiej jedwabnej pościeli, a z jej ust wydobyły się ponownie ciche okrzyki,
brzmiące bardziej jak suchy kaszel z walczącej o haust powietrza krtani.
Jej niespokojny sen szybko zbudził czujną przełożoną pokojówek, która
pospieszyła natychmiast ku łożu, tonącemu w łagodnym świetle padających przez
okno promieni księżyca.
— Księżniczko! Ismaia, zbudź się, dziecko! To znowu ten sen. Co ci jest? Czy
jesteś chora?
Ale ta, do której mówiono, słyszała tylko szum widmowej rzeki, niosącej ją
posród rozgrzanych do czerwoności przez piekielny ogień skał. Ich strome szczyty
ziały płomieniami i siarką, a bijący od nich żar parzył jej ciało. Pomiędzy
wulkanami widniały głębokie wąwozy, w których spoczywał śnieg i lód… i jego
chłód także czuła wyraźnie. Wstrząsały nią dreszcze…
— Ismaia, co się dzieje? Obudź się, dziecinko, powiedz coś!
Drżącymi z pośpiechu rękami ochmistrzyni zapaliła kaganek i wezwała resztę
służby.
Oprócz posady nadwornego medyka w shemickim mieście–państwie Baalur Caspius
piastował też stanowisko głównego doradcy ukochanego przez poddanych króla
Aphratesa. Teraz, gdy zerwano go z łoża w jego położonych w zachodnim skrzydle
zamku komnatach, narzucił na siebie szaty, wdział sandały i pospieszył na
wezwanie królowej.
Pobieżnie przyjrzał się, wciąż pogrążonej w koszmarach, księżniczce, a
wypytawszy następnie służbę o szczegóły jej diety, ostatnich podróży i
zachowania, oraz przyjrzawszy się jej horoskopowi, zalecił owinięcie
nieprzytomnej dziewczynki w wilgotne lniane tkaniny, pojenie chłodną wodą, o ile
uda się rozchylić usta, i uważne przysłuchiwanie się wszystkim słowom, jakie
wydobędą się spomiędzy jej warg. To wszystko. Żadnych egzorcyzmów czy
specjalnych obrzędów, których być może oczekiwano, choć niezależnie od wydanych
zaleceń udał się też do biblioteki, by przejrzeć tajemnicze, starożytne teksty.
Nad ranem stan dziecka poprawił się. Oddech stał się głębszy i równiejszy,
księżniczka przestała też rzucać się przez sen. A gdy słońce pojawiło się na
wschodnim widnokręgu, odzyskała świadomość i przemówiła do czuwającej przy łożu
matki i służących. Natychmiast też wezwano Caspiusa.
— Czujesz się lepiej, księżniczko? — Medyk położył dłoń na czole dziecka,
odgarniając mokre włosy, które były nieco tylko jaśniejszą wersją ogniście
rudych warkoczy królowej Rufii. — Zdaje się, że męczyły cię nocne koszmary?
— Tak, doktorze — wyszeptała słabo dziewczynka. — Porwał mnie nurt… rzeka
gorącego, suchego piasku. I trwało to tak długo… i tak mną targało, powtarzał
się wciąż ten sam widok… jakby rzeka płynęła wokoło… i była tam zła czarownica,
i chciała mnie złapać…
— Widziałaś tę czarownicę… kobietę, o której mówisz?
— Tak, blada, czarnowłosa Stygijka, piękna, ale zła… składała ofiary przy
dziwnym ołtarzu. Była ubrana w skóry, a w rękach trzymała pajęcze sieci. I miała
przerażające włosy…
— Rozumiem… możesz być spokojna, Ismaia. — Caspius dostrzegł strach w oczach
dziecka i podążył za jego wzrokiem ku dużej, oprawionej w brąz klepsydrze
stojącej na brzegu stołu. Zdawało się, że strumień przesypującego się ciemnego
piasku jest źródłem niepokoju księżniczki Sięgając dłonią, by pogładzić
uspokajająco policzek dziewczynki, medyk zasłonił jednocześnie klepsydrę swym,
sporym skądinąd, ciałem.
— Już dobrze, dziecko. Teraz odpocznij!
— Za ołtarzem płonął ogień — mówiła dalej księżniczka — a z ciemności, z tego
grobu, coś na mnie patrzyło… teraz, jak zamknę oczy, też to widzę…
— Grobu, mówisz — mruknął Caspius. Jeszcze raz pogładził ją po włosach,
próbując rozproszyć mroczne myśli.
— Wystarczy, Ismaia! Wypij ten chłodny napój!
— Tak, doktorze! — przytaknęło posłusznie dziecko. — Ale ten sen. — Próbowała
jeszcze raz powrócić do tematu. — Czy on powróci?
— Odpocznij. — Uśmiechnął się. — Zaśnij tak szybko, jak możesz, i nie bój
się. Teraz będziesz miała tylko dobre sny — zapewnił ją.
Pochylił się, składając pocałunek na mokrym czole dziecka, jakby
przypieczętowywał swą obietnicę, co do której był niemal pewien, że jest
kłamstwem.
Odwrócił się i napotkał zmęczony wzrok królowej.
— Proszę o audiencję u króla, milady — zwrócił się doń, gdy wyszli na
korytarz. — Tę sprawę należy przedyskutować w obecności twojego męża, pani.
I
KRWAWY SZTURM
Atak na zamek barona Raguly nastąpił o brzasku. Rebelianci wyszli zza wzgórz,
porośniętych o tej porze roku naskalnymi kwiatami. I szli — odziani w skóry
ponurzy mężczyźni, ich żony w grubych wełnianych odzieniach, dzikie podrostki,
dorodne dziewczęta, wszyscy maszerowali z determinacją. Oprócz toporów i łuków
zaopatrzeni byli też w ciężkie drabiny oblężnicze, wielkie tarcze z wołowej
skóry i mnóstwo strzał.
Wodzowie klanów powstrzymali pierwszy szereg przed atakiem z marszu, gdyż
pozostali nie zdążyli jeszcze zająć dogodnych pozycji. Potem jednak rozległ się
dudniący dźwięk rogów i odziani w skóry napastnicy ruszyli do szturmu.
— Naprzód, ludu Koth! Po wolność i zemstę! Łucznicy, oczyścić mi z wrogów te
wały!
Ten, który wykrzykiwał komendy, stał na niewielkim wzgórzu. Był to
ciemnowłosy olbrzym, a jego bystre oczy o błękitnej barwie i ostre rysy twarzy
zdradzały, iż pochodził z północy. Wyglądał groźniej niż otaczający go chłopi i
był ubrany jak prawdziwy wojownik. Jego długie, potargane włosy wieńczył stalowy
hełm, zaostrzony u góry na wschodnią modłę, korpus zaś skrywała kolczuga,
nosząca ślady wielu poprzednich kampanii. Nie zbywało mu też na uzbrojeniu — zza
szerokiego pasa wystawały miecz, sztylet i topór, a rynsztunek uzupełniały
metalowe nagolenniki i płyta chroniąca krocze.
Teraz jednak całą uwagę skupił na swym łuku. Drugie bossońskie drzewce
niewiele było niższe od człowieka, a strzały, które wyciągał raz po raz z
leżącego na pobliskiej skale kołczana, osiągały długość niemal jarda. Skłon,
załadowanie, napięcie cięciwy, strzał — jego ruchy były płynne i najwyraźniej
miał w tym dużą praktykę. A sądząc ze swobodnej postawy, był pewien, iż jego
pociski osiągają cel.
— Już podchodzą pod mury — usłyszał jakiś zaniepokojony głos za plecami. — To
całkiem dobra drużyna, ci kothyjscy chłopi i ich żony. Mam nadzieję, że dzisiaj
się spiszą — to ich dzień! Ale co z nami, Conanie? Sądziłem, że razem
poprowadzimy ten szturm…
— Stąd lepiej możemy im pomóc — odparł spokojnie zapytany, nie przerywając
swego śmiercionośnego zajęcia. Po chwili jeden z okutych w żelazo obrońców
przechylił się przez wały i poszybował w dół. Długa strzała przebiła na wylot
jego pancerz. W następnym momencie kolejny został trafiony i zniknął za murami.
— Stąd mogę ostrzeliwać ich bardzo skutecznie, sam nie narażając się na
trafienie. Więc lepiej zostań tu ze mną, Tethrun.
Tuzin innych łuczników ostrzeliwało zamek z otaczających go pozbawionych
drzew wzgórz. Deszcz strzał przerzedzał szeregi obrońców, ale i łucznicy byli
narażeni na odpowiedź z zamku. Ich krótkie, zakrzywione łuki niosły jednak dużo
bliżej niż identyczna broń, z której strzelano z wysokości murów i baszt. Co
chwilę jeden z napastników padał na ziemię; chłopscy łucznicy nie bardzo mogli
opanować nerwy i mierzyć na zimno. Toteż większość strzał została zmarnowana,
szybując pod niewłaściwym kątem. Miały też znacznie mniejszą moc przebicia niż
długie bossońskie pociski.
— Drabiny poszły w górę! Teraz pokażą, ile są warci! — powiedział bezlitosny
łucznik, strzelając ponownie. Pocisk dosięgnął piersi jednego z zamkowych
oficerów, który właśnie zagrzewał swych łudzi do walki. Następny przebił gardło
halabardnika, wychylającego się przez mury, by odepchnąć swą długą bronią
drabinę oblężniczą. Pocisk kuszy, mającej jednak większy zasięg, stuknął o skały
obok jego stopy. Zauważywszy to, posłał następną strzałę wprost w otwór
strzelniczy na wieży.
Tethrun niepokoił się coraz bardziej: — Włażą na drabiny! Zobacz, Conanie!
Powinienem być tam wraz z nimi! I ty też!
Stary wojownik o siwych, kędzierzawych włosach postąpił zniecierpliwiony krok
naprzód z dłonią na rękojeści miecza, jednak nie pobiegł jeszcze ku zamkowi.
— Oszczędź swoje życie jeszcze przez moment, Tethrun. Bardziej będą cię
potrzebowali, gdy zamek wreszcie upadnie… — Nagle przerwał. — Co za głupcy! Toż
ta drabina jest za krótka!
Spośród sześciu drabin ta najbliżej głównej baszty została ustawiona pod zbyt
płaskim kątem lub ześlizgnęła się ze stromej ściany. Kończyła się o wysokość
człowieka poniżej blanku muru, który z kolei wyrastał jeszcze na cztery razy
taką wysokość ponad krawędź. Mimo to oblegający tłoczyli się na niej jak banda
ślepców, by ostatecznie dotrzeć do tej przestrzeni, która dzieliła ich od celu,
i ujrzeć, że jest nie do przebycia. Zarówno ci na drabinie, jak i ci poniżej
byli pod ciągłym ostrzałem kamieni i pocisków z kusz, wystrzeliwanych z muru i z
okrągłej baszty.
— Naprzód, wy kundle! Na Mannana! Włazić na górę i wyczyścić ten mur z
robactwa! — Conan napiął ponownie łuk i strącił jednego ze stojących blisko
baszty żołnierzy, który ciskał kamienie w oblegających. Pozostali schowali się
za blankami. Jeden z chłopów kołysał się niebezpiecznie, stojąc na ostatnim
szczeblu drabiny, i próbował sięgnąć krawędzi muru. Uzbrojona w buławę ręka
wychyliła się, by go strącić. Conan przedziurawił ja na wylot strzałą, jednak
trafiony sekundę wcześniej chłop runął w dół, pomiędzy swych towarzyszy.
— Na stado ogarów Croma! — zaklął Cymmerianin — Nie wejdą! Jedna piąta
naszego wojska stoi tam bezczynnie i czeka, aż wytną ją w pień! A ci tchórze na
szczycie nie chcą się wychylić!
W rzeczy samej, siedzący za murem obrońcy używali tylko długich pik i
halabard, nie wystawiając się na cel łucznikom. W innych miejscach rebelianci
wdarli się już na mury i toczyli ciężki bój z obrońcami, a skłębiony tłum czynił
strzelanie z łuku niemożliwym. Conan odrzucił łuk i skoczył naprzód.
— Teraz, Tethrun! Chciałeś wziąć udział w bitwie, więc biegnij za mną!
Zajmiemy się tym obcym tyranem i jego zdradziecką załogą!
Pobiegł przez pole bitwy, przeskakując nad rowami i ciałami poległych i
wkrótce zostawił starszego mężczyznę daleko z tyłu. Jakiś zabłąkany pocisk
obsypał mu buty piaskiem, ale generalnie obrońcy zajęci byli tym, co zagrażało
im znacznie bliżej. Walka zmieniła się w jednostajne walenie żelazem o żelazo,
czasami tylko przerywane krzykiem ranionego lub umierającego człowieka. Widziany
z bliska, zamek prezentował się okazale na tle ośnieżonych południowych gór. Zaś
z otworów strzelniczych wciąż sypała się na nich anonimowa śmierć.
— Z drogi, ciury! Z drogi! Zaraz zobaczycie, co należy robić! — Odepchnąwszy
brutalnie chłopów z wielkimi tarczami i przebiegłszy ponad powalonymi ciałami i
kamieniami, Conan dopadł do podstawy ciężkiej drabiny oblężniczej. Stała w
zagłębieniu gruntu, co najmniej
trzy duże kroki od muru. Na jej stopniach wciąż byli szturmujący, nie mogli
jednak posunąć się dalej do góry. Nie mogli też zejść w dół, blokowani przez
następne szeregi — bronili się tylko rozpaczliwie w niewygodnej pozycji.
— Na dół! Na dół, ludzie — warknął Conan, chwytając jednego z nich za kostkę.
— Złazić stamtąd! Wszyscy do mnie! Musimy ją dźwignąć i oprzeć bliżej o mur!
Schyliwszy się, olbrzymi Cymmerianin zaparł się nogami o podłoże i zaczął
dźwigać drabinę. Szerokie podwójne kraty były potwornie ciężkie, zwłaszcza że na
górnych stopniach wciąż jeszcze wisiało pięciu, sześciu rebeliantów. Choć
dołączyły doń teraz inne ręce, to głównie ciemnowłosy Cymmerianin, napiąwszy
swoje potężne mięśnie, uniósł drabinę, ze skrzypieniem drewna szorującego po
kamiennym murze. Potem wydał jeszcze jedną grzmiącą komendę, by dźwignąć drabinę
wyżej. Początkowo rozległy się niepewne okrzyki zdumienia, potem zaś wrzaski
triumfu i odgłosy walenia toporów w zamkowe mury — przepaść między obrońcami a
atakującymi zmniejszyła się. — Teraz na górę, psy! Po zwycięstwo! Brać szturmem
tę ścianę! By dać przykład, Conan sam uchwycił szczeble drabiny i pognał
naprzód, przebiegając także po tych, którzy jeszcze wisieli na górze. Wspinał
się w górę po spryskanych świeżą krwią kamiennych murach, aż mógł sięgnąć samej
krawędzi. Tuż powyżej niego, na drugim ramieniu drabiny walczyła jedna z
rebeliantek — dorodna wiejska dziewczyna, twardo wywijająca siekierą. Conan
pojawił się na krawędzi muru o ułamek sekundy za późno i dostrzegł tylko, jak
jej pierś przeszywa długa włócznia. Z wrzaskiem bólu chwyciła obiema dłońmi za
zakrwawione drzewce i runęła w dół wraz z bronią, która zadała jej śmierć. Conan
wykorzystał ten krótki sprzyjający moment i przeskoczył krawędź muru, lądując po
drugiej stronie. Z obu stron zaatakowali go żołnierze. Jednak nie przebijał się
dalej, stał u szczytu drabiny, zasłaniając następnych wspinających się
napastników. Miecz i topór w jego rękach biły wprawnie w obie strony, blokując
długą i niezgrabną broń przeciwników. Tańczył i wirował w miejscu, wymachując
okrwawioną stalą, aż poczuł za swoimi plecami chłopów i usłyszał ich ryki
żądające krwi. Dopiero wtedy z kocią zręcznością skoczył pomiędzy groźne piki i
halabardy. Jednego z obrońców przebił mieczem, drugiego posłał w dół z murów
szerokim uderzeniem topora.
Stał teraz tuż przy okrągłej głównej baszcie, na samym rogu zamku. Z wałów
prowadziła do jej wnętrza jedna niska brama, sięgająca olbrzymiemu
Cymmerianinowi zaledwie do ramienia. Drzwi były zawarte głucho, ciężkie,
drewniane i Conan natychmiast zaatakował je toporem. Stalowe zawiasy nie
wytrzymały potężnych oburęcznych uderzeń. Conan zaś chwycił porzuconą pikę i
podważył drzwi, próbując wyrwać je z metalowych obramowań.
— Conan, uważaj!!!
Reagując na krzyk, a może wiedziony szóstym zmysłem, Conan gwałtownym susem
odskoczył od drzwi. Zaledwie to zrobił, runął tam olbrzymi głaz, wzbijając kłęby
pyłu i rozbijając w kawałki kamienne podłoże. Był to jeden z gigantycznych
kamiennych zębów wieńczących szczyt baszty, najwyraźniej obluzowany przez
obrońców i ciśnięty w dół. Z uwagi na swój kształt głaz mógł być przydatny.
Trzech muskularnych chłopów uniosło go i uderzyło jak taranem w naruszone już
przez Conana drewniane drzwi.
Cymmerianin stanął obok siwobrodego Tethruna i schylił się, poszukując
topora.
— Nie marnowałeś czasu, starcze. Szybko dostałeś się na górę. Niech Crom
wynagrodzi ci twoje ostrzeżenie!
— Nie chciałem, żebyś stracił tu życie — zapewnił go Tethrun. — Zdaje się, że
nasi wojownicy oczyścili już wały i baszty. Trzeba jeszcze zdobyć wnętrze zamku
i uwolnić jeńców. Pamiętaj, że moja córka jest w rękach barona!
Gdy mówił te słowa, drzwi wiodące do baszty puściły wreszcie pod naporem
tarana. Pierwszy z rebeliantów, który wbiegł do środka, został trafiony
pociskiem z kuszy i padł martwy, ale pozostali przemknęli nad jego ciałem, a
Conan nie pozostał daleko w tyle.
Bój wewnątrz zamku był krwawy, walczono o każde schody i każdy korytarz,
zdobywano każde zablokowane drzwi i każdą komnatę, a we wszystkich tych
miejscach lały się strumienie krwi.
Krwawy szlak wiódł na górę i wreszcie na zewnątrz, na szczyt najwyższej
baszty, która tonęła teraz w promieniach porannego słońca. Tam właśnie, na tle
żyznych dolin, stromych wzgórz i ośnieżonych górskich szczytów baron Raguly i
jego pozostali jeszcze przy życiu towarzysze stanęli na swym ostatnim szańcu.
Baron trzymał jednak przed sobą zakładnika, wybranego dokładnie spośród
zamkowych więźniów — piękną Dagobrit, córkę przywódcy rebelii, Tethruna.
— No, buntownicy — ich niedawny władca przemówił w języku kothyjskim, choć z
wyraźnym akcentem z Karpash — zdobyliście mój zamek i teraz pewnie zamierzacie
mnie zabić albo zakuć w łańcuchy.
Odpiął zapinkę swego szkarłatnego hełmu i wyrzucił bezużyteczny teraz kawał
metalu za mury, odsłaniając krótko przystrzyżoną głowę o orlim nosie
— Czy sądzicie, że król Khorshemish puści płazem bunt przeciwko jego
lojalnemu wasalowi? Że nie wyśle tutaj armii i katapult i nie zrówna tego
miejsca z ziemią?
— Szlachcic, który nie potrafi utrzymać w ryzach własnej dziedziny, niewielu
ma przyjaciół na dworze — zauważył ponuro Conan. — Jego przyj acielem nie jest
zwłaszcza król, który najwyraźniej pomylił się co do niego. Myślę, że twój
władca ma tak samo dosyć pewnego rozpustnika i złodzieja, jak jego poddani.
— To prawda — potwierdził Tethrun zza pleców Conana. — Twój upadek nauczy
króla Khoremish, by nie czynił panem swych lojalnych Kothyńczyków przybłędy zza
granicy, z pozbawionej wszelkich praw tyranii Karpash!
Odpowiedzią na jego słowa był radosny krzyk rebeliantów na baszcie, jak i
tych stojących poniżej na murach. Nienawiść doskonale słyszalna w ich głosie
spowodowała, że ludzie barona mocniej zacisnęli dłonie na rękojeściach mieczy i
zbili siew ciaśniejszą grupę na wąskiej przestrzeni, która jeszcze im pozostała.
Obie strony były gotowe do wznowienia rzezi, Conan zaś schylił się w
międzyczasie po krótki kothyjski łuk i kołczan ze strzałami, które leżały przy
klapie prowadzącej na szczyt baszty.
— Być może jeszcze usłyszycie, co ma w tej sprawie do powiedzenia król! —
Ostry głos barona uciszył na moment tumult, mimo iż otwarta walka wisiała już na
włosku.
Przyciągnął bliżej do siebie brankę.
— Jedno jest pewne — spojrzał na nich wyzywająco — zanim mnie dostaniecie, ta
miła dziewczynka umrze! To zdaje się twoja córka, Tethrun?
Baron z Karpash trzymał zakładniczkę za jasne włosy, wykręciwszy jej okrutnie
rękę do tyłu. Stali oboje na samej krawędzi muru. Oparłszy się dla
bezpieczeństwa o brzeg drewnianej katapulty, baron wychrypiał:
— Jeśli nie zapewnisz mi bezpiecznego wyjścia z zamku, z bronią i końmi dla
wszystkich moich ludzi, pchnę ją w dół! Chcesz tego?
— Jeśli dotrze do króla przed nami — usłyszał Tethrun jakiś głos za swymi
plecami — w ciągu dwóch tygodni zobaczymy pod tymi murami armię imperium.
— Tak, sire — szepnął ktoś inny — Ten pies musi być uciszony! Tylko wtedy
będziemy mieć jakąś szansę.
Raguly uśmiechnął się szeroko do swego przeciwnika. Blade, wąskie wargi
odsłoniły żółte zepsute zęby.
— I co, giermku? Jaka jest twoja decyzja? Czy mam twoje słowo?
Tethrun wstrzymał oddech i stał bezradnie. Milczał.
— Zabić go i skończyć z tym wszystkim — zamruczał tłum. — Jeśli taka będzie
wola Mitry, dziewczyna ocaleje.
— Tak! — powiedział inny głos — wyrzucić ich wszystkich przez wały!
— Tak, ojcze! Wysłuchaj ich, nie bacząc na moją śmierć! — Dagobrit walczyła
zaciekle, by wyrwać się z uścisku barona, skoczyć w dół przez wały i pociągnąć
za sobą swego prześladowcę. — Moja śmierć jest warta życia tych wszystkich
ludzi! — błagała ze szlochem.
— A więc, giermku? — szydził baron Raguly ze zjadliwym uśmiechem. — Twoi
poddani wypowiedzieli już swą wolę, chyba chcą tej śmierci. Czy naprawdę jesteś
wiernym sługą ludu? Czy mam ją zepchnąć w dół, czy będziemy walczyć jak
mężczyźni?
Tethrun wciąż toczył wewnętrzną walkę. Nie mógł pozwolić sobie na błąd, to
bowiem zaważyłoby na całym jego późniejszym panowaniu… Ale życie jego córki,
jedynego dziecka i dziedziczki, było zbyt wielką ceną.
— Musisz podjąć decyzję — nalegał głos za jego plecami — a twój wybór musi
służyć temu krajowi.
Nagle Conan, czekający w milczeniu, dostrzegł szansę. Gdy jeden z odzianych w
zbroję żołnierzy barona poruszył się nerwowo, Cymmerianin uniósł błyskawicznym
ruchem łuk i celując na wysokości piersi, zwolnił cięciwę. Strzała wbiła się w
brzeg katapulty, o którą opierał się baron Raguly. Ten spojrzał w dół z
irytacją, a potem ponownie uniósł wzrok… tylko po to, by ujrzeć drugą strzałę
Conana, która wleciała pomiędzy zaciskających obronny szyk strażników. Uderzyła
prosto w źle ogolone gardło barona, tuż powyżej brzegu jego żelaznego kołnierza.
Siła uderzenia pchnęła go w tył i przerzuciła przez blanki, gdzie runął bez
najmniejszego dźwięku. Dagobrit poleciała za nim, jednak zawisła na swej grubej
wełnianej spódnicy, którą Conan przyszpilił pierwszą strzałą do drewnianej
katapulty. Gdy tak zwisała głową w dół, grupa żądnych krwi rebeliantów runęła
naprzód, odpychając w mgnieniu oka zaskoczonych obrońców. Natychmiast też
wyciągnęli Dagobrit, która szlochająca, znalazła się w ramionach ojca. Gdy ci
Zgłoś jeśli naruszono regulamin