Carpenter L. - Conan Łupieżca.pdf

(456 KB) Pobierz
409500674 UNPDF
LEONARD CARPENTER
CONAN
ŁUPIEŻCA
CONAN THE RAIDER
Przekład:
Robert Lipski
Data wydania oryginalnego: 1986
Data wydania polskiego: 1999
Dla
Jamesa Battersby
I
Zatrute morze
Wysoko w górze błękitne niebo płonęło niczym pochodnia. Poniżej
rozciągała się pustynia wschodniego Shemu, rozległa, nie zamieszkana połać,
usiana górskimi pasmami i piaszczystymi pustkowiami niczym kośćmi i prochami od
dawna martwych gigantów. Tu jednak ziemia była płaska jak stół, spieczona na
biało i twarda jak wnętrze pieca do wypalania cegieł. Po niej zaś, niczym owad
pełznący po cegłach rozgrzanego pieca, przesuwał się jeździec na koniu. Siwa
spocona klacz szła stępa, tocząc z gorąca pianę z pyska. Otulony fałdami
długiego kaftana, jeździec siedział nieporuszony. Gruba gęsta wełna miała
powstrzymać pustynne słońce przed wysączaniem ostatniej kropli wody z ciała
człowieka i wypalenia mózgu z jego czaszki.
Wypukłości i fałdy zakurzonego odzienia zdradzały, że jeździec jest
postawnym mężczyzną, choć spod materiału widać było tylko jego oczy. Błyszczały
błękitem w szczelinie kaptura, lustrując z zaciętością drapieżnego zwierzęcia
rozciągające się przed nim pustkowia. W pewnej chwili jeździec odwrócił się
przepatrując horyzont z czujnością zbiega.
Wierzchowiec zwolnił kroku.
- Na Croma! - zaklął jeździec. - Trzymaj tempo! Ani mi się śni
przemierzać pieszo to nawiedzone przez demony pustkowie!
Poklepał szyję zwierzęcia wielką, ogorzałą dłonią i wyszeptał mu kojąco
wprost do ucha:
- Już dobrze, maleńka! Po prostu trzymaj tempo. Nasi prześladowcy, jeśli
mają choć odrobinę oleju w głowie, na pewno uznali, że już nie żyjemy. Zrób to
dla mnie i dogoń tego sędziwego przeciążonego kucyka Juviusa, a wtedy odzyskamy
nasz klejnot.
Przez chwilą wydawało mu się, że dostrzega przed sobą gorejący w
powietrzu złoty pierścień z osadzonym w nim wielkim, niebieskim szafirem -
Gwiazdą Khorali. Zamrugał niecierpliwie powiekami, aby wizja prysła; wiedział,
iż takie majaczenia nie zwiastowały niczego dobrego. Spróbował skoncentrować
wzrok na falującej od żaru linii horyzontu.
- Na sploty Seta, dokąd nas prowadzi ten parszywy łajdak, Juvius?
W głębi serca Conan z Cymmerii znał odpowiedź na to pytanie, i wcale go
to nie cieszyło. Z górą dwa dni temu odłączył się od szlaku karawan, by podążyć
za słabo widocznymi na pustyni śladami kopyt. Góry, falujące i roziskrzone,
widoczne hen, na horyzoncie, blade, niemal białe w promieniach słońca, mogły
znajdować się o kilka dni lub nawet tygodni drogi, lecz samotny jeździec nie
miał szans, aby do nich dotrzeć. Jak okiem sięgnąć, na równinie nie było żadnych
znaków czy punktów ostrzegawczych. Nawet skrawka cienia, gdzie wędrowiec mógłby
zatrzymać spojrzenie strudzonych, podrażnionych od blasku słońca oczu.
Conan wiedział, że Juvius mógł prowadzić go jedynie ku śmierci.
Nic w tym dziwnego. Ten łajdak spotkał Cymmerianina w pustynnej stanicy
w Uwadrze. Okazał się wobec niego wyjątkowo obłudny i podstępny. Spił Conana
tamtejszym winem z melonów, które nader szybko uderza do głowy, po czym ukradł
mu Gwiazdę Khorali, na jej miejsce zaś podłożył kilka skradzionych wcześniej,
bezwartościowych błyskotek. Jego diabelski plan zakładał, iż pozostawi
barbarzyńcę najemnikom z miejscowego garnizonu Wazirów, by powiesili go o świcie
za kradzież rzeczy, na które Conan nigdy by się nie połaszczył.
W całej swej złodziejskiej karierze Juvius, mogący skądinąd pochwalić
się niemałymi wyczynami jak na rzezimieszka z pogranicza, nie miał wszelako
okazji, by wykazać się odwagą czy umiejętnościami bojowymi. Był miejskim
rabusiem i na sprażonej słońcem pustyni czuł się jak ryba wyjęta z wody. Gdy
ujrzał Conana, który na skradzionym wierzchowcu z morderczym błyskiem w oku
ruszył jego śladem po ucieczce z garnizonu, wpadł w panikę. Myśląc jedynie o
ucieczce, głupiec zjechał ze szlaku i zapuścił się w głąb bezludnych pustkowi.
Wściekły Conan pośpieszył śladem klejnotu, a za nim bez wahania podążyła
rozsierdzona drużyna straży Wazirów. Teraz zaś zło - dziej zagubił się na
pustyni, z godziny na godzinę zapuszczając się coraz dalej w głąb rozpalonego
żarem piekła. Świadczyły o tym pozostawiane przezeń kręte ślady.
- Cóż, jeżeli pustynia go nie zabije, zrobię to ja - rozmyślał w głos
Conan. - Ten łajdak zasługuje na to, by przypiekać go na wolnym ogniu. Ukradł
moją własność. - Zamilkł, zastanawiając się nad problematyczną kwestią, kto
właściwie jest prawowitym właścicielem Gwiazdy. W chwilę potem zwrócił się do
wierzchowca z wyjaśnieniem. - Bądź co bądź to ja, nie on, pierwszy skradłem
pierścień z palca tego złodziejskiego króla!
Z grzbietu słaniającej się klaczy Conan lustrował spod wpół
przymkniętych powiek rozciągające się przed nim, stopniowo zmieniające swój
wygląd pustynne terytorium. Twarda jak cegła ziemia ustąpiła miejsca spękanym
glebom osadowym i szczeliny miejscami były wystarczające szerokie, by mogło w
nich uwięznąć końskie kopyto. Tu i ówdzie z gliny sterczały postrzępione
kryształy sopli solnych, niczym błyszczące, gnijące kły ozdobione u podstawy
nekrotycznymi, sinymi cieniami. Conan zmusił wierzchowca, aby zwolnił do stępa.
- Spokojnie, maleńka - mruczał do klaczy. - Gdyby twoi dawni właściciele
mieli nas dopaść, to właśnie tu i teraz. - Gdy jednak spojrzał za siebie, nie
dostrzegł na równinie mrocznych sylwetek prześladowców.
W dali przed nimi fale żaru skrzyły się i zniekształcały horyzont
jeszcze bardziej hipnotycznie niż dotychczas; granica pomiędzy niebem a ziemią
była praktycznie niewidoczna. Mimo to na ziemi wciąż dostrzec można było ślady
kopyt wierzchowca należącego do Juviusa. Koń nie bacząc na nic zapuszczał się
coraz dalej w głąb posępnej krainy. W pewnej chwili klacz stanęła dęba i za nic
nie chciała pójść dalej.
Mężczyzna w pelerynie westchnął, zeskoczył z siodła i ujmując klacz za
uzdę, poprowadził ją ostrożnie przez równinę usianą głębokimi szczelinami,
pełnymi błotnistych kryształów soli.
Wtem mężczyzna zamrugał ze zdziwienia. Na wprost niego znajdowała się
okrągła sadzawka o gładkich, glinianych ścianach. Czysta woda skrzyła się i
migotała w blasku słońca niczym roztopione szkło. Podszedł do niej, ukląkł i
nabrał wody na dłoń. Była ciepła, a krople na jego skórze przypominały szklane
paciorki. Uchylając dolną część kaptura dotknął językiem jednej z kropel. Zaraz
potem splunął siarczyście - woda miała smak jadu skorpiona. Odpluwając z
niesmakiem, poprowadził wierzchowca dalej. Wreszcie z wahaniem pociągnął łyk z
na wpół opróżnionego skórzanego worka wiszącego u łęku siodła i opłukawszy Usta,
by pozbyć się obrzydliwego posmaku, wypluł ją na ziemię.
Coraz częściej napotykał na swej drodze sadzawki i mętne, błotniste
bajorka. Towarzyszące im słone wieżyce sięgały barbarzyńcy prawie do pasa. Conan
był przekonany, że szklista niebieskawa poświata, którą widział w oddali,
oznaczała znacznie większy zbiornik wodny. Nie było to z pewnością tętniące
życiem morze, niegdyś jednak musiały żyć w nim jakieś istoty, o czym świadczyły
strzępiaste rybie ości i skorupy barnakli, wtopione w glinę pod jego stopami.
Niektóre czaszki dorównywały wielkością ludzkim, wiele spośród nich najeżonych
było kolcami, niczym maczuga gwoździami.
Uniósł wzrok znad rozsianych dokoła szczątków i hen, daleko dostrzegł
nieduży czarny punkcik. Znajdował się niemal tuż przy niebieskiej, roziskrzonej
plamie wody, szerszy i czarniejszy niż blade widma kolumn solnych.
Utkwił w nim wzrok, przysłaniając od blasku oczy obiema dłońmi. W miarę
jak się doń zbliżał, punkcik stopniowo jął nabierać kształtu. Był to krępy,
barczysty mężczyzna siedzący na brzuchu martwego konia.
Juvius zapuścił się w głąb pustyni tak daleko, jak zdołał dowieźć go
jego rumak. Teraz siedział u skraju wąskiego piaszczystego cypla, obmywanego z
trzech stron falami słonego morza. Migocząca woda niknęła w oddali, roztapiając
się w jedno z pofalowanym od żaru powietrzem. Jak oszacował Conan, nie miała
więcej niż trzy, cztery stopy głębokości.
Złodziej siedział obok padłego wierzchowca na brzegu martwego morza,
wpatrując się w pustynię i swego prześladowcę. Czekał z odkrytą głową, a jego
potężne ciało opierało się o brzuch konia, ujęte z dwóch stron sztywnymi,
wyprostowanymi nogami zdechłego zwierzęcia. Nie poruszał się, i dopóki złodziej
nie uniósł dłoni ponad poczerniałą, sprażoną słońcem twarzą, by ocienić oczy,
Conan nie potrafił powiedzieć, czy mężczyzna żyje, czy jest martwy. To upewniło
barbarzyńcę, że ma do czynienia z prawdziwą wizją, nie zaś z mirażem wywołanym
przez słońce i pustynne demony.
Conan wpatrywał się w swego wroga z wargami wykrzywionymi w gniewnym
grymasie. Widok złodzieja wstrząsnął nim do głębi. Mężczyzna był wręcz żałosny,
gdy tak siedział, niczym król na tronie, oparty o wzdęte cielsko zwierzęcia.
Cymmerianin westchnął i pokręcił głową, zdegustowany. Na takiego żałosnego
durnia trudno było się wściekać. Zwolnił uzdę swej klaczy, a ta natychmiast
stanęła i opuściła łeb. Jednym mchem zdjął z ramion wschodni kaftan i zarzucił
na siodło, odsłaniając sprażone słońcem na brąz, muskularne ciało odziane w
białą, jedwabną koszulę, brązowy kaftan i sandały.
Odwiązał od juków duży, na wpół pusty bukłak na wodę i przewiesił sobie
przez ramię. Szepcząc do spragnionej klaczy, podłożył jej dłoń pod pysk i nalał
na ułożoną w miseczkę rękę nieco wody. Odwrócił się i ruszył w stronę złodzieja.
Gdy poczuł, że pod stopami pękają mu oproszone solą barnakle,
pokrywające nieduży cypel, zawołał do siedzącego, znajdującego się od niego o
strzał z łuku:
- Hola, Juviusie! Wygląda na to, że twoja wędrówka dobiegła kresu. -
Przerwał, lecz tamten nie odpowiedział. - Czy jesteś gotów układać się ze mną o
Gwiazdę Khorali?
- Układać się, tak. - Głos był ciepły, schrypnięty, gdy spieczone od
słońca wargi zaczęły poruszać się niemrawo. - Juvius zawsze jest gotów się
układać. Nawet z żądnym krwi, bezwzględnym barbarzyńcą!
W gardłowym głosie brzmiała nuta szaleństwa i Cymmerianin stwierdził, że
od upału jego ofierze pomieszało się trochę w głowie. Ruszył naprzód.
- Dobrze więc - odrzekł. - Powinienem obedrzeć cię żywcem ze skóry i
posypywać obficie każdą z ran solą, a potem zostawić cię spętanego na środku
pustyni, byś za swą zdradę zdechł jak pies z pragnienia i głodu. Prawdę mówiąc,
jestem jednak zbyt zmęczony, by się tym trudzić. Dlatego proponuję ci pewien
układ.
- Tak, tak, układ - wyzierające spomiędzy rozwichrzonej brody wargi
Juviusa były popękane i prawie całkiem białe. - Podaj mi swoje warunki.
- Pragnę tylko odkupić to, co mi ukradłeś - ciągnął Conan, przez cały
czas zbliżając się do złodzieja. - Mój pierścień, Gwiazdę Khorali, w zamian za
trochę wody! - Uniósł worek, potrząsając nim, by dało się słyszeć głośne
pluśnięcie.
- Woda, tak! Klejnoty za wodę! To uczciwy układ! Pierścień... Mam go
tutaj... - Chrypiący głos przeszedł w niezrozumiały bełkot.
Conan zbliżył się, i Juvius jął przetrząsać juki, leżące tuż przy nim.
Jego twarz i głowę pokrywały wielkie, odrażające, czerwone pęcherze, wargi miał
białe i spierzchnięte.
- Będziesz mógł wypić tyle wody, ile zdołasz, a potem, jeżeli sił ci
starczy, chwycić się ogona mego wierzchowca i iść za nim, gdy ja w siodle będę
opuszczał tę przeklętą krainę... - zakrzyknął Conan.
Nie zdołał dodać nic więcej, bo w tej samej chwili Juvius jednym
energicznym ruchem wydobył z juków niedużą kuszę i wycelował w barbarzyńcę.
Conan poczuł rozdzierający ból w boku, gdzie trafił go bełt, a potem ciepłą
wilgoć spływającą strużkami po biodrze i udzie.
Był ranny, dostał w bok, ale żył! Nie czuł bólu, może bełt trafił w
ciało pod kątem. Po trwającej mgnienie oka chwili wahania, Conan rzucił się
naprzód, przytykając do boku dłoń zaciśniętą na rękojeści krótkiego sztyletu i
worek z wodą. Od przeciwnika oddzielał go wciąż spory dystans, lecz krótszy niż
zasięg miotającej bełty kuszy.
- Hej, ho, ale strzał! Przyszpiliłem go jak nic! Teraz pora dokończyć
dzieła! - mamrotał radośnie Juvius, usiłując gorączkowo naładować ponownie broń.
- Barbarzyńca chce odzyskać swój pierścień! Chce dać mi wody! Głupiec! -
Opierając kolbę broni o brzuch, jednym szybkim ruchem grubych łapsk napiął
cięciwę. Nie zwracając uwagi na napastnika, który był coraz bliżej, sięgnął do
juków po kolejny bełt. Przez cały czas obłąkańczo mamrotał pod nosem. - Czyż nie
widzi, że wody mam, ile dusza zapragnie? Całe jezioro, wystarczy sięgnąć ręką!
Po cóż mi jego woda? - Z obłędnym błyskiem w oku uniósł kuszę.
Conan znajdował się o dobrych kilka kroków od niego, liznąwszy, że nie
zdąży dobiec doń na czas, przystanął i wkładając całą siłę swego mocarnego
ramienia w rzut, cisnął trzymany w ręku ciężki sztylet.
Stal rozbłysła w słońcu i z głośnym łupnięciem zagłębiła się po rękojeść
w piersi Juviusa. Czerwonolicy złodziej chrząknął i osunął się na wzdęte zwłoki
wierzchowca. Dłoń z kuszą opadła, a zwolniona cięciwa posłała bełt w piasek
plaży, rozpryskując białe od soli barnakle.,
Juvius skonał, nie poruszywszy się więcej, ani nie wydawszy z siebie ani
jednego dźwięku.
Conan wciąż czuł pulsowanie w boku i ciepłą wilgoć ściekającą po nodze.
Przyjrzał się ranie i stwierdził, że grot bełtu pozostawił na ciele jedynie
płytkie zadrapanie. Zdradziecki strzał niemal w całości przyjął na siebie
skórzany worek, na którym widniało teraz spore rozdarcie. Zostało w nim wody
tylko na kilka łyków, reszta wyciekła, gdy barbarzyńca biegł, by ostatecznie
rozprawić się ze swoim wrogiem.
Klnąc siarczyście, Conan zawiązał worek, by ocalić resztkę życiodajnego
płynu. Odwrócił się do trupa Juviusa. Nie ulegało wątpliwości, że w
niebezpieczny sposób zlekceważył opryszka. Złodziej stopniowo popadał w obłęd
wywołany upałem, a także wypiciem zatrutej wody ze słonego jeziora.
Brodę Juviusa zdobiły białe kryształki - musiał wypić sporo gęsto
zasolonej wody. Najwyraźniej w ogóle nie przejmował się jej wpływem na organizm.
Kiedy Conan pochylił się nad trupem, by odebrać swoją broń, ostrze wysunęło się
z piersi zabitego z dziwnym, suchym szelestem. Na ostrzu nie było, jak się
spodziewał, śladów krwi, lecz osad z soli, która zaczęła już nadżerać i
powodować czernienie lśniącej, srebrzystej stali.
Najokrutniejsza niespodzianka czekała jednak Conana, gdy przetrząsał
rzeczy złodzieja w poszukiwaniu skradzionego pierścienia - Gwiazdy Khorali.
Nigdzie go nie było.
Ponownie przeszukał juki i ubranie trupa, wywracając na lewą stronę
wszystkie jego kieszenie i sakiewki. Przejrzał uważnie pojemne juki przy siodle
padłego wierzchowca. Bez rezultatu. Dysząc z wysiłku, w potwornym skwarze
obrócił zwłoki konia i jego jeźdźca, by przeczesać piasek, na którym leżeli. To
również nic nie dało.
Zdezorientowany uniósł w dłoni swój sztylet, przyglądając się
podejrzliwie ciału Juviusa. Nie - skonstatował - pierścień z wielkim klejnotem
był zbyt duży, by nawet tak zachłanny złodziej jak Juvius mógł go połknąć.
Zlustrował wzrokiem równinę dokoła, cienki pas białej plaży,
postrzępione kolumny solne, widniejące w oddali sadzawki i otaczające cypel z
trzech stron fale błyszczącej toni zatrutego morza. Mógł przetrząsnąć każdy cal
plaży, gdyby doszedł do wniosku, że Juvius, wiedziony szaleństwem lub czystą
złośliwością, cisnął pierścień precz. To cacko było dość duże, by je odnalazł,
gdyby się do tego przyłożył. Potrafił wypatrzyć pierścień nawet w piekielnym
labiryncie szczelin i krystalicznych wieżyc.
Ale co z wodą? Czy będzie musiał przebagrować także dno zatrutego morza?
Choć było płytkie, a woda krystalicznie czysta, na dnie zalegała brunatna, gęsta
warstwa mułu. Posmakował wody i wypluł z taką samą odrazą jak wcześniej, przy
stawie. Sięgając do sadzawki cisnął do wody miedziaka i patrzył, jak moneta
zanurza się wolno w miękkim, mulistym dnie.
Wkrótce potem wstał, wyprostował się i zaklął szpetnie, że przypadło mu
utkwić w tym sprażonym słońcem piekle, na dodatek bez wody i upragnionego
drogocennego klejnotu. Wtem kątem oka do - strzegł nagłe poruszenie -
najwyraźniej morze nie było kompletnie wymarłe - pewne formy życia zdołały
przywyknąć do jego zabójczego środowiska. Wielki, płaski, trzepoczący się
szaleńczo stwór o wielkiej paszczy i z długim, najeżonym kolcami ogonem, ryba
latająca albo rają, śmignął po roziskrzonej powierzchni, jak ciśnięty wprawną
ręką kamyk. W chwilę potem znów zniknął w głębinie, pozostawiając po sobie tylko
rozchodzące się koncentrycznie kręgi na oleiście błękitnej powierzchni wody.
Conan westchnął cicho do swego boga, Croma, odwrócił się na pięcie i
ruszył w powrotną drogę.
II
Łupieżcy umarłych
Pustynny wiatr chłostał srodze ziemię niczym woźnica zmęczoną kobyłę,
aby przyspieszyła kroku, ciągnąc wóz w drodze do domu. Na wyżynie u zbiegu dwóch
parowów niesiony wiatrem piach wyrzeźbił ze sterczących z ziemi skał wysokie,
spiczaste jak w minarecie wieżyce. Szumiały teraz głęboko i donośnie, gdy
omiatały je podmuchy pustynnej kurzawy, wydając osobliwe, jakby ostrzegawcze
dźwięki.
Spomiędzy dwóch wieżyc wyłonił się tępy, mrugający oczami gadzi łeb.
Zaraz potem pojawił się beczkowaty kadłub o tęczowym ubarwieniu, tłusty jak
dobrze utuczony kurak pod warstwą wszechobecnego brunatnego kurzu. Gad zsunął
się po skalistej stromiźnie do parowu, gdzie piaszczyste podłoże upstrzone było
brązowymi spłachetkami krzewów.
Conan ze spierzchniętymi wargami, osłabiony z pragnienia wpełzł za gadem
do parowu. Miał na sobie strzępy kaftana, nogawki spodni kończyły mu się na
wysokości kolan, resztę oderwał, aby łatwiej było mu iść. Z ramienia zwieszał mu
się zwiotczały, pomarszczony worek na wodę. Barbarzyńca ostatni raz gasił
pragnienie krzepnącą krwią swojej klaczy, toteż chciwym wzrokiem wypatrywał
jaszczurki.
Porzuciwszy ostrożność, spełzł za gadem po kamiennym stoku. Rzucił się
rozpaczliwie, aby go pochwycić, przeturlał się po kamieniach, po czym z głuchym
jękiem wylądował na piasku, rozorując sobie ciało na twardych kolcach pustynnego
krzewu. Sięgnął niezdarnie obiema dłońmi pod siebie, aby pochwycić miotające
się, przy - obleczone w twardą łuskę ciało, lecz gdy uniósł je w górę, by
przyjrzeć się zdobyczy, ujrzał jedynie oderwany, lecz wciąż poruszający się ogon
jaszczurki. Kiedy uniósł wzrok, dostrzegł gada, który choć okaleczony, lecz
najwyraźniej bez większej szkody, znikł po chwili wśród skał nieopodal.
Czując pod czaszką nieprzyjemny, wywołany pragnieniem szum, przyjrzał
się baczniej ogonowi. Był suchy i kościsty. Aby wyssać zeń resztki wilgoci,
przytknął do ust okrwawiony kikut.
- Zali to człowiek, zapytuję? - Przepełniony ironią, głęboki głos
należał do mężczyzny siedzącego na garbie wielbłąda; zwierzę stało pod kamienną
półką w parowie o kilka kroków od barbarzyńcy. - Czy może pustynny troglodyta,
rodem z pustynnych pustkowi? - Okutany w płaszcz podróżny jeździec był krępy,
jasnowłosy i bladoskóry. Choć mówił z płynnym, shemickim akcentem, pochodził
niewątpliwie z Pomocy.
- Taa, Otsgarze, jeżeli tylko to, co słyszałem, jest prawdą - z tyłu
podjechał doń na wielbłądzie drugi, nieco niższy jeździec.
- Powiadają, że duże małpy górskie przywdziewają niekiedy ludzkie
odzienie, zwłaszcza gdy zacznie im linieć futro na...
‘- Wody - wychrypiał Conan i zabrzmiało to jak krótkie, lecz władcze
żądanie. Niezdarnie podźwignął się na nogi. Chwiejnym krokiem podszedł do tego,
którego nazywano Otsgarem, unosząc dłoń ku skórzanemu, pokrytemu ciemnymi
plamami workowi, wiszącemu u łęku siodła.
- Zaczekaj! - zawołał Otsgar ściągając cugle, by jego niezgrabny
wierzchowiec oddalił się o krok od Conana. - Jak zapewne zauważyłeś, woda to w
tej okolicy rarytas. - Przyjrzał się Cymmerianinowi z wystudiowaną wrogością. -
Z zawodu jesteśmy handlarzami i nie oddajemy darmo naszych towarów. Co możesz
zaoferować nam w zamian?
Do Otsgara dołączali kolejni jeźdźcy i było ich z górą tuzin. Garbate
wierzchowce stały cierpliwie, żując lub leniwie skubiąc kolczaste krzewy.
Większość jeźdźców stanowili kędzierzawo-włosi Shemici, młodsi niż jasnowłosy,
oraz brodacz, który się odezwał. Niektórzy z przybyłych uśmiechali się na widok
sponiewieranego Conana i sposobu, w jaki go traktowano, inni natomiast łypali
nań posępnie, usiłując, jak to młodzi, wyglądać na groźniejszych niż byli w
rzeczywistości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin