Bednarski Piotr - Czarcie nasienie.pdf

(311 KB) Pobierz
20546534 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
20546534.001.png 20546534.002.png
Piotr Bednarski
Czarcie nasienie
Tower Press, Gdańsk 2001
Copyright by Piotr Bednarski
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Na łowisku
Noc, głęboka i ciemna, jak twardy sen. Niebo niskie ze smugami szarych szczelin – z nich
lodowaty wiatr i całuny zadymki. Morze ciężkie, ruchome. Tłucze w burty jak grzesznik w piersi.
Śpiewa, przeklina, szaleje. Płynie przez czas, przestrzeń, człowieka. Z niego i przez nie – dal
bezkresna. Niezgłębiona, straszna.
– Pierwszy raz na taką noc, nieszczególnie. Niedobrze ci, wiem. Naciągnij sztormówkę i
chodź na rufę. Tam wiatr, fala, raźniej. – Siadaj tu na skrzynce. Zwracasz – to nic, ze mną nie
było lepiej. A teraz masz, jedz, wziąłem ze sobą trochę chabaniny, wcinaj. Nie możesz? Mu-
sisz, bo żółć wyplujesz – wtedy koniec. Mówisz, że uczyłeś się na księdza, trzy lata. Długo.
Zwątpiłeś, mówisz. A ja wierzę. I modlę się czasem. Nie po waszemu, całym sobą. I w ciebie
wierzę. Dasz radę. Mówisz, że nie, że jesteś bardzo słaby, niedługo kipniesz. Chcesz, bym ci
pomógł. Wszystko jest w tobie. Wszystko w twoim ręku. Nie wierzysz, wiadomo. Ale idź na
ryzyko. Nie bój się nikogo, nie ma żadnej śmierci, nigdy. Nie możesz – kłamiesz nie mnie, ale
sobie. I będziesz wstydził się tego. Ech, bracie, bluźnisz, nikt nie jest silniejszy od nas. Tak,
tak, synku, trzeba o tym wiedzieć, od urodzenia umierasz. Nie rozśmieszaj mnie. Komulcem
cię nie dobiją. A jeśli chcesz, proszę bardzo. Zdychaj, na zdrowie. Powodzenia. Myślisz, że to
tak – pach, trach i do widzenia. A kto będzie za ciebie orał morze? Nie wykręcisz się sianem,
nie. Rzygasz znowu – to dobrze. A teraz bierz się za żarcie. Nie będziesz? Będziesz, będziesz.
Do gardła ci wepchnę, popchnę kołem. I nie zadzieraj ze mną, bo będzie źle.
Zamilkli. Bosman odwrócił się i popatrzył na wschód. Za grubymi zwałami chmur rozniecało
się ognisko słońca. Noc ustępowała niechętnie. Chmurna i zła ściągała z morza czarny swój atłas.
Woda zajaśniała w oczach, podrosła, spotężniała.
Fale z nieskończoności w nieskończoność, jak potworne owady, przed siebie. I wiatr wstał
razem ze słońcem, rozwinął szerzej chłodne skrzydła i zaśpiewał zapamiętale, głęboko, smutno.
Takielunek pobrzękiwał monotonnie, fałszował, drażnił.
Szyper słucha prognozy. Ostrzeżenie przed sztormem. Wszystko na nic. Nie pierwszyzna, ale
szarpie wątrobę i serce.
– Może by tak zrobić jeden hol. Co? – pyta siebie i wgryza się w horyzont zmrużonymi, uważ-
nymi i czujnymi oczami. Northeast, kurewski wiatr, nie da robić. A ryba jest tu, na głębinie,
daleko od portu. Nie, zima, woda ciężka. Można potopić ludzi. – Podreptał w miejscu, podumał,
pogryzł się ze sobą. Żal i złość. Czwarty raz wracać z pustymi rękami. Pasować, nie przegrywać.
Ale przyjdzie kolej na niego, pokaże co umie. Splunął, zacisnął pięści, podał kurs do portu. Kuter
zatrzeszczał, fala bluznęła na rufę. Bosman otarł twarz, pokazał morzu mocne zęby w uśmiechu.
Młody zaklął, skulił się.
– Bluźnisz, to dobrze, pomaga. Mieszasz z błotem wszystko i wszystkich. Czego żałujesz? Aha,
nie spałeś jeszcze z babą. Żal, nie powiem. Ale świat przed tobą. Zaznasz jeszcze tej gorącej męki,
tego nieba. A potem zrozumiesz, jak chce się morza. A na morzu jak chce się baby. Och, bracie,
jakby w tobie diabeł siedział i warzył zioła. A czujesz się tak, jak czuł się Bóg, gdy był młody. Tak,
jak Bóg, gdy miał osiemnaście lat – dodaje z emfazą i mokra, ogromna pięść opada z siłą na kolano
młodego. – Każdy musi powiedzieć sobie: Jestem rybak. I, żaden diabeł nie da mu rady. Niech fala
tłucze, zalewa, a ty wrastaj w pokład, wtedy spuści z tonu, zawróci, odejdzie. Co? Widzisz siebie,
tam, w środku. Taki maleńki i śmieszny. Bzdury, przyjrzyj się dobrze. Ale dość tego, odpocznij
trochę. Idziemy z falą, więc marsz do koi. Teraz już zaśniesz w cieple, jak kamień...
W porcie bosman obudził młodego, zwichrzył mu włosy i pociągnął za sobą. Poszli do „Mor-
skiej”. Poprosili o kawę, piwo, wódkę. Młody miał dziwnie splątane wrażenia. Był rozdwojony.
Jego dawne myśli zmalały, zatarły się, wypełzły nowe, nieodparte, żarliwe, niepokojące. Wypił
kawę, sięgnął po wódkę. Potem przymknął oczy i zobaczył morze, swoje, wielkie, nieskończone.
4
– Na Boga, domówię się ze sobą, dogadam – powiedział do bosmana i dostrzegł kobiety.
Zachciało mu się krzyczeć, tańczyć, chwycić pierwszą z brzegu, zacałować, zgwałcić, tu, na
środku sali, przy wszystkich. Wstał, zachwiał się, upadł. Wydawało mu się, że odpadł od ziemi i
zaczął krążyć po wytyczonej przez siebie orbicie.
Bosman ukrył go za kotarą, poklepał, uśmiechnął się i pił dalej z przybyłymi przed chwilą
rybusami.
Młody uderzył głową o podłogę, obudził się, wyrwał z mroku. Umył twarz w toalecie, zmoczył
głowę. Przysiadł się do bosmana, wypił kawę, przegryzł i znowu sięgnął po wódkę. Raz i drugi.
Ogień rozpłynął się po żyłach. Płonął cały i nie mógł wyleźć z tego ognia. Grało w nim i zawo-
dziło. Prawdziwe piekło, ogromne i nęcące. Trzeba je wyśpiewać, wytańczyć, przybliżyć do oczu.
– No i jak? – zapytał bosman.
– A jakoś tam – odrzekł, zaświecił uśmiechem, rozejrzał się.
– Dasz sobie radę.
– Jakoś tam – powtórzył, tak jak mawiał jego ojciec i ruszył przed siebie w muzykę, taniec.
Chwycił w ramiona coś smagłego, drobnego, co było samym rytmem. Tylko oczy bezdenne z
błękitem w białkach. Tańczyli, płynęli, wędrowali. Bosman głaskał ich spojrzeniem, tulił.
Noc otrząsała się z chmur. Słabł wiatr. Zimna pustynia nieba zalśniła jak brylant. Po Mlecznej
Drodze pędziły gwiazdy. Żarzyły się, płonęły, gasły. I morze oprzytomniało, nie zdzierało już z
siebie szat, plotło trzy po trzy, pieniło się z wysiłku. Szklisty księżyc tonął w nim jak szczeniak w
przerębli. Dal i mróz, tam, a tu bosman ociera pot, przymyka oczy głuszca, wywija pięścią.
– To mój syn! – krzyczy z zaciętością – rodzony dzieciak...
– Ejże, twój utonął, pamiętam jak dziś...
– Utonął, a figę – drze się bosman, włosy w nieładzie, oczy w ogniu. – Na księdza się uczył,
ale morze, wiesz, mami. Nie uciekniesz od niego, choćby wiem co. I tak cię dopadnie. Choćbyś
był królem i tak przybiegniesz. Synusia ty moja – powiedział tkliwie, przygarnął młodego, nalał
do kieliszków.
– Pijmy, bracie, wszyscy. Unita! – krzyknął i zaklął przestraszywszy się własnego głosu.–
siadaj tu do nas, Cyganicho...
– Czego się drzesz – odcięła się smagłolica i dołączyła do nich. Szczebiotała, przechodziła z
rąk do rąk, aż młody znów ją rozpoznał, zacisnął dłoń na jej przegubie, zakleszczył. I nie pamiętał
jak godzina trzecia wygasiła światła w lokalu, wyrzuciła ich na chłód. Poszedł z Unitą i zapadł w
mrok, tam, w jej klitce na poddaszu. Obudził go ranek, mroźny, szklisty. Krew dzwoniła w
uszach. Dostrzegł nagi brzuch kobiety. Przylgnął, zaczął całować, całować...
– Czego tam, no idź już do diabła! – i zaczęła dyszeć nierówno, nerwowo.
Cisza, szept, jasność i oczy głębokie, czujne. A za oknem morze, nieruchome, bezbrzeżne,
przyczajone. Podszedł do okna i patrzył przez nie na swoje odbicie w lustrze. Potem nalał wina,
wypił i cisnął szklanką o ziemię.
– Ech, do diabła – powiedział – a ja chciałem zdryfować. A tu tyle tego... wszystkiego...
Klątwa
W ostatnim holu też nie dostali ryby. Ale to zjawisko normalne, więc nie psioczyli, nie mam-
rotali pod nosem. Pracowali w milczeniu, zaryglowani w sobie na wszystkie spusty. Tylko oczy
wpisywały w swój przestwór nie kończące się zmagania. Mieszały się odcienie przekleństw,
błagań, nienawiści. Do cna ich przeżarła ta bezowocna harówka. Wszędzie pusto: w ładowni, w
nich, w sieci.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin