Karol May - Cykl Arabski 03 - Z Bagdadu Do Stambulu.rtf

(1218 KB) Pobierz
Z Bagdadu do Stambu³u

Karol May

 

 

 

Z Bagdadu do Stambułu

 

Opowieść podróżnicza

Tytuł oryginału: Von Bagdad nach Stambul

Przełożył Krzysztof Jachimczak

Opowiedziana tu historia rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.


I
Na perskiej granicy

 

Na południe od wielkiej Pustyni Syryjskiej i Mezopotamskiej, pomiędzy Morzem Czerwonym i Zatoką Perską, leży Półwysep Arabski, którego skrajny brzeg wrzyna się daleko w burzliwe Morze Arabskie i Ocean Indyjski.

Ziemię tę z trzech stron otacza wąski, ale żyzny pas brzegowy. W głąb lądu teren wznosi się ku rozległemu, pustynnemu płaskowyżowi, którego melancholijne, poszarpane krajobrazy szczególnie na wschodzie zamykają wysokie, nieprzebyte łańcuchy górskie, do których należy zaliczyć przede wszystkim nagie góry Szammar.

W starożytności dzielono tę krainę na trzy części: Arabia petraea, Arabia deserta i Arabia felix, to znaczy: Arabię petrejską, pustynną i szczęśliwą. Jeśli niektórzy geografowie są zdania, że określenie „petraea” pochodzi od greckiego słowa, które oznacza „kamień, skałę”, i z tego powodu nazywają tę część kraju Arabią „skalistą”, to wynika to z błędnego ujęcia: nazwę ową należy raczej wywodzić od dawnej Petry, która była stolicą tej północnej prowincji kraju. Arabowie nazywają swoją ojczyznę Dżeziret el Arab*[1], natomiast Turcy i Persowie zwą ją Arabistanem. Współcześnie przyjmuje się rozmaite podziały; wszelako mieszkańcy, którzy wiodą życie nomadów, uznają wyłącznie różnice pomiędzy plemionami.

Nad Arabią wysklepia się wiecznie błękitne niebo, skąd nocą spoglądają w dół jasne gwiazdy; przez górskie wąwozy i częściowo jeszcze nie zbadane równiny pustynne wędruje półdziki syn stepu na wspaniałym wierzchowcu albo niezmordowanym wielbłądzie. Czujnie rozgląda się na wszystkie strony, żyje bowiem w waśni i niezgodzie z całym światem oprócz członków własnego plemienia. Od jednej granicy do drugiej ciągnie już to delikatny powiew czystej, łagodnej, już to rozgłośne tchnienie mrocznej, dzikiej poezji, którą wędrowiec napotyka na każdym kroku. Dlatego już przed stuleciami znano wielu arabskich poetów i poetek, których pieśni żyły w pamięci ludu. Utrwalono je rylcem dla późniejszych epok.

Za ojca prawdziwych Arabów albo Joktanidów uchodzi Joktan, syn Huta, który był potomkiem Sema w piątym pokoleniu, zaś jego potomstwo zamieszkiwało Arabię szczęśliwą i wybrzeże et–Tehama aż do Zatoki Perskiej. Obecnie wiele plemion szczyci się swoim pochodzeniem od Ismaela, syna Hagary. Ów Ismael, jak podaje legenda, miał przybyć ze swoim ojcem Abrahamem do Mekki i wznieść tam świątynię Kaaba. Prawdą jest jednak to, że Kaabę zbudowało, albo przynajmniej rozbudowało, plemię Korejszytów. Pośród relikwii, jakie się w niej znajdowały, najsłynniejsza była studnia Sem Sem i Czarny Kamień, który rzekomo spadł z nieba. Do tego miejsca pielgrzymowały rozmaite plemiona Arabów, aby ustawić swoich bogów plemiennych czy też domowych i składać im ofiary oraz zanosić do nich modły. Toteż Mekka była punktem centralnym dla mocno rozproszonych plemion. Ponieważ ta ważna miejscowość znajdowała się w posiadaniu Korejszytów, stali się oni najpotężniejszym i najbardziej uznanym plemieniem Arabii, które poza tym było także najbogatsze, gdyż napływający ze wszystkich stron pielgrzymi nigdy nie zjawiali się bez podarków albo cennych towarów.

Jeden z członków tego plemienia, Abd Allach*[2], zmarł w roku 570 po Chrystusie, a w kilka miesięcy później Amina, wdowa po nim, urodziła chłopca, którego później nazywano Mohammed*[3]. Jest prawdopodobne, że wcześniej chłopiec nosił inne imię i dopiero wtedy, gdy przez proroczą działalność stał się postacią wybitną, otrzymał zaszczytne imię Mohammeda. Imię to wymawiane jest również Muhammed, Mohammad i Muhammad, w Turcji zaś także Mehmed.

Ojciec pozostawił chłopcu tylko dwa wielbłądy, pięć owiec i abisyńską niewolnicę, dlatego też malec był początkowo zdany na opiekę swego dziadka Abd el Muttaliba, a po jego śmierci na wsparcie stryja Abu Taliba. Ponieważ jednak stryj nie mógł dla swego bratanka wiele zrobić, chłopiec musiał tedy zarabiać na chleb jako pastuch owiec. Później został poganiaczem wielbłądów i sługą wojowników, którym nosił łuk i kołczan, przy czym prawdopodobnie rozwinął się jego waleczny charakter.

Kiedy Mohammed liczył sobie dwadzieścia pięć lat, poszedł na służbę do Chadidży, bogatej wdowy po kupcu, której służył z taką wiernością, że pokochała go i uczyniła swoim małżonkiem. Później jednak stracił wielki majątek swej żony. Do czterdziestego roku życia pracował tedy jako kupiec. Podczas dalekich podróży Mohammed stykał się z żydami, chrześcijanami, braminami i czcicielami ognia, starając się poznawać świat ich wiary. Cierpiał na padaczkę i drgawki, a wskutek tego na rozstrój nerwów, co wytworzyło w nim mocną skłonność do przywidzeń. Religijne rozmyślania nie sprzyjały wyleczeniu choroby. Mohammed zamieszkał ostatecznie w odosobnieniu w grocie położonej niedaleko Mekki na górze Hara. Tu miał swoje pierwsze wizje.

Krąg wiernych, gromadzących się wokół Proroka, tworzyli początkowo jego żona Chadidża, .niewolnik Zajd, dwaj mieszkańcy Mekki Osman i Abu Bekr oraz jego najmłodszy kuzyn Ali, który należy do niefortunnych bohaterów w historii islamu.

Tenże Ali urodził się w roku 602 i cieszył się takim uznaniem Mohammeda, że otrzymał za małżonkę jego córkę Fatimę. Kiedy Prorok po raz pierwszy przedstawił zasady swej wiary w kręgu rodzinnym, po czym spytał: „Kto spośród was chce być moim zwolennikiem?”, wszyscy milczeli; jedynie młody Ali, zachwycony wysłuchanym przed chwilą wykładem, zawołał zdecydowanie: „Ja chcę nim zostać i nigdy cię nie opuszczę!” Mohammed nigdy o tym nie zapomniał.

Ali był dzielnym, zuchwałym wojownikiem i wielce się przyczynił do szybkiego rozprzestrzeniania się islamu. Wszelako po śmierci Mohammeda, który nie pozostawił ostatniej woli, został pominięty i kalifem wybrano Abu Bekra, teścia Proroka. W roku 634 zastąpił go drugi teść Proroka imieniem Omar, po którym nastąpił z kolei Osman, zięć Mohammeda. Zasztyletował go w roku 656 syn Abu Bekra. Alego oskarżono o podżeganie do mordu, a kiedy został wybrany przez swoich zwolenników na kalifa, wielu odmówiło mu złożenia hołdu. Przez cztery lata walczył o kalifat i w roku 660 zginął z ręki Abd er Rahmana. Ali pogrzebany został w Kufie.

Stąd bierze się rozdarcie, dzielące mahometan na sunnitów i szyitów. Rozdarcie to odnosi się nie tyle do islamskich zasad wiary, co raczej do sukcesji w kalifacie. Zwolennicy szyizmu twierdzą, że nie Abu Bekr, Omar i Osman, lecz jedynie Ali miał prawo być pierwszym kalifem. Spory, jakie wybuchły potem między obu stronnictwami na temat właściwości Boga, kismetu, wieczności Koranu i przyszłej zapłaty, należy uznać za mniej istotne.

Ali pozostawił dwóch synów, Hasana i Husajna. Pierwszy został wybrany kalifem przez szyitów, podczas gdy zwolennicy Sunny obrali Muawiję I, założyciela dynastii Omajjadów. Muawija przeniósł siedzibę swego rządu do Damaszku, uczynił kalifat urzędem dziedzicznym i jeszcze za swego życia wymusił uznanie własnego syna Jazida. Hasan nie zdołał pokonać Muawiji i w roku 670 został otruty w Medynie. Jego brat Husajn sprzeciwił się uznaniu Jazida. Losy Jazida stanowią jeden z najnieszczęśliwszych rozdziałów w historii islamu.

Kalif Muawija rządził prowincjami silną ręką, zaś jego namiestnicy wspomagali go w tym ze wszystkich sił. I tak na przykład Sijad, namiestnik Basry, wydał rozkaz, że pod groźbą kary śmierci nikomu nie wolno pokazywać się na ulicy po zachodzie słońca. Wieczorem po ogłoszeniu rozkazu schwytano ponad dwieście osób znajdujących się poza domem i bezzwłocznie ścięto im głowy; następnego dnia liczba była już znacznie mniejsza, a trzeciego wieczora po ogłoszeniu rozkazu o oznaczonej porze ani jeden człowiek nie przebywał poza domem. Najokrutniejszym ze wszystkich polityków Omajjadów był Hadżadż, namiestnik Kufy: jego krwawe panowanie kosztowało życie stu dwudziestu tysięcy ludzi.

Za czasów kalifa Jazida Husajn pozostawał w Mekce, gdzie przyjmował posłańców wzywających go, aby przybył do Kufy, jako że tam zamierzają uznać go kalifem. Usłuchał tego wezwania — na swoją zgubę!

W asyście zaledwie stu wiernych towarzyszy Husajn przybył do Kufy, jednakże miasto okupowali już jego przeciwnicy. Rozpoczął pertraktacje, ale bez powodzenia. Skończyła mu się żywność, woda wyschła w skwarze, zwierzęta padały, a z zapadniętych, gorączkowo lśniących oczu jego towarzyszy wyzierała śmierć. Na próżno Husajn wołał do Allacha i Proroka o pomoc i ocalenie: jego zagłada była „zapisana w Księdze”. Ubaid Allach, dowódca wojsk Jazida, natarł nań pod Karbalą, dokonał rzezi wśród jego ludzi i kazał go zabić. Kiedy żołnierze go znaleźli, był już bliski śmierci z braku wody, ale nie mieli dlań litości, i na próżno bronił się ostatkiem sił uchodzącego zeń życia. Nieszczęśnikowi obcięto głowę, po czym zatknięto ją na włócznię i triumfalnie obnoszono.

Stało się to dziesiątego muharrama i do dzisiaj ten dzień jest dla szyitów dniem żałoby. W Hindostanie obnosi się obraz głowy Husajna na włóczni, jak to było po jego śmierci, a wykonaną ze szlachetnego metalu podkową naśladuje bieg jego rączego konia. Dziesiątego muharrama okrzyk bólu rozbrzmiewa od Borneo i Celebes przez Indie i Persję, aż do zachodniej Azji, gdzie szyizm ma tylko rozproszonych zwolenników, po czym w Karbali odbywa się przejmujące widowisko: takich obrazów najdzikszej rozpaczy próżno by szukać gdzie indziej. Biada sunnicie, biada giaurowi, który tego dnia chciałby się pokazać w Karbali pośród wzburzonych do szaleństwa szyitów! Zostałby rozszarpany na strzępy!

Niech to historyczne wprowadzenie posłuży lepszemu zrozumieniu poniższej opowieści.

 

Nad Zabem postanowiliśmy pojechać wzdłuż rzeki aż do Kurdów szirwańskich, a potem sebaryjskich. Do siedzib sebaryjskich otrzymaliśmy listy polecające od beja z Gumri i melika z Lisan, a tam mieliśmy nadzieję znaleźć dalsze wsparcie. Szirwanici podjęli nas gościnnie, natomiast u Sebaryjczyków spotkaliśmy się z wrogim przyjęciem, później udało mi się jednak zapewnić także ich współdziałanie. Szczęśliwie dotarliśmy do rzeki Akra, gdzie natknęliśmy się na tak zawziętą wrogość ludności górskiej, że po wielu przykrych doświadczeniach musieliśmy się zwrócić na wschód. Przekroczyliśmy Zab na północ od Gara Surgh, pozostawiliśmy po prawej stronie Pir Hasan i, jako że w żadnym wypadku nie mogliśmy ufać tamtejszym Kurdom, byliśmy na razie zmuszeni w dalszym ciągu posuwać się na wschód, potem zaś skręcić na południowy zachód, aby między Dijalą i Małym Zabem dotrzeć do Tygrysu. Mieliśmy nadzieję, że Arabowie Dżerboa przyjmą nas gościnnie i wskażą nam bezpieczną drogę, lecz ku naszemu ubolewaniu dowiedzieliśmy się, że zawiązali sojusz z Obejdami i plemieniem Beni Lam, aby dać odczuć groty swych włóczni wszystkim plemionom pomiędzy Tygrysem i Tartarem. Wprawdzie Szammarowie byli zaprzyjaźnieni z jedną firką*[4] Obejdów, której szejkiem był Ezla el Mahem, ale ten człowiek mógł zmienić swoje przekonania, co się zaś tyczy innych afrak*[5], to Mohammed Emin wiedział, że były wrogo usposobione do Haddedihnów. W tych okolicznościach najbardziej wskazane było pozostać na razie w górach na lewym brzegu Małego Zabu, potem zaś zdecydować, co dalej. Uwolniliśmy Amada el Ghandura i szczęśliwie dowieźliśmy go aż do tego miejsca, woleliśmy zatem wybrać okrężną drogę, niż znów narazić się na nowe niebezpieczeństwa.

W ten sposób po dłuższym czasie oraz licznych wysiłkach i wyrzeczeniach dotarliśmy szczęśliwie do północnej części gór Zagros.

Był wieczór i obozowaliśmy na skraju lasu czinarowego*[6]. Nad nami rozciągało się niebo o takiej czystości, jaką można obserwować jedynie w tych okolicach. Znajdowaliśmy się w pobliżu perskiej granicy, a powietrze Persji słynie z przejrzystości. Światło gwiazd było tak silne, że wyraźnie widziałem wskazówki mojego zegarka kieszonkowego, choć na niebie nie było księżyca. Całkiem dobrze mógłbym czytać nawet drobne pismo. Ukazały się także te gwiazdy, które zazwyczaj można dostrzec jedynie przez lunetę. Siódmą gwiazdę Plejad można było rozpoznać bez szczególnego wytężenia wzroku. Jasność takiego rozgwieżdżonego nieba pozostawia w duszy głębokie wrażenie, pojąłem zatem, dlaczego Persja jest ojczyzną astrologii, tej mimowolnie zrodzonej matki szlachetnej córy, która zaznajamia nas ze świetlistymi światami.

Wziąwszy pod uwagę nasze położenie, woleliśmy zanocować pod gołym niebem. W ciągu dnia kupiliśmy u pewnego pasterza jagnię i teraz rozpaliliśmy ognisko, aby je upiec od razu w skórze, kiedyśmy już zwierzę wypatroszyli i ogolili nożem.

Konie pasły się w pobliżu. W ostatnim czasie zmuszane były do niezwykłego wysiłku i należałoby im zapewnić kilkudniowy odpoczynek, na co jednak niestety nie mogłem pozwolić. My sami, z jednym wyjątkiem, czuliśmy się dobrze. Tym wyjątkiem był Anglik, który miał poważne zmartwienie.

Lindsay zapadł mianowicie kilka dni wcześniej na gorączkę, która utrzymywała się około dwudziestu czterech godzin. Potem ustąpiła, ale wówczas pojawił się u niego ów okropny dar Wschodu, który Rzymianin nazywa febris aleppensis, Włoch mal d’Aleppo, Francuz bouton d’Haleb. Ten „guz z Aleppo”, który nawiedza nie tylko ludzi, lecz także niektóre zwierzęta, na przykład psy i koty, zawsze poprzedzany jest krótkotrwałą gorączką, po czym na twarzy, piersi lub na ramionach i nogach powstaje wielki wrzód, który utrzymuje się prawie przez cały rok, wydzielając wilgotną substancję, a kiedy ustępuje, pozostawia głęboką, nigdy nie znikającą bliznę. Nazwa tej choroby jest zresztą nietrafna, gdyż choroba ta występuje nie tylko w Aleppo, lecz również w okolicach Antiochii, Mosulu, Diarbekru, Bagdadu i w kilku miejscach Persji.

Częstokroć widywałem ten oszpecający wrzód, ale nigdy jeszcze tak niezwykłej wielkości, jak u naszego poczciwego Lindsaya. Nie dosyć, że obrzmienie lśniło najciemniejszą czerwienią, to na dobitkę było jeszcze tak bezwstydne, że wybrało sobie na siedzibę akurat nos — ten biedny nos, który i tak już był niezwykłej wielkości. Nasz Anglik wcale nie znosił tej dolegliwości z pokorą, jaka powinna obowiązywać dżentelmena i przedstawiciela very great and excellent nation, tylko okazywał złość i zniecierpliwienie, których wybuchy często wywoływały ukrytą uciechę słuchaczy.

Również teraz Lindsay siedział przy ognisku, obiema rękami obmacując bezwstydną krostę.

 Sir — powiedział do mnie. — Proszę popatrzeć!

 Na co?

 Hm! Głupie pytanie! Na moją twarz oczywiście! Yes! Znów urósł?

 Kto? Co?

 Zounds! Ten wrzód! Dużo urósł?

 Bardzo! Wygląda już jak ogórek.

 The devil! Okropne! Przerażające! Yes!

 Może z czasem zmieni się w fowlingbull, sir Dawidzie!

 Mam pana spoliczkować, sir? Jestem do dyspozycji! Chciałbym, żeby i pan miał to nędzne sWelling*[7] na swoim nosie!

 Boli?

 Nie.

 Niech więc się pan cieszy!

 Cieszyć się? Jak mogę się cieszyć, jeśli ludzie myślą, że mój nos przyszedł na świat od razu z własną snuff–box*[8]! Jak długo będę to miał?

 Mniej więcej rok, sir Dawidzie!

Lindsay zrobił takie oczy, że ze strachu niemal się cofnąłem, zwłaszcza że przerażenie rozwarło mu usta tak szeroko, iż mógłby się w nich bez trudu zmieścić jego nieszczęsny nos razem z przynależną snuff–box.

 Rok? Cały rok? Dwanaście miesięcy?

 Mniej więcej.

 Och! Ach! Horrible! Straszne, przerażające! Nie ma na to żadnego środka? Plaster? Maść? Papka? Wycięcie?

 Zupełnie nic.

 Ale na każdą chorobę jest przecież lekarstwo!

 Na tę nie ma, sir Dawidzie! Wrzód w najmniejszym stopniu nie jest groźny, ale jeśli go rozdrapać albo rozciąć, to może być źle.

 Hm! A kiedy już go nie będzie? Czy coś jeszcze zostaje?

 Bywa różnie. Im większy wrzód, tym większa pozostaje dziura.

 Lack–a–day! Wielkie nieba! Dziura?

 Niestety!

 O, biada! Okropny kraj! Nędzne okolice! Wrócę do old England! Well!

 Niech się pan nie spieszy, sir Dawidzie!

 Dlaczego?

 Co by na to powiedziano w starej Anglii, że sir Dawid pozwala, aby jego nos wyprawiał takie figle?

 Hm! Ma pan rację, sir! Ulicznicy by za mną biegali. Pozostanę więc tutaj i…

 Sihdi! — przerwał mu Halef. — Nie oglądaj się za siebie! Siedziałem zwrócony plecami do skraju lasu i natychmiast pomyślałem, że mały Hadżi na pewno zauważył tam coś podejrzanego.

 Co widzisz? — spytałem go cicho.

 Parę oczu. Zaraz za tobą stoją dwa drzewa czinar, a między nimi krzew. Tam ukrył się człowiek, którego oczy zobaczyłem.

 Widzisz je jeszcze?

 Zaczekaj!

Halef dyskretnie obserwował krzew, ja zaś upomniałem pozostałych, aby zachowywali się tak swobodnie, jak do tej pory.

Wstałem i zacząłem udawać, że na skraju lasu mam zamiar poszukać chrustu na ognisko. Znacznie się przy tym oddaliłem od obozu. Potem wszedłem w głąb lasu i pod osłoną drzew podkradłem się z powrotem. Nie minęło pięć minut, a znalazłem się za dwoma czinarami i miałem okazję podziwiać bystry wzrok Halefa. Pomiędzy drzewami kucała za krzewem ludzka postać, obserwująca nasze zachowanie przy ognisku.

Czego ten człowiek tu szukał? Przebywaliśmy w okolicy, gdzie w promieniu wielu mil nie było żadnej wioski. Dookoła znajdowały się natomiast różne plemiona kurdyjskie, które się wzajemnie zwalczały, i mogło się też niekiedy zdarzyć, że jakaś grupa pasterzy z Persji przekroczy granicę, by dokonać grabieży. Do tego dochodzili rozmaici włóczędzy, niedobitki zgładzonych plemion, które szukały okazji, by przyłączyć się do innych.

Nie mogłem ryzykować, zbliżyłem się zatem cicho do mężczyzny i jednym ruchem złapałem go za gardło. Przestraszył się tak bardzo, że cały zesztywniał, kiedy dźwignąłem go w górę i poniosłem do ogniska. Tam go położyłem na ziemi i wyciągnąłem sztylet.

 Nie ruszaj się, bo zginiesz! — zagroziłem.

W sercu wcale nie czułem takiej zawziętości, ale nieznajomy potraktował moją groźbę poważnie i błagalnie złożył ręce.

 Łaski, panie!

 To będzie zależało od ciebie. Jeśli mnie okłamiesz, będziesz zgubiony. Kim jesteś?

 Jestem Turkmenem z plemienia Bejatów.

Turkmen? Tutaj? Sądząc po jego ubiorze, mógł mówić prawdę. Wiedziałem również, że Turkmeni mieszkali wcześniej pomiędzy Tygrysem a perską granicą, w dodatku rzeczywiście było to plemię Bejatów. Pustynia Luryjska była widownią ich najazdów. Kiedy Nadir szach wdarł się do ejaletu*[9] bagdadzkiego, pociągnął za sobą Bejatów do Chorasanu. Ze względu na charakter i położenie tej prowincji nazwał ją „mieczem Persji” i starał się zaludnić ją dzielnymi, walecznymi mieszkańcami.

 Bejat? — spytałem. — Kłamiesz!

 Prawdę rzekłem, panie.

 Bejatowie nie mieszkają tutaj, tylko w odległym Chorasanie.

 Masz rację, ale pewnego razu musieli opuścić te okolice, kilku jednak pozostało, a ich potomkowie tak się rozmnożyli, że teraz liczą tysiąc wojowników. Latem przebywamy w okolicach ruin Kizil–Charaba i pod Kuru Czajem.

Przyszło mi do głowy, że już o tym słyszałem.

 Teraz jesteście tu w pobliżu?

 Tak, panie.

 Ile macie namiotów?

 Nie mamy namiotów.

To musiało zwrócić moją uwagę. Jeśli jakieś plemię koczownicze opuszcza swój obóz, nie zabierając namiotów, to fakt ten zazwyczaj wskazuje na wyprawę wojenno–łupieską. Pytał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin