Victor Hugo - Człowiek Śmiechu Tom II.pdf

(1297 KB) Pobierz
1235476 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1235476.001.png 1235476.002.png
WIKTOR HUGO
CZŁOWIEK
ŚMIECHU
TOM II
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
KSIĘGA TRZECIA
POCZĄTEK PĘKNIĘCIA
I. GOSPODA »TADCASTER«
Londyn miał w tej epoce tylko jeden most, most Londyński. Stały na nim po obu stronach
domy. Most ten łączył Londyn z Southwark, przedmieściem, gdzie między plątaniną cia-
snych, wąskich uliczek; brukowanych lub też wysypanych żwirem z Tamizy, tłoczyły się
domki niewielkie i liche, po większej części drewniane, jak i w samym mieście; zbieranina
bezładna, łatwopalna, dogodna dla pożaru. Dowiódł tego rok 1666.
Nazwę „Southwark” wymawiano wówczas „Sudrik”, dziś wymawia się ją: „Susuork”, ja-
koś tak mniej więcej. A zresztą najlepszym sposobem wymawiania słów angielskich jest nie-
wymawianie ich w ogóle. Mówcie więc po prostu: „Stpntn”.
Słowo „Chatam” wymawiano wówczas Je t’aime.
Ówczesny Southwark tyle podobny był do dzisiejszego, ile Vaugirard podobne jest do
Marsylii. Była to mieścina, dzisiaj jest to miasto. W przystani na rzece jednak i wówczas już
ruch był niemały. W starym, długim murze z ciosowych kamieni, zbudowanym wzdłuż Tami-
zy, umocowane były pierścienie; uwiązywano do nich pasażerskie barki. Mur ten nosił nazwę
muru Effroca lub Effroc-Stone. York nazywano Effroc za czasów saksońskich. Legenda gło-
siła, że jeden z książąt Effroc utopił się u podnóża owego muru. Woda jest tam rzeczywiście
dostatecznie głęboka nawet i dla księcia. Dobre sześć sążni podczas odpływu. Przystań ta,
niewielka, lecz dogodna, przywabiała nawet i morskie statki; stara galiota holenderska „Vo-
graat” zawijała do Effroc-Stone. Galiota „Vograat” regularnie co tydzień odbywała podróż z
Londynu do Rotterdamu i z powrotem. Inne pasażerskie statki wyruszały stąd dwa razy
dziennie bądź do Deptford, bądź do Greenwich, bądź do Gravesend, odjeżdżały z odpływem,
wracały z przypływem. Podróż do Gravesend, odległego przecież o dwadzieścia mil, trwała
zaledwie sześć godzin.
Statki tego typu co „Vograat” dzisiaj oglądać można już chyba tylko w muzeach morskich.
Przypominał on nieco dżonkę. W epoce owej, kiedy to Francja naśladowała Grecję, Holandia
naśladowała Chiny. „Vograat”, ciężki kadłub o dwu masztach, miał grudź dzielącą go po-
przecznie, nisko położoną kajutę pośrodku i dwa pokłady, przedni i tylny, umieszczone tuż
nad poziomem wody i otwarte jak w dzisiejszych stalowych statkach z krytą nadbudówką,
dzięki czemu przy złej pogodzie trudniej było fali dostać się do wnętrza statku, załoga nato-
miast wobec braku nadburcia narażona była na bezpośrednie jej uderzenia. Nic nie ochraniało
tam człowieka przed wpadnięciem do morza. Toteż częste wypadki i wielkie straty w lu-
dziach sprawiły wreszcie, że zaprzestano żeglugi na tym statku. „Vograat” w podróży swojej
do Holandii nie zatrzymywał się nigdzie, nie przystawał nawet i w Gravesend.
Odwieczny gzyms kamienny, w części kuty w skale, w części ułożony z głazów, ciągnął
się u podnóża Effroc-Stone. Był on zdatny do użytku przy każdym poziomie morza i umożli-
wiał dostęp do statków zakotwiczonych przy murze. Mur w kilku miejscach przecinały scho-
dy. Znajdował się on na południowym krańcu Southwark. Na górze był nasyp, przy którym
nieraz przystawali przechodnie opierając się niczym o poręcz nadbrzeżnego bulwaru. Widać
było stamtąd Tamizę. Po drugiej stronie rzeki Londyn kończył się. Były tam już tylko pola.
4
Powyżej Effroc-Stone, przy zakręcie Tamizy, prawie naprzeciw pałacu Saint-James, tuż za
Lambeth-House, nie opodal promenady nazywanej wówczas Foxhall (vaux-hall zapewne),
pomiędzy garncarnią, gdzie wyrabiano porcelanowe garnki, i hutą szklaną, gdzie wyrabiano
malowane flaszki, leżała jedna z tych rozległych, a nie określonych bliżej przestrzeni, które
we Francji nazywano niegdyś mails – miejsca spacerów – w Anglii zaś bowling-green. Zielo-
ny dywan, po którym toczyć można piłkę. Stąd francuskie słowo boulingrin – trawnik. Dziś
mamy trawniki takie w swoich mieszkaniach; tyle tylko, że znajdują się one na stole, że są nie
z trawy, lecz z sukna i noszą nazwę bilardu.
Właściwie nie wiadomo po co, skoro mamy już we francuskim języku słowo boulevard
(boule-vert – zielona kula), czyli właśnie bowling-green, zostało wymyślone jeszcze słowo
boulingrin. Jest to doprawdy zadziwiające, żeby osobistość tak poważna, jak słownik, po-
zwalała sobie na te niepotrzebne zbytki.
Bowling-green w Southwark nazywano Polem Tarrinzeau, teren ten był bowiem niegdyś
własnością baronów Hasting, którzy noszą również tytuł baronów Tarrinzeau i Mauchline. Z
rąk lordowskiej rodziny Hastingów Pole Tarrinzeau przeszło w ręce lordowskiej rodziny Tad-
caster. Lordowie Tadcaster udostępnili je mieszkańcom miasta ciągnąc z tego zyski, podobnie
jak później książę Orleański ciągnąć będzie zyski z Palais-Royal. Pole Tarrinzeau przeszło
wreszcie na własność parafii i stało się nędzną, zaniedbaną łąką.
Na polu tym odbywało się coś na kształt nieustającego jarmarku. Roiło się tam od kugla-
rzy, siłaczy, sztukmistrzów i grajków występujących na swoich koczujących scenach, roiło
się od gapiów, co „przychodzili oglądać diabła”, jak mawiał arcybiskup Sharp. Oglądać dia-
bła – czyli przypatrywać się widowisku.
Dokoła tego placu, miejsca nieustającego święta, stało kilka gospód otwartych przez okrą-
gły rok, które i odbijały publiczność wędrownym teatrom, i dostarczały im widzów. Były to
zwykłe budki, kramiki, czynne tylko za dnia. O zmierzchu oberżysta zamykał swoją oberżę
na klucz i szedł do miasta. Jedna tylko z tych gospod była prawdziwym domem. Był to też
jedyny zamieszkały budynek na całym placu, bowiem jarmarczne budy wędrownych linosko-
ków zniknąć mogą w każdej chwili, nic ich na miejscu nie trzyma. Kuglarze nie zapuszczają
korzeni.
Gospoda ta, zwana gospodą „Tadcaster” od imienia dawnych panów placu, bardziej była
karczmą niż szynkownią, bardziej zajazdem. niż karczmą, posiadała bramę wjazdową i dość
obszerne podwórze.
Brama wjazdowa, łącząca podwórze z placem, była, oficjalnym, wejściem do gospody
„Tadcaster”. Obok niej znajdowały się niewielkie niskie drzwi, przez które dostać się można
było do środka. I zazwyczaj też używano tylko tych niskich drzwiczek właśnie. Wchodziło się
tędy wprost do właściwej gospody, do długiej, zadymionej izby o niskim pułapie, zastawionej
stołami. Nad drzwiami tymi, na wysokości pierwszego piętra, znajdowało się okienko. Do
okuć jego przytwierdzono wiszący szyld gospody. Duża brama zaryglowana była na stałe,
nigdy jej nie otwierano.
Chcąc dostać się na podwórze trzeba było przejść przez izbę.
W karczmie „Tadcaster” mieszkał tylko karczmarz i chłopiec do posług. Karczmarz nazy-
wał się imć Nicless, chłopiec – Govicum. Imć Nicless – Mikołaj zapewne, zniekształcony
przez angielską wymowę – był wdowcem, skąpym i trwożliwym, szanującym wszystkie
przepisy prawa. Miał krzaczaste brwi i owłosione ręce. Czternastoletni chłopiec, co nalewał
gościom szklanki i przybiegał, kiedy zawołano: Govicum, było to stworzenie poczciwe i we-
sołe, wiecznie przepasane fartuchem. Głowę miał ogoloną przy skórze na znak, że służy.
Sypiał na parterze, w komórce, w której niegdyś trzymano psa, Komórka ta zamiast okna
miała niewielki otwór wychodzący wprost na plac Tarrinzeau.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin