Tryzna Tomek - Panna Nikt.pdf

(942 KB) Pobierz
262434630 UNPDF
TOMEK TRYZNA
PANNA NIKT
„Spójrz Ojcze:
Ścigana przez zło, na ziemi,
Z dala od twego tchnienia błądzi na próżno,
Sztuka ucieczki przed gorzkim chaosem
i nie wie, jak go pokonać...”
Hipolit
KSIĘGA PIERWSZA
I
Idę za mamusią i zasypuję motyką dołki z połówkami kartofli. Mamusia jest dobra.
Nigdy mi nic nie powie, jak źle zasypię, tylko spojrzy i ja od razu wiem, że trzeba poprawić.
Ziemia jest miękka. To tata ją spulchnił łopatą. Teraz robi przy ogrodzeniu, a za nim łazi
Tadziu. To mój młodszy brat, ma dziesięć lat. Jest fajnym, wesołym chłopcem. Ciągle chce
się ze mną brać na rękę, ale ja go zawsze kładę. Potem się drze, że oszukuję, a ja właśnie nie
oszukuję i dlatego się drze. Może kiedyś powinnam mu się poddać, ale cóż, nie wolno
oszukiwać. Bardzo go lubię. Opiekowałam się nim, gdy był jeszcze całkiem mały.
Zmieniałam mu pieluchy i karmiłam smoczkiem. Teraz opiekuję się Zenusiem. Zenuś ciągle
śpi, a jak nie śpi, to płacze, albo się śmieje. Pachnie słodko. Jest wiosna. Cały dzień słoneczko
ślicznie pali. W tej chwili już nie tak mocno, bo jest nisko. Nasz kawałeczek pola przylega do
lasu. Las jest ciemnozielony, a pole całe ciemnoszare. Jak wyrosną kartofle, też będzie tu
zielono. A ja od rana jakbym coś miała w brzuchu. Wczoraj też, ale mniej. Ktoś piszczy.
Patrzę, to Zosia. Ucieka, a Tadziu ją goni. Zosia to moja siostra. Jest jeszcze Krysia. Są
bliźniaczkami, mają po pięć lat. Ciągle skaczą przez gumę. Ja też kiedyś skakałam przez
gumę, ale teraz nie skaczę, bo nie wypada. A to co? Tadziu podchodzi do wózka Zenusia i
macha nad nim glizdą. Niedaleko stoi Zosia. Słyszę stąd, jak mówi:
- Ty, daj mu. Zobaczymy, czy zje.
- Jeszcze za mały, żeby mięso zryć - mówi Tadziu. Ojej, zapatrzyłam się, zasłuchałam,
a mamusia już tak daleko. To ja za nią, dołki szybko zasypuję. Ciach ciach i następny. Ciach
ciach, ciach ciach. Koło mnie przebiega Tadziu. Wrzeszcząc: - Gol! Gol! - przeskakuje przez
drut ogrodzenia i biegnie na pagórek. Patrzę za nim, a brzuch tak strasznie zaczyna mnie
boleć, że aż nie wiem, co mam zrobić. Może to skręt kiszek? I naraz mi przechodzi. Dzięki
Bogu. Po niebie lata ptak. Niebo jest niebieskie, ptak biały. Tadziu mierzy do niego z kijka,
strzela. Pif, paf! A ptak lata i lata. Piękna jest przyroda, gdy świeci słońce. Pod warunkiem, że
nie świeci w oczy. I znów się zapatrzyłam, i znów mamusia daleko. To ja za motykę,
doganiam ją, a tu mamusia stoi wyprostowana i mówi do mnie:
- Marysia, słyszysz?
- Co?
- A to.
Rzeczywiście. Zenuś cicho popłakuje. Na pewno się zlał. Kładę motykę i idę do
wózka, który stoi przy lesie, w cieniu drzew. Ale Zenuś śpi. Wkładam rękę pod pieluchę.
Sucho. Może zakwilił przez sen, może mu się coś przyśniło? No nic, już mam wracać, a tu mi
nagle w brzuchu jakby się coś skręciło i zaraz rozkręciło. Aż usiadłam. Siedzę i kulę się, bo
boli. Coś bardzo dziwnego w tym moim brzuchu się robi. Może połknęłam razem z wodą
kijankę i teraz zrobiła się żaba? Może jest głodna i gryzie mnie w żołądek? Uderzam się ręką
po brzuchu, może to ją odstraszy. Pogryzła sobie jeszcze trochę i przestała. Już mnie nie boli.
Siedzę na trawie, wokół stokrotki. Trochę bym nazrywała, byłby wianek, ale trzeba iść, dołki
zasypywać. Już mam wstać, gdy słyszę krzyk. Odwracam się, patrzę, może to Zosia, a może
Krysia, ale nie, skaczą przez gumę przy drzewku. To krzyczy ktoś w głębi lasu. Jakby
dziewczyna, bo cienki krzyk. Wstaję i podchodzę do drzew. Trochę się boję, a trochę jestem
ciekawa.
Jestem w lesie. Drzewa rosną gęsto, jest ciemno, słońce tu nie dochodzi. Brzęk jakiś
słyszę, daleko. Co to może być? Przedzieram się przez krzaki, jestem już na wąskiej ścieżce.
Słyszę jakby kwik, jakby rżenie. Tupot jakiś. Patrzę, kareta wielka, cała czarna, w srebrne
gwiazdki, w cztery czarne konie zaprzężona. Prosto na mnie jedzie. Koniom z pysków piana
bucha. Uskakuję, przyklejam się do drzewa. W oknie karety widzę śliczną buzię dziewczynki.
Ma chyba tyle samo lat, co ja, złotą suknię i diadem na główce szczerozłoty, wysadzany
diamentami. Zauważyła mnie, krzyknąć coś chce, a tu nagle ręka czarna, straszna się wyłania,
spada na usteczka różane. I przejechała kareta. Z tyłu dwie małpy ohydne, włochate siedziały
w smokingach, zębiska szczerzyły, łapska do mnie wyciągały, ale ja skuliłam się i nie
dosięgły. Już ich nie ma. Cicho jest. Na ścieżce coś błyszczy. Przykucam. Diament tu leży, z
diademu dziewczynki chyba wypadł. A może z pierścionka? Może mi go rzuciła, żebym
miała na pamiątkę, żebym nie zapomniała. Jaki piękny. Jakby się całe słoneczko do niego
schowało i błyszczało. Kładę go na dłoni i podziwiam. Ktoś jęczy. Jęk dobiega z tej strony,
skąd kareta przyjechała. Idę ścieżką, diament w ręce ściskam i coraz bardziej się boję, co też
tam zobaczę, bo jęk coraz głośniej słychać. Wreszcie dochodzę do tego miejsca, skąd jęk.
Leży tu i jęczy młody jakiś kawaler. W brzuch ma wbitą dzidę. Nie może wstać, bo dzida go
do ziemi przyszpila. Wokół jego buzi rozsypane złote loki pięknie ufryzowane. Ma na sobie
czerwony kaftan wyszywany złotem i żółte rajtuzki i piękne, czerwone buty. Obok leży
szpada złamana i kapelusz z piórami. Och, jak go musi strasznie boleć. Trzymając się dzidy,
wygina ciało, jakby chciał się po tej dzi... wspiąć. Zobaczył mnie. Prosi żałośnie:
- Dziewczynko, pomóż mi. Wyrwij to ze mnie, sam nie dam rady. Proszę cię,
wyrwij...
Chciałabym mu pomóc, ale nie mogę. Nie wiem dlaczego, nie mogę się ruszyć. No nie
mogę się ruszyć. Tak mi wstyd, bo on może myśli, że nie chcę mu pomóc, że jestem zła. Ale
jak mam pomóc, jak nie mogę się ruszyć? Chcę mu to powiedzieć, ale i ustami nie mogę
poruszać. A on coraz boleśniej:
- Dziewczynko, błagam, wyrwij to ze mnie, złap i wyrwij! Złap i wyrwij! Złap i
wyrwij! Dziewczynko, złap i wyrwij!
A ja nic nie mogę, nic, dosłownie nic, nic a nic, tylko zamknąć oczy mogę, chociaż to
mogę zrobić. Otwieram je, gdy jest już cicho. Widzę, jak kawaler wspina się po drzewcu, cały
w łuk wygięty. Dzida przechyla się i kawaler upada na bok. Z ziemi wyskakuje błyszczące
ostrze. Już nie jęczy kawaler, nie żyje. Spod niego, wolniutko, wypływa czerwona strużka.
Płynie ścieżką, do moich bosych stóp dopływa. Stoję w kałuży krwi i nie mogę się ruszyć.
Czerwone strumyczki jak żmijki wspinają się po moich nogach, do góry. Jakaś śmieszna
dziewczynka stoi w lesie i krzyczy rozpaczliwie. To ja jestem tą dziewczynką. Krzyczę:
- Mamusiu!
Odpływa szosa. Tadziu gonił za nami, ale się zmęczył. Mamusia pedałuje, a ja siedzę
w przyczepce, na workach po sadzeniakach. O, jedzie samochód. Jest coraz bliżej. W środku
pan i pani. Popatrzyli na mnie i przejechali. Słoneczko świeci z mojej lewej strony, nisko. A z
prawej mojej strony, na szosie, widać cienie roweru, przyczepki, mamusi i mój. Głowa
mamusi miga po pniach drzew na drodze. To czereśnie.
Leżę w łóżku, w majtkach mam pełno waty i wcale nie chce mi się spać. Aż do dzisiaj
byłam małą dziewczynką. Może właśnie dlatego jestem taka wysoka, najwyższa z całej
rodziny. Mam sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Po mnie idzie tata, metr
pięćdziesiąt pięć. Za nim mamusia, równo półtora metra. Potem Tadziu i dziewczynki. No i
na końcu Zenuś. Tata jest chudy, ale silny, silniejszy od mamusi, chociaż waży o połowę
mniej. Mamusia jest bardzo tłusta, tata gada, że jak beczka od piwa. Mamusia mówi, że jak
narodzę tyle dzieci co ona, to też taka będę. A nasz sąsiad z baraku, pan Krzysiek, ma około
stu dziewięćdziesięciu centymetrów i jak stoją z tatą przy płocie i popijają piwo, to mamusia
śmieje się i mówi: - Zobacz Marysiu, ale się parka dobrała do chlania, nie ma co.
Pan Krzysiek lubi sobie wypić. Tata też, ale mówi, że w robocie nie pije, bo jakby pił,
to już by dawno z dachu spadł. Bo tata układa dachówki na dachach. Dawniej to układał przez
cały dzień, ale teraz, gdzieś tak od trzech lat, robi w kopalni węgla kamiennego w
Wałbrzychu, a dachówki układa tylko po południu, jak wyjdzie z kopalni. To właśnie dzięki
kopalni dostaliśmy nowe mieszkanie w Wałbrzychu, na osiedlu Piaskowa Góra. Jeszcze w
nim nie byłam. Za to mamusia była i opowiadała, że jest bardzo ładne, że są tam aż trzy
pokoje. Jeden duży i dwa malutkie. I kuchnia, i łazienka, i osobno ubikacja, z czego mamusia
bardzo się cieszy, bo jak ktoś będzie chciał się załatwić, to nie będzie przeszkadzał temu, kto
akurat będzie się mył. U nas w baraku jest niby to samo, bo budka z serduszkiem jest koło
porzeczek, a pompa po drugiej stronie, przy komórkach. Tacie najbardziej żal zostawiać
króliki. Mamusi też. Ale jeśli chodzi o mnie, to ja bardzo się cieszę, że na nowym mieszkaniu
nie będziemy trzymać królików. Już nie będzie tata ich zabijać. Mruczka też nie weźmiemy z
sobą, bo koty przyzwyczajają się do miejsca, a zresztą mamusia mówi, że i tak by go nie
zabrała , boby jeszcze jej nasikał w nowym mieszkaniu. Pani Kamińska będzie go karmić. No
i zupełnie jeszcze nie wiadomo, co będzie ze szkołą. Do końca podstawówki mam niecałe
trzy miesiące. Tadziu tyle samo, ale do końca trzeciej klasy. Do tej pory chodziliśmy do
szkoły w Krzeszowie, to tylko trzy kilometry, ale teraz... Co będzie teraz? Od nas do
Wałbrzycha jest dwadzieścia kilometrów i nie ma bezpośredniego połączenia. Tata jeździ do
kopalni rowerem, ale jest dorosły. Inna sprawa, że i tak nie mamy więcej rowerów, tylko ten
taty. To tata powiedział, żebyśmy się przeprowadzili do Wałbrzycha dopiero na wakacje, ale
mamusia powiedziała, że musimy natychmiast, bo jeszcze jacyś dzicy lokatorzy wywalą nam
siekierą drzwi do nowego mieszkania i się włamią. My przyjeżdżamy, a oni już tam
mieszkają, i nie chcą nas wpuścić. Wtedy tata zaproponował, że zamieszka tam na razie sam,
a reszta rodzinki doszlusuje, jak się skończy rok szkolny. Ale mamusia wie swoje. Zaraz by
się koleżki taty zwiedzieli i by sobie urządzili melinę do popijania i do urzędowania z
chorymi wenerycznie kobietami.
Tak więc stanęło na tym, że w poniedziałek po robocie tata pójdzie do szkoły w
Wałbrzychu i nas zapisze. Żeby tylko nas przyjęli. Może nas nie zechcą na koniec roku? Ale
chyba tata im wytłumaczy i powie o tych dzikich lokatorach? Już tam stoją nasze nowe
meble. Meblościanka i wersalka. Jeszcze ich nie widziałam, bo były w komórce, zapakowane
w tektury i folię. Przedwczoraj tata z panem Krzyśkiem zawiózł je do Wałbrzycha
ciężarówką. Bardzo jestem ciekawa, jak to mieszkanie wygląda. W jednym pokoju będę
mieszkać ja z dziewczynkami, w drugim tata z Tadziem, a mamusia z Zenusiem w trzecim.
Albo dziewczynki w jednym, ja z Tadziem w drugim, a w trzecim mamusia, Zenuś i tata.
Jeszcze się mamusia nie zdecydowała. Raz mówi tak, raz inaczej, a innym razem zupełnie
inaczej. Tata się wtedy śmieje i mówi: - Osiołkowi w żłoby dano. - No bo rzeczywiście. Tutaj
się mieścimy w pokoju z kuchenką, to tam nie mielibyśmy się pomieścić w aż trzech
pokojach z kuchnią i przedpokojem? Ale będzie dużo miejsca do latania. Tak sobie leżę,
nagle patrzę: znów mam palec w ustach. Fuj. Jak się tylko zapomnę, to wsadzam do buzi
palec, kciuk prawej ręki, i go ssę, jakby to był smoczek. Wszyscy się ze mnie śmieją, że taka
duża dziewczynka, a ssie palec. Ciągle sobie postanawiam, że już nigdy, aż tu patrzę, znów
mam go w buzi. Zosia i Krysia, takie małe, a nie ssą palców. Tata mówi, że mi go posmaruje
Zgłoś jeśli naruszono regulamin