Medeiros Teresa - Ofiara (Cisza 02).pdf

(1080 KB) Pobierz
Ofiara
O FIARA
[W PISZ PODTYTUŁ DOKUMENTU ]
306760724.001.png
Ofiara
Tytuł oryginału
THE BRIDE AND THE BEAST
2000 by
Pamięci Debbie Dunn, która kochała romanse i
sama żyła jak w romansie, najsłodszym, jakiego
kiedykolwiek mogłabym być świadkiem.
dobrze swoimi aniołami, kochany, dopóki się tam nie
Michaelowi i dobremu Panu Bogu za miłość, którą
mnie darzą bez wzglądu na to, czy jestem pięknością,
czy bestią
- 2 -
Ofiara
W górach Szkocji, roku pańskiego 1746
Gwendolyn miała dziewięć lat, gdy o mało co nie zabiła
przyszłego wodza klanu macculloghów.
Wspinała się właśnie po masywnym pniu młodego dębu,
ostrożnie sprawdzając każdy konar, czy nie załamie się pod jej
ciężarem, gdy zza widnokręgu wyłonił się kudłaty kuc, zmierzając
szybko w jej stronę.
Rozsiadła się wygodnie w płytkiej dziupli, która już nieraz
użyczała jej schronienia i zerkała przez zielonkawy welon listowia.
Serce zamarło jej w piersi, gdy rozpoznała w jeźdźcu Bernarda
maccullogha. Nikt inny nie umiałby przybrać tak dumnej postawy
godnej samego króla. Nikogo nie zdobiła równie bujna strzecha
spadających na czoło ciemnych kędziorów. Spod opończy w
szkarłatno- czarną kratę wyzierała szafranowa koszula. Srebrna
zapinka, wyrzeźbiona na kształt smoka, godła klanu macculloghów,
przyciągała spojrzenie do ramienia, które z dnia na dzień stawało się
coraz szersze. Spod krótkiej szkockiej spódniczki zwanej kiltem
wystawały długie, obnażone nogi, pewnie ściskające włochate boki
wierzchowca.
Gwendolyn oparła bródkę na dłoni. Westchnęła, chłonąc oczami
wdzięczny widok. Jeździec kierował kucyka w dół kamienistej ścieżki
ze zręcznością daleko większą, niż należało oczekiwać po
piętnastoletnim chłopcu. Chociaż codziennie przejeżdżał tą przełęczą,
nigdy nie miała dosyć podglądania. Marzyła o tym, żeby pewnego
dnia jeździec uniósł wzrok do góry i schwytał ją na gorącym uczynku.
- Kto się tam chowa? - zakrzyknąłby, ściągając wodze. - Czyżby
to anioł zstąpił z nieba?
A ona odpowiedziałaby:
- To ja, panie! Nadobna ladygwendolyn!
Na te słowa przybysz błysnąłby zębami w czułym uśmiechu, a
ona miękko spłynęłaby na ziemię (w tym śnie miała bowiem skrzydła
- 3 -
Ofiara
cieniuchne, niczym utkane z przędzy babiego lata). Jeździec
zagarnąłby ją jedną tylko dłonią na grzbiet wierzchowca, posadził
przed sobą i poniósł przez wioskę. Jakże dumnie uśmiechałaby się jej
macierz i tatko, jakże rozkoszowałaby się samagwendolyn, widząc,
jak ze zdumienia sąsiadom opadają szczęki, a oczy starszych sióstr
jarzą się zazdrością!
- Och, patrzcie! Gwennie siedzi na czubku drzewa... A powiadają,
że świnie nie potrafią latać!
Wyrwana z marzeń, dziewczynka spojrzała w dół, prosto w
szyderczo roześmiane twarze dzieci, które wianuszkiem otoczyły dąb.
Poczuła na ramionach gęsią skórkę znajomego lęku. Jeśli nie
zareaguje na ich zaczepki, może znudzą się i odejdą?
- Nie mam pojęcia, czemu marnujesz czas, siedząc tam w górze.
Wszystkie żołędzie pospadały wszak na ziemię! - Ross, przysadzisty
syn wioskowego kowala, trzepnął się po udach z zachwytu nad
własnym dowcipem.
- Przestań już, Ross! - zaniosła się śmiechem dwunastoletnia
Glynnis, siostragwendolyn. Wsunęła mu rękę pod ramię i podrzuciła
grzywą rudawych loków. - Zostaw w spokoju tę nieszczęsną kreaturę,
a pozwolę ci skraść sobie całusa... Później.
Druga siostra, jedenastoletnia Nessa, potrząsnęła jedwabistymi
splotami w odcieniu czerwonego złota, złapała go za drugie ramię i
stuliła usta we wdzięczny dzióbek.
- Zabierz te zachłanne wargi, siostrzyczko, bo ten kawaler obiecał
wszystkie swoje całusy zachować dla mnie!
Ross ścisnął je obie, aż zaczęły kwilić z rozkoszy.
- Nie lękajcie się, lube dzieweczki, starczy moich karesów dla
was obu i jeszcze ich trochę zostanie. Chociaż myślę sobie, że dla
takiej panny, jak wasza siostra, nie byłoby ich dość wiele!
Gwendolyn nie zdołała powściągnąć języka:
- Idź sobie, Ross, zostaw mnie w spokoju!
- A jeśli sobie nie pójdę, co mi zrobisz? Usiądziesz na mnie?
Glynnis i Nessa zakryły dłońmi usta, bez powodzenia usiłując
stłumić chichot. Reszta kompanii ryknęła śmiechem. Nagle radosną
wrzawę przeciął nieznajomy głos:
- Słyszeliście, co powiedziała ta szlachetna panna? Rozejdźcie się
i zostawcie ją w pokoju!
- 4 -
Ofiara
Nie spodziewała się, że Bernard maccullogh przemówi tonem tak
aksamitnym i głębokim. W dodatku nazwał ją szlachetną panną!
Zachwyt nad tak dwornym potraktowaniem wyparował bez śladu, gdy
uświadomiła sobie, że musiał słyszeć wszystkie drwiny. Wyjrzała
spośród gałęzi, lecz widziała jedynie czubek głowy nieoczekiwanego
obrońcy i błyszczące noski jeździeckich butów. Ross zwrócił się do
intruza napastliwym tonem:
- Kimże jesteś, do diabła... - dalsze słowa zamarły w
niezrozumiałym stęknięciu, a chłopak spłonął krwawym rumieńcem,
po czym zbladł jak bielona ściana. - N- nie z- zdawałem sobie
sprawy... Nie przypuszczałem, że to wy, panie - wyjąkał. Wy- wy-
wybacz mi śmiałość! - przyklęknął na jednym kolanie i schylił głowę
u stóp syna przywódcy klanu i pana okolicznych włości.
Bernard chwycił go za koszulę i szarpnięciem postawił na nogi.
Ross był cięższy od smukłego szlachcica o dobre dziesięć
kilogramów, lecz musiał zadrzeć szyję, by spojrzeć mu w oczy.
- Jeszcze nie jestem twoim panem - zauważył Bernard. - Ale
pewnego dnia nim zostanę. I ostrzegam, że nie zapominam krzywdy
wyrządzonej komukolwiek z moich poddanych!
Gwendolyn zagryzła wargi. Poczuła zdziwienie na myśl, że nie
płakała, słysząc drwiny dzieciaków z wioski, natomiast serdeczność
młodzieńca wycisnęła z jej oczu łzy. Zmieszany Ross przełknął ślinę.
- Słucham, panie. Ja też nie zapomnę twego ostrzeżenia!
- Postaraj się - rzucił Bernard tonem pogróżki. Ross w milczeniu
powiódł resztę kompanii w dół zbocza, leczgwendolyn uchwyciła
płomienne spojrzenie, które rzucił jej spode łba, i wiedziała, że
odpłaci jej za to upokorzenie. Wbiła połamane paznokcie w korę
drzewa, zdając sobie nagle sprawę, że dzieciaki zrobiły dokładnie to,
czego chciała. Zostawiły ją samą - z nim!
Przytuliła policzek do szorstkiego pnia, żałując w głębi serca, że
nie może wtopić się w drzewo jak leśna nimfa. Jego rzeczowy głos
rozwiał daremne nadzieje.
- Odeszli. Możesz teraz zejść!
Aż zamknęła powieki na myśl o pogardzie, jaką pociemniałyby
jego oczy, gdyby przyjęła jego propozycję.
- Dziękuję, ale tu jest mi całkiem wygodnie.
Westchnął:
- 5 -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin