Che Guevara – Orędzie do Organizacji Trójkontynentalnej.docx

(65 KB) Pobierz

Che Guevara – Orędzie do Organizacji Trójkontynentalnej

Czerwiec 16, 2011

Che Guevara

Orędzie do Organizacji Trójkontynentalnej

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/4/48/Che_Guevara_-_Grab_in_Santa_Clara%2C_Kuba_%28frag%29.jpg

————————

Kilka uwag o niżej publikowanym artykule Ernesto Guevary.

1.      Przedstawianie tzw. „wielkiej polemiki” i innych, toczonych pomiędzy KPCh a KPZR sporów teoretycznych i praktycznych nie jako walki pomiędzy dwiema liniami (rewizjonistyczną i socjalistyczną), lecz w sposób sentymentalny – jako „wojnę polegającą na rzucaniu obelg i wzajemnym podkładaniu sobie nóg”. Jest to wyraz błędnego podejścia do komunizmu i rozwoju nauki. W tamtym okresie błąd ten popełnił także Kim Ir Sen. Wszystkie kraje komunistyczne postrzega się jako jedną wielką rodzinę, w której żadne spory nie są wskazane. Jest to wyraz liberalizmu w działaniu. Zacytujmy Mao:
„1.  Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że ktoś postępuje niesłusznie, wystarczy jednak, że jest twoim znajomym, ziomkiem, kolegą z ławy szkolnej, serdecznym przyjacielem, człowiekiem bliskim, starym współtowarzyszem pracy lub podwładnym — a już nie prowadzisz z nim zasadniczej walki, lecz pozwalasz mu działać nadal w tym samym duchu, byleby tylko zachować spokój i przyjaźń; lub też z lekka ziajesz go, ale nie rozwiązujesz kwestii do końca, byleby wszystko szło cicho i gładko. W rezultacie wyrządza się szkodę i całemu zespołowi, i danej osobie.”

2.      Che pisze o „wybuchowym” – a więc rewolucyjnym – rozwiązaniu sprzeczności w Europie. Problem w tym, że w czasie, gdy Che owe słowa pisał – te sprzeczności miały zupełnie inny charakter niż myślał Guevara. Dochodziły do antagonizmu, lecz były to sprzeczności pomiędzy arystokracją pracy, a imperialistyczną burżuazją. Za progiem stała „rewolucja” 1968 roku. Che nie był osamotniony w tym błędzie. Popełniali go wówczas bodaj wszyscy rewolucjoniści, włącznie z samym Mao.

3.      Che zauważa jednak, że iskry, z których mógł rozgorzeć realny pożar rewolucji – powstawały w Trzecim Świecie, na trzech kontynentach – w Azji, Ameryce Południowej (Łacińskiej) i w Afryce.

4.      Che rozróżnia zwyczajny kolonializm od neokolonializmu. „Grabić świat bez osłony stało się niebezpieczne” – napisał Stalin. I to właśnie dzisiaj czynią imperialiści w większości krajów Trzeciego Świata. Oficjalnie są one suwerenne i wolne, nie podlegają militarnemu podbojowi imperializmu, lecz w praktyce, faktycznie – są one absolutnie zdominowane poprzez podbój, który na pierwszy rzut oka jest niewidoczny – podbój ekonomiczny. Burżuazja imperialistyczna wypracowała sobie mnóstwo różnego rodzaju metod ujarzmiania ludów, minimalizujące ryzyko wzbudzenia oporu i sprzeciwu, który mógłby doprowadzić do rewolucji i obalenia ekonomicznego panowania imperializmu i jego wyzysku.

5.       Che mówi o zarzewiach walki narodowowyzwoleńczej w wielu krajach (Wenezuela, Boliwia itd.), jednakże nie rozumie, że bez komunistycznej partii, kierującej się prawidłową teorią rewolucyjną, może w tych krajach dojść jedynie (i aż) do powstania antyimperialistycznych reżimów narodowej burżuazji. Bez partii komunistycznej rewolucja demokratyczna, narodowa – nie przerośnie w żaden sposób w rewolucję socjalistyczną.

6.      Che pisze o konieczności dialogu i pojednania, których jednak nie chcą podjąć imperialistyczne kraje. Z tego Guevara wnioskuje, że walka jest niezbędna i jesteśmy zmuszeni ją podjąć. Che nigdy komunistą nie był, był po części teoretykiem, a po większej części praktykiem rewolucji narodowej burżuazji. Narodowa burżuazja zaś w ten czy inny sposób chce zostać wydźwignięta do pozycji burżuazji kompradorskiej, gdyż pozycja ta zapewnia jej spore profity. Dlatego dąży do dialogu, dlatego postuluje pojednanie i różne tego typu wynalazki. Dla „całej ludzkości”. Dlatego zaprasza papieży i głosi razem z nimi słowa ogólnej zgody i ekumenicznego ładu. Ładu pomiędzy imperialistami, ładu w obozie burżuazji – dialogu i ekumenizmu we wspólnym wyzysku i ucisku mas ludowych. Odchodzimy od guevarystowskiego (zresztą nie tylko – trockiści i rewizjoniści mają w tym swój ogromny wkład) hasła „Jesteśmy zmuszeni wypowiedzieć wojnę” na rzecz hasła: „Chcemy wojny! Wojny rewolucyjnej! Jest ona konieczna.” Nie żądamy jedności i dialogu w ogóle. Żądamy jedności pomiędzy ludami rewolucyjnymi, o czym Che – na szczęście – także wspomina.

~ Trzeci Świat

—————–

Stworzyć dwa, trzy… wiele Wietnamów – oto hasło.

„Jest godzina ognisk i widać będzie tylko ich światła.”
José Martí 

Minęło już dwadzieścia jeden lat od zakończenia ostatniej pożogi światowej i w rozmaitych publikacjach i w niezliczonej liczbie języków obchodzi się rocznicę wydarzenia, które symbolizuje klęska Japonii. W wielu środowiskach rozmaitych obozów, na jakie dzieli się świat, panuje atmosfera pozornego optymizmu.

W tych czasach wielkich konfrontacji, gwałtownych starć i nagłych zmian wydaje się, że dwadzieścia jeden lat bez wojny to dużo. Nie analizując jednak praktycznych rezultatów tego pokoju (nędza, degradacja, coraz większy wyzysk ogromnych środowisk społecznych na całym świecie), do walki o zachowanie którego wszyscy jesteśmy gotowi, należy zadać sobie pytanie, czy jest realny.

Tym notatkom nie przyświeca zamiar opowiadania o historii rozmaitych konfliktów o charakterze lokalnym, jakie nastąpiły od czasu kapitulacji Japonii; nie jest też naszym zadaniem wyliczanie licznych i narastających walk domowych, do których doszło w latach rzekomego pokoju. Wystarczy, jeśli nieumiarkowanemu optymizmowi przeciwstawimy tytułem przykładu wojny w Korei i Wietnamie.

W pierwszej po trzech latach okrutnych walk północną część kraju spotkała najstraszliwsza dewastacja, jaką znają annały nowoczesnych wojen – podziurawiona bombami, bez fabryk, szkół i szpitali, bez jakichkolwiek mieszkań, które pozwoliłyby zapewnić dach nad głową dziesięciu milionom mieszkańców.

Pod zdradzieckim sztandarem Narodów Zjednoczonych i pod przewodnictwem wojskowym Stanów Zjednoczonych w wojnie tej uczestniczyło kilkadziesiąt krajów, przy czym żołnierze tego państwa wzięli w niej masowy udział, a jako mięso armatnie użyto zmobilizowanej ludności południowokoreańskiej.

Z drugiej strony armia i naród Korei i ochotnicy z Chińskiej Republiki Ludowej mogli liczyć na zaopatrzenie i doradztwo radzieckiego aparatu wojskowego. Strona północnoamerykańska przeprowadziła najrozmaitsze próby z bronią masowego rażenia z wykluczeniem broni termonuklearnej, ale w ograniczonej skali użyła broni bakteriologicznej i chemicznej. W Wietnamie doszło kolejno do działań wojennych, które siły patriotyczne tego kraju prowadziły niemal nieprzerwanie przeciwko trzem kolejnym mocarstwom imperialistycznym – Japonii, której potęga załamała po zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki, Francji, która odzyskała od pokonanej Japonii swoje kolonie indochińskie i zignorowała obietnice złożone im w trudnych chwilach, a w ostatniej fazie tych zmagań Stanom Zjednoczonym.

Na wszystkich kontynentach doszło do ograniczonych konfrontacji, choć na amerykańskim przez długi czas miały miejsce jedynie próby podejmowania walki wyzwoleńczej i wojskowe zamachy stanu, aż wreszcie rewolucja kubańska stała się sygnałem alarmowym, który ujawnił wagę tego regionu i ściągnął na nią gniew imperializmu, co zmusiło ją do obrony swoich wybrzeży najpierw na Playa Girón, a następnie podczas Kryzysu Październikowego.

Gdyby wokół Kuby doszło wówczas do starcia Amerykanów z Sowietami, ten ostatni incydent mógł wywołać wojnę na nieobliczalną skalę.

W chwili obecnej ognisko sprzeczności znajduje się oczywiście na terytoriach Półwyspu Indochińskiego i w krajach ościennych. Laosem i Wietnamem wstrząsają wojny domowe, które przestają być domowe, gdy z całą swoją potęgą angażuje się w nie imperializm północnoamerykański, a cała strefa zamienia się w niebezpieczną, bo mogącą wybuchnąć w każdej chwili beczkę prochu.

W Wietnamie konfrontacja osiągnęła niesłychaną ostrość. Nie jest również naszym zamiarem przedstawianie historii tej wojny. Chcemy jedynie przypomnieć, jakie były jej kamienie milowe.

W 1954 roku, po miażdżącej klęsce Francji pod Dien Bien Phu, podpisano porozumienia genewskie, na mocy których podzielono kraj na dwie strefy i przewidywano przeprowadzenie w ciągu osiemnastu miesięcy wyborów, które miały określić, kto ma rządzić Wietnamem i w jaki sposób zostanie ponownie zjednoczony. Amerykanie nie podpisali tego dokumentu i zaczęli manewrować celem zastąpienia cesarza Bao Daia, marionetki francuskiej, człowiekiem odpowiednim z punktu widzenia ich własnych zamierzeń. Okazał się nim Ngo Dinh Diem; jak wszystkim wiadomo, skończył tragicznie, gdy był już wyciśniętą przez imperializm cytryną.

W ciągu miesięcy, jakie nastąpiły po podpisaniu porozumień, w obozie sił ludowych panował optymizm. Na południu kraju zdemontowano reduty walki z Francuzami i oczekiwano na realizację porozumień. Wkrótce jednak patrioci zrozumieli, że nie będzie wyborów, jeśli Stany Zjednoczone nie będą potrafiły narzucić w urnach swojej woli, co okazało się niemożliwe nawet przy użyciu dobrze znanych im metod oszustwa wyborczego.

Na południu kraju na nowo wybuchły walki i nabrały intensywności, aż doszło do tego, co dzieje się tam w chwili obecnej – armia północnoamerykańska liczy na miejscu prawie pół miliona najeźdźców, podczas gdy liczebność sił marionetkowych spada, a przede wszystkim utraciły one zupełnie zdolność bojową.

Mniej więcej dwa lata temu Amerykanie rozpoczęli systematyczne bombardowania Demokratycznej Republiki Wietnamu usiłując raz jeszcze wyhamować bojowość Południa i z pozycji siły wymusić zgodę na konferencję pokojową. Początkowo naloty były mniej lub bardziej izolowane i maskowano je represjami za rzekome prowokacje Północy. Następnie ich intensywność i metodyczność wzrosła do tego stopnia, że zamieniły się w gigantyczną nawałnicę jednostek lotniczych Stanów Zjednoczonych, które dzień po dniu zmierzały do zniszczenia wszelkich przejawów cywilizacji w północnej strefie kraju. Na tym polega okryta smutną sławą eskalacja.

Aspiracje materialne Jankesów zostały w dużej mierze zrealizowane mimo zaciętych bojów, staczanych przez wietnamską obronę przeciwlotniczą, zestrzelenia ponad 1700 samolotów i pomocy obozu socjalistycznego w postaci dostaw sprzętu wojskowego.

Rzeczywistość jest bolesna – Wietnam, naród, który reprezentuje dążenia i nadzieje na zwycięstwo całego pokrzywdzonego świata, jest tragicznie samotny. Naród ten musi znosić gwałtowne szturmy techniki północnoamerykańskiej, która na Południu jest niemal zupełnie bezkarna i przed którą naród ten ma pewne możliwości obrony na Północy, ale ciągle zmaga się z nią samotnie.

Solidarność postępowego świata z narodem Wietnamu przypomina gorzkie szyderstwo, jakie dla gladiatorów w cyrku rzymskim oznaczał aplauz plebsu. Nie chodzi o to, aby ofierze agresji życzyć powodzenia, lecz o to, aby dzielić jej los – towarzyszyć w śmierci albo w zwycięstwie.

Gdy analizujemy samotność Wietnamu, ta nielogiczna chwila w dziejach ludzkości napawa nas smutkiem.

Imperializm północnoamerykański jest winien agresji; jego zbrodnie są ogromne i rozrzucone po całej kuli ziemskiej.

Wiemy już o tym, panowie! Winni są jednak również ci, którzy w decydującej chwili wahali się uczynić z Wietnamu nienaruszalną część terytorium socjalistycznego, czym – owszem – ryzykowaliby wojnę światową, ale również zmusiliby imperialistów północnoamerykańskich do refleksji. Winni są także ci, którzy prowadzą wojnę polegającą na rzucaniu obelg i wzajemnym podkładaniu sobie nóg, jaką już dłuższy czas temu rozpętali przedstawiciele dwóch największych mocarstw obozu socjalistycznego.

Pytamy oczekując uczciwej odpowiedzi: czy Wietnam jest izolowany, czy nie, czy uprawia niebezpieczną ekwilibrystykę między dwoma skłóconymi mocarstwami?

Jakże wielki jest ten naród! Co za stoicyzm i męstwo! I jak doniosła lekcja wynika dla świata z jego walki!

Długo nie będziemy wiedzieli, czy prezydent Johnson miał na serio zamiar zainicjować pewne reformy, jakich potrzeba narodowi – aby wygładzić ostre kanty sprzeczności klasowych, które coraz częściej ujawniają się z siłą wybuchową. Pewne jest natomiast to, że ulepszenia, zapowiadane pod pompatyczną nazwą walki o wielkie społeczeństwo, spłynęły kanałem ściekowym wojny w Wietnamie.

Największe mocarstwo imperialistyczne czuje w swoich trzewiach krwotok, wywołany przez biedny i zacofany kraj, a bajeczna gospodarka tego mocarstwa odczuwa skutki wysiłku wojennego. Zabijanie przestaje być interesem, który monopole robią najłatwiej. Ci wspaniali żołnierze nie mają nic poza bronią zaporową, i to w niedostatecznej ilości, oraz umiłowaniem ojczyzny i swojego społeczeństwa i niezawodnym męstwem. Imperializm grzęźnie jednak w Wietnamie, nie znajduje drogi wyjścia i szuka rozpaczliwie czegoś, co pozwoliłoby mu wykręcić się z godnością od tego niebezpiecznego transu, w jaki popadł. Dręczą go „cztery punkty” Północy i „pięć punktów” Południa, które nadają konfrontacji jeszcze bardziej zdecydowany charakter.

Wszystko wskazuje na to, że pokojowi – temu kruchemu pokojowi, który tak nazwano tylko dlatego, że nie wybuchła żadna pożoga o światowym zasięgu – znów grozi załamanie, jeśli Amerykanie poczynią jakikolwiek krok, który okaże się nieodwracalny i niedopuszczalny.

Jaka zaś rola przypada nam, wyzyskiwanym tego świata? Ludy trzech kontynentów obserwują to, co dzieje się w Wietnamie i uczą się odeń. Rzecz bowiem w tym, że gdy grozi wojna, a imperialiści szantażują nią ludzkość, rzeczą słuszną jest nie bać się wojny. Powszechną taktyką ludów powinno być mocne i nieustające natarcie w każdym punkcie konfrontacji.

Jakie zadanie stoi przed nami tam wszędzie, gdzie nie został zerwany ten nędzny pokój, jaki cierpimy? Otóż za wszelką cenę powinniśmy się wyzwolić.

Panorama sytuacji światowej jest bardzo złożona. Zadanie wyzwolenia stoi jeszcze przed krajami starej Europy, które rozwinęły się na tyle, że odczuwają wszystkie sprzeczności kapitalizmu, ale są tak słabe, że nie mogą już kroczyć drogą imperializmu lub na nią wstąpić. Sprzeczności osiągną tam w najbliższym latach charakter wybuchowy, ale ich problemy i tym samym sposoby ich rozwiązania są odmienne niż w przypadku naszych zależnych i gospodarczo zacofanych narodów.

Podstawowa sfera wyzysku imperialistycznego obejmuje trzy zacofane kontynenty – Amerykę, Azję i Afrykę. Każdy kraj ma swoje cechy szczególne, ale całe kontynenty również je posiadają.

Ameryka stanowi mniej więcej jednorodną całość i niemal na całym jej terytorium absolutny prymat przypada północnoamerykańskim kapitałom monopolistycznym. Marionetkowe czy w najlepszym razie słabe i lękliwe rządy nie są w stanie przeciwstawić się rozkazom pana Jankesa. Panowanie polityczne i gospodarcze Amerykanów doszło niemal do zenitu i na tym polu nie mogą osiągnąć już wiele więcej; jakakolwiek zmiana mogłaby spowodować utratę tego prymatu. Ich polityka polega na dążeniu do zachowania dotychczasowych zdobyczy. Ich linia działania sprowadza się w chwili obecnej do uniemożliwienia rozwoju jakichkolwiek ruchów wyzwoleńczych.

Pod hasłem „nie pozwolimy na drugą Kubę” kryje się możliwość jawnej agresji – takiej jak interwencja w Santo Domingo, a wcześniej masakra w Panamie; Jankesi wyraźnie ostrzegają, że ich wojska są gotowe do interwencji w każdym punkcie Ameryki – tam wszędzie, gdzie zostanie zakłócony panujący ład i będą zagrożone ich interesy. Taka polityka prowadzona jest z niemal absolutną bezkarnością; Organizacja Państw Amerykańskich to – bez względu na całą swoją dyskredytację – wygodna maska; Organizacja Narodów Zjednoczonych jest nieskuteczna w sposób graniczący ze śmiesznością lub tragedią; armie wszystkich krajów Ameryki są gotowe do interwencji i zdławienia swoich narodów. Faktycznie powstała międzynarodówka zbrodni i zdrady.

Z drugiej strony rodzime burżuazje są dziś zupełnie niezdolne do przeciwstawienia się imperializmowi – zakładając, że kiedykolwiek były – i wloką się jedynie w jego ogonie. Nie ma już innego wyboru – pozostaje nam rewolucja socjalistyczna albo karykatura rewolucji.

Azja jest kontynentem o odmiennych cechach. Walki wyzwoleńcze, wymierzone przeciwko kilku europejskim mocarstwom kolonialnym, doprowadziły do powstania mniej więcej postępowych rządów, których późniejsza ewolucja polegała w niektórych przypadkach na pogłębieniu pierwotnych zadań narodowowyzwoleńczych, a w innych na odwrocie na pozycje proimperialistyczne.

Z gospodarczego punktu widzenia Stany Zjednoczone miały w Azji mało do stracenia i wiele do zyskania. Zmiany im sprzyjają; starają się wyprzeć stamtąd inne mocarstwa neokolonialne i przeniknąć do nowych sfer działania na polu gospodarczym – raz bezpośrednio, a innym razem wykorzystując w tym celu Japonię.

Istnieją jednak – zwłaszcza na Półwyspie Indochińskim – szczególne warunki polityczne, które sprawiają, że Azja ma kapitalne znaczenie i odgrywa ważną rolę w globalnej strategii wojskowej imperializmu północnoamerykańskiego. Za pośrednictwem co najmniej takich krajów, jak Korea Południowa, Japonia, Tajwan, Wietnam Południowy i Tajlandia osacza on Chiny.

Ta dwoista sytuacja – z jednej strony tak ważne zadanie strategiczne, jak osaczenie wojskowe Chińskiej Republiki Ludowej, a z drugiej pęd kapitałów północnoamerykańskich do spenetrowania wielkich rynków, nad jakimi jeszcze nie panują, mimo pozorów stabilizacji poza obszarem wietnamskim czynią z Azji jeden z najbardziej wybuchowych kontynentów w świecie dzisiejszym.

Wrze na Bliskim Wschodzie, który należy geograficznie do tego kontynentu, ale targany jest swoimi własnymi sprzecznościami, i nie sposób przewidzieć, do czego doprowadzi zimna wojna między wspieranym przez imperialistów Izraelem a postępowymi krajami tego regionu. To jeszcze jeden zagrażający światu wulkan.

Afryka ma to do siebie, że dla najazdu neokolonialnego jest niemal dziewiczym polem. Nastąpiły tam zmiany, które do pewnego stopnia zmusiły mocarstwa neokolonialne do odstąpienia od swoich starych, absolutnych prerogatyw. Lecz podczas gdy procesy te przebiegają nieprzerwanie, miejsce kolonializmu zajmuje bez gwałtu neokolonializm, którego skutki w dziedzinie panowania gospodarczego są takie same.

Stany Zjednoczone nie miały w tym rejonie kolonii, a teraz starają się przeniknąć na strzeżone dawniej tereny, które należały do ich wspólników. Z całą pewnością w planach strategicznych imperializmu północnoamerykańskiego Afryka stanowi na długą metę rezerwuar; jego inwestycje mają obecnie znaczenie w Unii Południowoafrykańskiej i zaczyna on przenikać do Konga, Nigerii i innych krajów, w których rozpoczyna się gwałtowna (acz przebiegająca dotychczas pokojowo) rywalizacja z innymi mocarstwami imperialistycznymi.

Imperializm ten nie ma tam jeszcze do obrony wielkich interesów z wyjątkiem swojego rzekomego prawa do interwencji w każdym punkcie kuli ziemskiej, w którym jego monopole wywęszą możliwość osiągnięcia wysokich zysków lub istnienie wielkich rezerw surowców.

Wszystko to uzasadnia pytanie, na ile na krótszą i dłuższą metę możliwe jest wyzwolenie ludów.

Jeśli chodzi o Afrykę, to dość intensywna walka toczy się w koloniach portugalskich – w Gwinei, Mozambiku i Angoli, przy czym ze szczególnym powodzeniem rozwija się ona w pierwszym z tych krajów i ze zmiennym szczęściem w pozostałych. W dalszym ciągu jesteśmy świadkami walki między następcami Lumumby i starymi wspólnikami Czombego w Kongu – walki, która w chwili obecnej zdaje się mieć korzystny przebieg dla tych ostatnich; „spacyfikowali” oni wielką część kraju, choć tli się tam ciągle wojna.

W Rodezji sprawa wygląda inaczej – imperializm brytyjski użył wszelkich mechanizmów, jakie ma do dyspozycji, aby przekazać władzę białej mniejszości; to ona ją obecnie sprawuje. Z punktu widzenia Anglii konflikt jest zupełnie nieoficjalny, tyle że zgodnie ze swoją zwyczajową przebiegłością dyplomatyczną – bez ogródek nazywaną również hipokryzją – mocarstwo to chowa się za fasadą niesmaku, jaki wzbudzają w nim kroki podejmowane przez rząd Iana Smitha, a takie podstępne zachowanie cieszy się poparciem niektórych idących w jej ślady krajów Commonwealthu, natomiast jest krytykowane przez wiele krajów Czarnej Afryki – niezależnie od tego, czy są one, czy nie posłusznymi wasalami gospodarczymi imperializmu angielskiego.

W Rodezji sytuacja może stać się niezwykle wybuchowa, jeśli wykrystalizują się tam wysiłki czarnych patriotów, którzy zamierzają chwycić za broń, i jeśli ruch ten uzyska skuteczne poparcie sąsiednich państw afrykańskich. Na razie jednak wszystkie te problemy roztrząsa się w tak nieszkodliwych organizacjach, jak ONZ, Commonwealth czy Organizacja Jedności Afrykańskiej.

Ewolucja polityczna i społeczna Afryki nie pozwala jednak przewidywać powstania tam kontynentalnej sytuacji rewolucyjnej. Walki wyzwoleńcze z Portugalczykami muszą zostać uwieńczone zwycięstwem, ale jako mocarstwo imperialistyczne Portugalia się nie liczy. Konfrontacje o znaczeniu rewolucyjnym to takie, które trzymają w szachu cały aparat imperialistyczny, co nie znaczy, abyśmy mieli zaprzestać walki o wyzwolenie trzech kolonii portugalskich i zrezygnować z dążeń do pogłębienia rewolucji w tych koloniach.

Nowa epoka zacznie się w Afryce wtedy, gdy do autentycznej walki rewolucyjnej przystąpią czarne masy Afryki Południowej czy Rodezji lub gdy w jakimś kraju zubożałe masy rzucą się do walki, aby z rąk rządzącej oligarchii wydrzeć prawo do godziwego życia.

Na razie mamy do czynienia z kolejnymi przewrotami koszarowymi, podczas których jedna grupa oficerów zastępuje inną lub obala prezydenta, który nie służy już ich interesom kastowym i interesom manipulujących nimi za kulisami mocarstw, nie ma natomiast wystąpień ludowych. Doszło do nich przelotnie – stymulowało je wspomnienie Lumumby – w Kongu, ale w ciągu minionych miesięcy straciły one na sile.

Jak widzieliśmy, w Azji sytuacja jest wybuchowa, a punkty zapalne to nie tylko Wietnam i Laos, gdzie toczy się walka. To również Kambodża, w której w każdej chwili może dojść do bezpośredniej agresji północnoamerykańskiej, Tajlandia, Malezja i oczywiście Indonezja – nie należy bowiem sądzić, że mimo unicestwienia partii komunistycznej po przejęciu władzy przez reakcjonistów, w kraju tym powiedziano ostatnie słowo. No i oczywiście Bliski Wschód.

W Ameryce Łacińskiej walczy się z bronią w ręku w Gwatemali, Kolumbii, Wenezueli i Boliwii i pierwsze zarzewia żarzą się już w Brazylii. Są też inne ogniska oporu, które zapalają się i gasną. Prawie wszystkie kraje tego kontynentu dojrzały jednak do takiej walki, która jeśli ma przynieść zwycięstwo, nie może zadowolić się niczym, co nie oznaczałoby ustanowienia rządu o charakterze socjalistycznym.

Na tym kontynencie mówi się praktycznie jednym językiem – z wyjątkiem Brazylii, ale z powodu podobieństwa obu języków narody mówiące po hiszpańsku mogą porozumieć się również z narodem brazylijskim. Między klasami tych krajów występuje w przekroju poziomym tak wielka tożsamość, że identyfikują się ze sobą w o wiele większym stopniu niż na innych kontynentach i tworzą „międzynarodowy typ amerykański”. Język, obyczaje, religia, wspólny pan i władca – to wszystko je łączy. W dużej części krajów naszej Ameryki skutki stopnia i formy wyzysku są podobne zarówno dla wyzyskiwaczy, jak i dla wyzyskiwanych. Rebelia dojrzewa w nich w przyspieszonym tempie.

Można zapytać jak zaowocuje ta rebelia, na czym będzie polegała. Od dawna twierdzimy, że z racji podobieństwa poszczególnych krajów walka w Ameryce uzyska w pewnej chwili wymiar kontynentalny. Ameryka stanie się areną wielu wielkich bitew, jakie ludzkość stoczy w walce o swoje wyzwolenie.

Te wszystkie walki czynne, jakie dziś się toczą, stanowią tylko epizody walki o zasięgu kontynentalnym, ale już wydały męczenników – będą oni figurowali w historii amerykańskiej jako ci, którzy – gdy było to konieczne – oddali swoją krew na ostatnim etapie walki o pełne wyzwolenie człowieka. Zostaną tam zapisane nazwiska komendanta Turciosa Limy, księdza Camilo Torresa, komendanta Fabricio Ojedy, komendantów Lobatona i Luisa de la Puente Ucedy – pierwszoplanowych postaci ruchów rewolucyjnych Gwatemali, Kolumbii, Wenezueli i Peru.

Czynna mobilizacja ludu rodzi jednak nowych przywódców – César Montes i Yon Sosa wznoszą sztandar w Gwatemali, Fabio Vásquez i Marulanda czynią to w Kolumbii, a Douglas Bravo i Américo Martín kierują frontami w Wenezueli – pierwszy na zachodzie kraju, drugi w El Bachiller.

W tych i innych krajach amerykańskich powstaną nowe zarzewia wojny, tak jak to już się stało w Boliwii, i doznają zmiennych kolei losu, jakie są udziałem tych, którzy obierają niebezpieczny zawód nowoczesnego rewolucjonisty. Wielu polegnie padając ofiarą swoich własnych błędów, inni padną w ciężkim boju, który nadciąga; w ogniu walki rewolucyjnej wyłonią się nowi bojownicy i nowi przywódcy. Lud ukształtuje swoich bojowników i przewodników na gruncie selekcji, jaką pociąga za sobą sama wojna. Przybywało też będzie Jankesów – agentów aparatów represji. Dziś są obecni we wszystkich krajach, w których prowadzona jest walka zbrojna, jako doradcy; wygląda na to, że armii peruwiańskiej, również mającej za doradców Jankesów i przez nich szkolonej, udała się obława na rewolucjonistów. Jeśli jednak ogniska wojny wykażą się dostateczną zręcznością polityczną i wojskową, staną się praktycznie nie do pobicia i zmuszą Jankesów do wysłania dalszych sił. W samym Peru nowe, jeszcze niezbyt znane postaci z uporem i wytrwale reorganizują walkę partyzancką. Przestarzałą broń, służąca do walki z małymi bandami zbrojnymi, stopniowo zastąpi nowoczesne uzbrojenie, a grupy doradców zastąpią żołnierze północnoamerykańscy; w pewnej chwili okaże się, że aby zapewnić względną stabilność władzy, gdy w wyniku bojów z partyzantką marionetkowa armia narodowa idzie w rozsypkę, konieczna jest wysyłka coraz liczniejszych kontyngentów wojsk regularnych. To droga Wietnamu – droga, jaką powinny pójść ludy; to droga, którą pójdzie Ameryka, przy czym tu cechą szczególną jest to, że działające w krajach sąsiednich grupy zbrojne będą mogły tworzyć coś w rodzaju rad koordynacyjnych, aby utrudnić w ten sposób zadania represyjne imperializmu jankeskiego i ułatwić sobie działalność.

Ameryce, kontynentowi zapomnianemu w toku niedawnych walk politycznych o wyzwolenie, który za pośrednictwem awangardy swoich ludów – rewolucji kubańskiej – zaczyna dochodzić do głosu na forum Organizacji Trójkontynentalnej, przypadnie o wiele ważniejsze zadanie stworzenia drugiego czy trzeciego Wietnamu – drugiego czy trzeciego Wietnamu na świecie.

W ostatecznym rachunku należy wziąć pod uwagę to, że imperializm jest systemem światowym – ostatnim stadium kapitalizmu – i że należy pokonać go w toku wielkiej konfrontacji światowej. Celem strategicznym tej walki musi być zniszczenie imperializmu. Na nas, wyzyskiwanych i zacofanych ludach świata, spoczywa zadanie pozbawienia imperializmu baz wsparcia – naszych uciskanych narodów, z których wyciska on kapitały, u których zaopatruje się w surowce, techników i tanią siłę roboczą i do których eksportuje nowe kapitały stanowiące narzędzia panowania, broń i wszelkiego rodzaju wyroby, pogrążając nas w absolutnej zależności.

Zasadniczym aspektem tego celu strategicznego będzie więc rzeczywiste wyzwolenie ludów – wyzwolenie, które w większości przypadków nastąpi poprzez walkę zbrojną i prawie niechybnie przeistoczy się w Ameryce w rewolucję socjalistyczną.

Stawiając sobie za cel zniszczenie imperializmu należy zidentyfikować jego głowę – a są nią Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.

Powinniśmy zrealizować ogólne zadanie, którego celem taktycznym będzie wyciągnięcie wroga ze swojego środowiska i zmuszenie go do walki tam, gdzie jego nawyki życiowe zderzają się z panującą rzeczywistością. Nie należy gardzić przeciwnikiem; żołnierz północnoamerykański jest dobrze wyposażony technicznie i wspierany tak potężnymi środkami, że staje się groźny. Zasadniczo brakuje mu motywacji ideowej, której dość mają natomiast jego najzacieklejsi dziś rywale – żołnierze wietnamscy. Z tą armią możemy wygrać tylko w tej mierze, w jakiej uda nam się poderwać jej morale. Podrywa się je zadając armii klęski i nieustanne cierpienia.

Ten pobieżny szkic drogi prowadzącej do zwycięstwa wymaga od ludów ogromu poświęceń, których należy żądać od dziś i czynić to otwarcie; być może będą one mniej uciążliwe aniżeli te cierpienia, jakie musiałyby one znosić, gdybyśmy unikali nieustannie walki w nadziei, że inni wyjmą za nas kasztany z ognia.

Jest bardzo prawdopodobne, że w ostatnim kraju, który się wyzwoli, obejdzie się bez walki zbrojnej i jego ludowi zostaną oszczędzone cierpienia takiej przewlekłej i okrutnej wojny, jaką prowadzą imperialiści. W ramach zmagań o zasięgu światowym może się jednak okazać, że nawet taki kraj nie jest w stanie uniknąć walki lub jej skutków i jego lud dozna takich samych czy jeszcze większych cierpień. Nie możemy przepowiedzieć przyszłości, ale pod żadnym pozorem nie wolno nam ulegać kunktatorskiej pokusie wystąpienia w roli chorążych ludu, który pragnie wolności, ale odmawia walki, jakiej ona wymaga, i czeka na zwycięstwo jak na okruch cudzego zwycięstwa.

Absolutnie słuszne jest unikanie wszelkich zbędnych poświęceń. Dlatego tak duże znaczenie ma wyjaśnienie, jakie są realne możliwości wyzwolenia się zależnej Ameryki w sposób pokojowy. Dla nas odpowiedź na to pytanie jest jasna – może chwila obecna jest, a może nie jest odpowiednia do wzniecenia walki, lecz nie możemy ani nie mamy prawa łudzić się, że bez walki uzyskamy wolność – przy czym boje, jakie nas czekają, nie będą ani zwykłymi walkami ulicznymi, w których odpowiada się kamieniami na gazy łzawiące, ani pokojowymi strajkami generalnymi; nie będzie to też walka rozwścieczonego ludu, który w ciągu dwóch czy trzech dni zniszczy rusztowanie represyjne rządzących oligarchii; będzie to długotrwała i krwawa walka, w której front będzie przebiegał w kryjówkach partyzanckich, w miastach, w domach bojowników – aparaty represji będą szukały tam łatwych ofiar w postaci członków ich rodzin – i wśród masakrowanego chłopstwa, w zniszczonych wskutek bombardowań wroga wsiach i miastach.

Oni popychają nas do tej walki; nie ma innego wyjścia – należy się do niej przygotować i zdecydować się na jej podjęcie.

Początki nie będą łatwe – będą bardzo trudne. Oligarchie posłużą się całym swoim potencjałem represyjnym, całą swoją zdolnością do brutalnych działań i posunięć demagogicznych. W pierwszej fazie naszym zadaniem jest przetrwanie; następnie zacznie działać przemożny przykład partyzantki uprawiającej propagandę orężem w wietnamskim znaczeniu tego terminu – to znaczy szerzącej echo wystrzałów, bojów, które się wygrywa lub przegrywa, ale które się toczy z nieprzyjacielem. Udziela się ona wydziedziczonym masom i przekonuje je niezbicie, że partyzantka jest niezwyciężona. Galwanizuje ducha narodowego, przygotowuje do najcięższych zadań, pozwala wytrzymać najgwałtowniejsze nawet represje. Czynnikiem walki jest nienawiść – nieprzejednana nienawiść do wroga, która wykracza poza naturalne ograniczenia istoty ludzkiej i czyni z niej efektywną, gwałtowną, selektywną i zimną maszynę do zabijania. Tacy też powinni być nasi żołnierze – lud, którym nie powoduje nienawiść, nie może pokonać brutalnego wroga.

Wojnę należy prowadzić tam, gdzie prowadzi ją wróg – w jego domach i lokalach rozrywkowych, uczynić ją totalną. Należy sprawić, aby poza swoimi koszarami, a nawet w ich obrębie nie miał ani chwili wytchnienia, ani chwili spokoju, atakować go gdziekolwiek się znajdzie, zmusić, aby czuł się wszędzie jak osaczony drapieżnik. Jego morale zacznie wówczas upadać. Stanie się jeszcze bardziej bestialski, ale pojawią się u niego oznaki rozkładu.

Niech rozwinie się prawdziwy internacjonalizm proletariacki, niech powstaną międzynarodowe armie proletariackie, a sztandar, pod którym się walczy, niech stanie się świętą sprawą odkupienia ludzkości, niech śmierć pod flagą Wietnamu, Wenezueli, Gwatemali, Laosu, Gwinei, Kolumbii, Boliwii, Brazylii – że wymienimy tylko obecne teatry walki zbrojnej – będzie równie chwalebna i pociągająca dla Amerykanina, Azjaty, Afrykanina, a nawet Europejczyka.

Każda kropla kr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin