W powiecie wolsztyńskim nr4.docx

(30 KB) Pobierz

W powiecie wolsztyńskim

DZWON PRZEMĘCIA


Miasteczko Przemęt w powiecie wolsztyńskim było za czasów pierwszych Piastów jednym z ważniejszych grodów ziemi wschowskiej. Z czasem jednak znaczenie jego podupadło. Przemęt leży nad pięknym jeziorem, które wedle podania kryje na swoim dnie zatopione miasto.
W letnie, słoneczne dni, kiedy woda staje się przeźroczyste, podobno można dostrzec w głębi dachy domów i szczyty wież kościelnych, a w południe usłyszę nawet dźwięk dzwonów.
W dawnych czasach, o których pradziadowie nasi od dziadów swych słyszeli, żyła w Przemęcie niedaleko jeziora uboga wdowa ze swoja córką, Anną. Ania miała lat dwanaście i pomagała swej matuli, jak umiała: pasała jedyna krówkę żywicielkę, Krasulę, i stado siodłatych gąsek. A właściwie to i Krasula, i gąski pasły się same, bo ich pilnował psiak Urwis, a Ania najchętniej siadała na pniu krzywej wierzby, pochylonej tuż, tuż nad wodą, przyglądała się pląsającym rybkom i dumała o tym zatopionym mieście, o którym jej prawił dziaduś. Pewnego dnia lipcowego, kiedy słonko miało się już ku południu, zapatrzyła się w jezioro i zasłuchała w cisze zalegającą wokoło.
Dyć najwyraźniej słychać, jak dzwonią dzwony – wyszeptała do siebie.
O, bum, bum, bum, bum – liczyła, zaginając za każdym razem palec. Pochyliła się przy tym tak głęboko, że aż końce warkoczy zanurzyły się w jeziorze.
Wtem coś mocno pociągnęło ją za warkocz i ozwał się jakiś głos spod wody:
Kogo wolisz, ojca czy syna ?
Syna – odpowiedziała odważnie Ania, chociaż czuła, jak mrówki zaczynają jej chodzić po krzyżu.
Wówczas woda zakipiała wokoło i na powierzchnię wypłynął dzwon.
Nie bój się Anno – przemówił dzwon ludzkim głosem – i nieś mnie do kościoła.
Dyć nie poradzę – szepnęła nieśmiało.
Poradzisz, ino spróbuj.
Podniosła się więc z krzywej wierzby i zeszła na sam brzeg jeziora. I o dziwo, dzwon niby piórko uniósł się lekko w powietrze i uczepiwszy się końca warkocza zdał się płynąc przed dziewczynką. Tak doszła aż do kościoła św. Piotra.
Tu dzwon spoczął delikatnie u jej stóp.
Nadeszli proboszcz i kościelny, zbiegła się ludność z całej wsi. Ania raz po raz musiała opowiadać, jak to dzwon wyłowiła z jeziora.
W najbliższą niedziele dzwon uroczyście zawieszono na wieży kościelnej. Gdy się rozkołysał po raz pierwszy, ludzie usłyszeli pieśń spiżową:
- Syn przemęckiego jeziora !... Syn przemęckiego jeziora !...
I tak już dzwonił stale, przez wiele, wiele lat.

 

NA WYSPIE BIAŁYCH DZWONECZKÓW



W połowie drogi pomiędzy Lesznem a Zbąszyniem leży bardziej na wschód byłe miasteczko Przemęt, a przy nim duże, choć wąskie dosyć Jezioro Przemęckie. W pośrodku jeziora wznosi się znana wyspa, którą nazwano Wyspą Konwaliową.

Wyspa ta jest prawdziwie czarowna; od dawien dawna bowiem corocznie w maju pokrywa się od brzegu do brzegu jednym wielkim gęstym kobiercem kwietnym, złożonym z prześlicznych białych dzwoneczków konwalii. I wtedy unosi się nad wyspą zapach cudny, upojny aż do utraty przytomności.
Nad brzegiem jeziora w ubogiej chateczce mieszkał niegdyś rybak z żoną i synem jedynakiem, któremu na imię było Jędruś. Jędruś był chłopcem bardzo dobrym i usłużnym, miał serce złote. Kochali go wszyscy.
Był prawdziwą pociechą rodziców. Oprócz tych wszystkich zalet miał on jeszcze coś, czym wyróżniał się od innych dzieci. Miał ogromna zamiłowanie do muzyki, wciąż słyszał jakieś nieziemskie granie. I jedno tylko miał pragnienie, życzenie najgorętsze, chęć posiadania fleciku. Nie nęciły go ani zabawy z innymi dziećmi, ani zabawki, o jednym wciąż marzył od rana do wieczora o fleciku.

To też ojciec jego pewnego razu po większym połowie ryb kupił w pobliskim Wolsztynie ładny flecik i ofiarował mu go na gwiazdkę.
Ileż to było radości, ile uciechy i szczęścia, kiedy Jędruś dostał do ręki upragniony instrument. Ściskał go i całował i już się nigdy z nim nie rozłączał, nawet na noc brał go do swego łóżka. A zaledwie go dostał, natychmiast do ust przyłożył i palcami przebierał i od razu grał jak mistrz. Wygrywał na fleciku melodie najśliczniejsze, a najczęściej takie, jakich świat jeszcze nie słyszał, a które były powtórzeniem tego, co Jędruś we własnym sercu słyszał.

Jędruś najchętniej przebywał w samotności na brzegu jeziora i grał, wpatrzony tęsknym okiem w wyspę konwalii. O wyspie tej dużo słyszał; ojciec nieraz opowiadał, że dzieją się tam rzeczy niesamowite oraz, że kto raz na wyspę tę wkroczy, ten już nigdy z niej nie wróci. I dlatego wszystkich przed tą wyspą przestrzegał.
Jednego ranka siedział Jędruś jak zwykle na brzegu jeziora. Ojciec z matką wyjechali daleko na jezioro na połów ryb.
Jędruś grał właśnie na swoim fleciku jakąś tęsknoty pełną zwodzącą melodię, gdy wtem ujrzał na wyspie jakieś dziwy. Wydawało się, że wśród zieleni pląsają w takt jego muzyki maleńkie, białe postacie.
Zerwał się z miejsca, wspiął się na palcach i wytężył wzrok. Istotnie, nie mylił się. Czyżby to były karzełki, albo duszki jakie ? Och, gdyby teraz miał łódkę zarazby pojechał, ażeby zobaczyć, co się dzieje na tajemniczej tej wyspie.

Aliści, zaledwie o tym pomyślał, już nowy stał się dziw. Oto od brzegu wyspy odbiła maleńka łódeczka, ciągniona przez dużego białego łabędzia i płynęła w stronę Jędrusia.

Chłopiec zadrżał z nagłej radości. A kiedy śliczna łódeczka zatrzymała się u stóp jego, Jędruś nie zastanawiał się długo, zapomniał przestróg ojca, wskoczył do łódeczki i kołysząc się lekko, popłynął ku wyspie, ciągniony przez dużego, białego łabędzia.

Zaledwie Jędruś wyskoczył na brzeg wyspy, a już łódeczka wraz z łabędziem zniknęła w toni jeziora. Lecz w tejże chwili ogarnął go lęk. Tak tu dziwnie było, tak całkiem inaczej, jak to sobie był wyobrażał.
Tajemnicze postaci zniknęły, a gdzie okiem rzucił, tam widział tylko konwalie, kwiatek przy kwiatku, wśród ciszy przedziwnej, pełnej niezwykłego uroku. Gnany lękiem coraz większym, popędził naprzód w głąb wyspy. Biegał tu i tam i nie zdawał sobie sprawy z tego, co czynić ma dalej. W końcu zmęczył się i bez namysłu rzucił się na kobierzec z konwalii. I zaraz zasnął.
W tejże chwili wymknęły się spod niego niezliczone maleńkie istotki, wszystkie w długich białych szatkach. W popłochu biegały tam i tu i obrzucały śpiącego chłopca spojrzeniem złowrogim. Potem, jakby na komendę, każda z tych istotek chwyciła za gałązkę konwalii i potrząsała nią z całych sił. Dzwoneczki konwalii zaczęły dzwonić, wpierw cichutko, potem coraz głośniej i głośniej jakby na trwogę. I wtedy ze wszystkich stron wyspy zaczęły się zbiegać tłumy takich samych maleńkich białych istotek. I wszystkie gromadziły się gniewnie dookoła chłopca, który ośmielił się wtargnąć do ich królestwa i ciężką stopą burzyć ich mieszkania. Były to elfy, mieszkanki kwiatów konwalii.

Wszystkie żaliły się i wołały oburzone:
Czego on chce, ten chłopiec niedobry !
Czego on tu szuka ! Czemu nam spokój zakłóca.
Tak wołały, a głos ich podobny był do szmeru lekkiego wiaterku wiosennego.
Do królowej ! Do królowej ze skargą na śmiałka ! – krzyknęły elfy i pobiegły co tchu w głąb wyspy.
Na samym środku wyspy znajdowało się miejsce zaciszne, otoczone zewsząd gęstym krzewem i wysokimi drzewami. W miejscu tym wznosił się pałacyk maleńki, zbudowany w całości z korzonków, liści i kwiatów konwalii. Był to pałacyk królowej elfów. Po za pałacykiem wznosił się gmach duży, mogący pomieścić jednego człowieka. Gmach ten zbudowany był mocno z korzeni drzew splątanych, wyłożony całkowicie naręczami konwalii, wydającymi zapach mocny, zabójczy. Było to więzienie dla tych, których królowa skazała na śmierć.

Królowa, wysłuchawszy skarg elfów, ogłosiła następujący wyrok:
Niechaj umrze ! Skrępujcie go i przyprowadźcie przed moje oblicze !
I zaraz dwa duże pająki siadły na dwóch pięknych motylach i niby samolotami poleciały do śpiącego Jędrusia.
Potem pająki wlazły na chłopca i omotały go mocną siecią pajęczą od szyi aż do nóg. Tymczasem przybiegły z powrotem elfy i zaczęły go szczypać w nos, uszy i oczy. Jędruś zbudził się, a zobaczywszy na sobie pająki, chciał je zrzucić z siebie. Ale jakże się zdziwił, gdy nie mógł ruszyć ani ręką ani nogą, ponieważ był cały spętany pajęczyną.
Po chwili nadjechał długi wózek, ciągniony przez sześciu krasnoludków. Następnie wszystkie elfy, wsparłszy się mocno o ziemię i natężywszy wszystkie siły, wepchnęły Jędrusia na wózek. A potem pojechali wszyscy z triumfem przed tron królowej.
Królowa ujrzawszy skrępowanego chłopca, powiedziała:
Zakłóciłeś spokój naszego królestwa, dlatego musisz umrzeć. Podeptałeś i zniszczyłeś nasze konwalie, dlatego zginiesz od zapachu konwalii.
I na znak królowej sześciu krasnoludków ruszyło z wózkiem w stronę więzienia.
Kiedy zajechali przed więzienie, otwarto drzwi i elfy znowu wsparłszy się mocno o ziemię i natężywszy wszystkie siły, zepchnęły Jędrusia do środka. Osobliwe to więzienie było dla niego niskie i ciasne i ciemne. A zapach konwalii był tam tak silny, że i najmocniejszego człowieka mógłby zabić w krótkim czasie.
Kiedy za Jędrusiem drzwi więzienia się zamknęły, wtedy spadły z niego i pęta pajęcze. Biedaczysko zaczął teraz bić pięściami o ściany, zaczął wołać, krzyczeć, prosić, grozić – wszystko nadaremnie – elfy były nieubłagane. Jędruś wdychał w siebie trujący słodki zapach i wiedział już, że na pewno umrze.
I teraz dopiero przypomniał sobie przestrogi ojca i ze skruchą pomyślał o smutku rodziców, gdy po powrocie z połowu nie znajdą go w domu i nigdy go już nie zobaczą.
Na ostatek jeszcze pragnął pożegnać się z umiłowanym flecikiem. Więc wyjął go z kieszonki i zaczął grać smutną, żałośliwą melodię ostatniego pożegnania. Ale wtedy zdawało mu się, że zewnątrz ktoś cichuteńko w dłonie klaszcze i nóżkami szurga jakby w tańcu. Gdy przestał grać, ucichło klaskanie i szurganie taneczne, gdy grać zaczął, klaskanie rączkami i szurganie taneczne zaczynało się na nowo. Lecz niebawem Jędruś stracił przytomność, flecik wypadł mu z ręki i chłopiec runął bezładnie na ziemię.
Po pewnym jednak czasie zbudził się i ze zdziwieniem ujrzał, że leży przed więzieniem na miękkiej trawie, a elfy zabiegały około niego troskliwie, ażeby go ocucić.
Wśród nich mała królowa cała zapłakana.
A kiedy Jędruś otwarł oczy, wtedy z tysięcy ust rozległy się okrzyki radości. I królowa rozpromieniona w uśmiechu, przybliżyła się do chłopca i rzekła:
Przekonałam się, że wielki z ciebie muzykant – mówiła dalej królowa – ale flet twój lichy.
Ofiaruję ci ten zatem na znak mej wdzięczności.
I z tymi słowy wręczyła mu śliczny flet z szczerego złota. Jędruś przyłożył go zaraz do ust i – o dziwo – popłynęła melodia tak czarodziejska, jakiej sam w życiu jeszcze nigdy nie słyszał. I teraz już grywał Jędruś codziennie na złotym fleciku królowej elfów, grywał dużo i z ochotą. I codziennie przybiegały tłumy maleńkich postaci przed pałacyk królowej i pląsały wesoło, a skocznie i niestrudzenie. I za każdym razem po ukończeniu tańców, Jędruś znajdował w swej kieszonce trzy nowiuteńkie złote dukaty.
Ach, co to było za życie, rozkoszne jak w bajce.
Jędruś mieszkał w ślicznym dworku, sypiał w puchach i jedwabiach, a krasnoludki przynosiły mu codziennie ulubione jego potrawy. A nadto powiększał się codziennie jego skarbczyk złotych dukatów, które zgarniał do woreczka. Jędruś żył po prostu jak król.
Pierwszy rok pobytu jego na wyspie minął szybko jakby z bicza trzasł.W drugim jednak roku zaczęła się budzić w sercu Jędrusia tęsknota za rodzicami. A w roku trzecim do tęsknoty przyłączyły się wyrzuty sumienia obawy o rodziców, którym zniknięciem swoim dużo zmartwienia przyczynił.
Jędrusia ponosił teraz wielki niepokój. Grywał wprawdzie elfom do tańca, jak uprzednio, ale codziennie spieszył teraz na brzeg wyspy i godzinami całymi tam przesiadując, wpatrywał się na przeciwległy brzeg jeziora, w nadziei, że ujrzy tam może – choćby z daleka ojca, matulę.Ale nie ujrzał ich tam ani razu i dlatego posmutniał jeszcze więcej. Aż wreszcie jednego dnia, kiedy już bliski był rozpaczy, przystąpił do królowej i powiedział:
- Pani, królowo, nie wytrzymam tu już dłużej. Pozwól mi wrócić do rodziców, za którymi bardzo tęsknię.
Oni są biedni i na pewno smucą się, że mnie przy sobie nie mają i nic nie wiedzą, gdzie się podziałem.
Kiedy królowa to usłyszała, wybuchła wielkim płaczem, a wraz z nią płakały wszystkie elfy i krasnoludki. Podniósł się wielki lament, bo wszyscy pokochali serdecznie Jędrusia i śliczną jego muzykę. A kiedy płacz i lament nieco się uciszyły, przemówiła królowa:
Przekonałeś się, jak bardzo cię tu wszyscy kochamy i jak smutni będziemy, gdy nas opuścisz. Lecz nie mogę pozwolić na to, ażeby serce twoje miało pękać z żalu i tęsknoty za rodzicami. Więc chociaż wyjazd twój pokryje królestwo nasze żałobą, to przecież jedź. Na brzegu łódź gotowa, ona cię przewiezie. Dzięki ci stokrotne za wszystkie rozkosze twojej muzyki...
Skończyły się dla nas dni wesela i pląsów radosnych – wołały elfy i krasnoludki.

Jędruś opuszcza nas ! Smutne będzie teraz życie nasze bez twego grania.
A i Jędrusiowi zrobiło się nagle żal tych maleńkich przyjaciół, bo i on ich szczerze pokochał i wdzięczny im był za flecik cudny i za duży trzos złotych dukatów, który dźwigał na plecach. Ale tęsknota za rodzicami była większa.
I dlatego pożegnał się czule z królową i wolnym krokiem poszedł na brzeg wyspy, gdzie już łódeczka maleńka z dużym białym łabędziem czekała gotowa do odjazdu. A wszystkie elfy i krasnoludki towarzyszyły mu aż do brzegu – pełni smutku i żalu. Przeto Jędruś wskoczywszy do łódeczki, zagrał im raz jeszcze. Zagrał im smętną, żałosną ostatnią pieśń pożegnania i elfy raz jeszcze puściły się w tan, pląsając ostatni taniec pożegnania.
A kiedy łódeczka przybiła do brzegu przeciwległego, Jędruś uściskał serdecznie za szyję dużego białego łabędzia, wyskoczył na brzeg i w szalonych podskokach pobiegł do chatki rodzicielskiej. Z trzaskiem drzwi otworzył i z radosnym krzykiem wpadł do izby. I nagle zatrzymał się i oniemiał ze zdziwienia. W izbie chatki ujrzał samych obcych ludzi. Rozglądał się bezradnie, lecz rodziców nigdzie nie dostrzegł. A wreszcie wybuchnął płaczem i zawołał:
Gdzie są moi rodzice ? Gdzie mój ojciec i matula moja ?
I wtedy dowiedział się od obcych ludzi, że rodzice Jędrusia po tajemniczym jego zniknięciu i długich poszukiwaniach, rozpaczali bardzo. Dzień przy dniu wychodzili przed chatę na brzeg i czekali, pocieszając się, że Jędruś może wróci. I codziennie w płaczu nieutulonym wracali do chaty. Trwało to przez rok cały. Aż nareszcie z rozpaczy wielkiej wyprowadzili się stąd i powędrowali na wschód nad Jezioro Kórnickie, do Bnina.
Jędrusiowi na wiadomość tę żal serce ścisnął. Lecz nie zwlekając, pożegnał obcych ludzi, pożegnał swe strony rodzinne i powędrował w stronę Bnina, nad jezioro wielkie Kórnickie. Wędrował dni wiele i wiele nocy, wędrował bez przerwy przez pola i lasy, aż wreszcie przywędrował do Bnina. Z daleka dojrzał na wzgórzu nad jeziorem małą chateczkę, a przed nią matulę swoją, stojącą jakby czekała na kogo. Jędrusiowi omal że serce nie wyskoczyło z nagłej radości. Co tchu więc pobiegł na wzgórze i z krzykiem:
Matulu moja kochana, to ja twój Jędruś – rzucił się w objęcia matki. Potem przyszedł ojciec.
Trudno po prostu opowiedzieć ile w chateczce na wzgórzu zapanowało radości i szczęścia z tak niespodziewanego powrotu jedynaka.
Jędruś wszystkie złote dukaty, zaoszczędzone na wyspie konwalii ofiarował rodzicom.

I odtąd żyli w szczęściu i dostatkach.
Po latach wielu Jędruś stał się na cały świat sławny ze swej cudownej gry na złotym fleciku królowej elfów. A kiedy dowiedział się o tym król w Krakowie, kazał przywieźć go do siebie i zamianować Jędrusia swym nadwornym flecistą.
A później znowu po latach wielu, Jędruś zapragnął zwiedzić swoje strony rodzinne nad Jeziorem Przemęckim. Tam zajechawszy, wziął łódź i popłynął na wyspę konwalii, gdzie tyle szczęśliwych chwil przeżył.
Chodził długo po wyspie i szukał, ale nie znalazł ani pałacyku królowej elfów, ani więzienia. Jeno konwalie kwitły i pachniały jak ongiś za dawnych lat.
Smutny więc usiadł pod drzewem na środku wyspy, wyjął flet złoty z kieszeni, do ust przyłożył i zaczął grać czarowną pieśń wspomnień z lat dziecięcych minionych, uroczych. I wtedy zdawało mu się, że znowu, jak ongiś, słyszy cichutkie klaskanie rączkami i szurganie taneczne, ale pląsających elfów już nie zobaczył.
A kiedy zabierał się do powrotu i sięgnął po kapelusz, porzucony obok na ziemi, znalazł w nim znowu trzy złote dukaty.
Więc ucieszył się bardzo i z radości raz jeszcze im zagrał od serca. A potem powrócił do Krakowa, aby graniem swoim zachwycać znowu serce królewskie.

 

 

 

KRÓLEWNA Z WYSPY KONWALIOWEJ



Historia, którą chcę wam opowiedzieć, zdarzyła się dawno, dawno temu w Wielkopolsce. Oto w pewnej wsi żyła uboga rodzina. Ojciec kopał torf z pobliskich łąk, który po wysuszeniu świetnie nadawał się na opał. Ale cóż, praca była ciężka, a zarobek lichy. Tedy i matka ciężko w polu pracowała od świtu do nocy, aby wyżywić dwójkę maleńkich dzieciaków: płomiennowłosego Jasia – urwipołcia i psotnika – i złotowłosą Różę. Dzieciaki były bliźniakami, ogromnie ukochanymi przez rodziców, tedy jeno ptasiego mleka do szczęścia im brakowało. A szło im podówczas na piąty rok, gdy nagle we wsi gwałt wielki się podniósł:
Ludzie, ludzie, rozbójnicy na koniach od Leszna pędzą !
Kryj się kto może, bo nieszczęście nadciąga !
Na bułanym koniu herszt z pochodnią pędzi !
Gorze ! Palą chaty !
Uciekajmy !
Ratuj się, ratuj się kto może !

I stało się najgorsze... Chaty płonęły, a zbóje rabowali chłopski dobytek.
Pierwej konie i krowy pognano drogą, a potem i sprzęty grabiono i dobytek wszelki. Kto uciekł przed kijami – ocalał. Tymczasem zbóje uprowadzili na ostatek dziatwę wiejską, licząc na okup bogaty. I odjechali.
Boże, Boże, gdzie nasze dzieci najdroższe !?
Gdzieś tam one u zbójów, nieszczęsne !
Ani chybi sczezną i zmarnieją, mężu mój nieszczęsny...
Uspokój się niewiasto, po okup przyjdą, to odzyskamy nasze słoneczka...
Ale rozbójnicy już nigdy nie pokazali się we wsi. Rozpacz była straszliwa.
Tymczasem wojska księcia Wojmira, który rezydował na Wyspie Konwaliowej, dopadły któregoś dnia zbójów, srogo ukarały, a dziatwę wzięto na dwór książęcy. I tak rodzeństwo Jan i Róża trafili na wyspę.
A trzeba wam wiedzieć, że wyspa ta znajduje się w Wielkopolsce, niedaleko Przemętu, który wówczas był małą wsią, otoczoną zewsząd przez wody rozlane szeroko, łąki podmokłe i bagna nieprzebyte. Z tego też powodu wieś nazwę wzięła, gdyż dotrzeć tam można było „przez męty”. Ale wróćmy do naszej opowieści. Oto po paru latach Jaś mocno zachorzał i opuścił ten świat, natomiast Róża wyrosła na przepiękną pannę o długich złotych warkoczach.
Nie dziw tedy, że syn książęcy zapałał do niej wielką miłością. Ogłoszono zaręczyny, a wkrótce odbył się ślub. Róża była panią na Wyspie Konwaliowej. Przez te wszystkie lata poszukiwał jej biedny ojciec, który po śmierci swej żony został zupełnie sam. Któregoś dnia trafił do chaty rybaka nad brzegiem jeziora.
Pochwalony, dobry człowieku !
Pochwalony, starcze siwowłosy. Dokąd to drogi wiodą ?
Dzieciątek moich szukam, przez zbójów uprowadzonych przed laty – Jasia płomiennowłosego, Róży złotowłosej.
Przez zbójów, powiadasz ? Tedy już dzieciaki na wieki przepadły. Biednyś ty...
Żona mi ze zgryzoty pomarła, a ja siły po świecie straciłem. Szmat drogi przeszedłem, ale nikt o moich skarbach nie słyszał. Tylko jeden leśny pustelnik wspominał, że dawno, dawno temu zbóje jakowiś tęgie lanie od księcia Wojmira z Wyspy Konwaliowej oberwali i może...
Z Wyspy Konwaliowej, powiadasz ?
No, i to wiem jeszcze, że dziatek kilkoro ocalało. Może i moje...
Biedny starcze ! Jak bardzo cię los dotknął ! Ale posłuchaj, oto na wyspie rządy sprawuje młody książę, który niedawno za żonę wziął złotowłosą Różę...
Różę... powiadasz ? ... Róża jej było, Róża...
Nie rób sobie żadnej nadziei, nadziei próżnej, ale powiadają, że...
Cóż powiadają !!?

A no, że księżna pani nasza z chłopskiego rodu ...
Złotowłosa.
Oczu niebieskich, jako len ?!
Ani chybi...
Toż ona !
Powiadają jeszcze, że brata miała o płomiennych włosach...
Jezu, to mój Jaś !!
Ale ... ale ... ale pomarł biedaczyna.
Świeć Panie nad jego duszą i duszą jego matki nieszczęśliwej, a żony mojej !
Otrzyj łzy starcze, otrzyj łzy i powiedz teraz, cóż zamierzasz ?
Muszę do dziecka jedynego, do Róży mej śpieszyć ! Zaraz mi w drogę czas ruszać !
Odpocznij chwilę, bo nocka za oknami głęboka, chłód okropny i wiatr hula po jeziorze. Zaczekaj do rana.
Tak się też stało. Podniecony radością i przybity nieszczęściem, jakim bo śmierci Jasia, długo nie mógł zasnąć. Rychło też wstał, jeść nie chciał, pić takoż, jeno o łódź poprosił i płynąć chciał na Wyspę Konwaliową. Zepchnęli wespół z rybakiem łódź na wody jeziora i poczęli płynąć.
Powiedz mi rybaku, co to za wyspa przed nami ?
To właśnie siedziba książęca. Wyspa ogromna, powiadają, że i dnia całego nie starczy, by ją dookoła obejść. O tam, za tymi drzewami już widać pałacowe mury.
A czemuż owa wyspa taką nazwę dziwną ma ?
Wciągnij w nozdrza mocno powietrze, a poczujesz ów przepiękny zapach konwalii.
Te majowe kwiaty, te przeczystobiałe dzwoneczki porastają całą wyspę. Są jako kobierzec biały, zielenią przetykany.
A książę jaki jest ?
Bogaty, to pewne, ale woli własnej nie posiada wcale. Księstwem Róża włada.
Córeczka moja jedyna, szczęście me, pociecha na lata stare !
No cóż, przygotuj się nieszczęsny starcze na złe nowiny: oto księżna jest złą niewiastą, nieprzystępną i krzykliwą.
Róża ? Nie, to być nie może ! Toć to sikoreczka, szczebiotka i pociecha.
Taką ją pamiętasz... Tymczasem ...
Stać !!! Kto płynie ?
Rybak ! Rybak z brzegu przeciwnego ! Starca wiozę, który córki szuka.
Córki ? Na Wyspie Konwaliowej ?
Tak, cni rycerze ! Córki mej Róży, przed laty przez zbójów uprowadzonej.
Róży ? Toć przecie imię naszej księżnej pani !
Słyszałeś Zbysławie ?
Ha ! Ha ! Słyszałem i śmiech mnie bierze !
Księżna pani córką tego obdartusa ? Wolne żarty !
Ha, ha, ha !!!
Jednakowoż pozwólcie mi do jej stóp upaść i hołd złożyć.
Audiencje są w każdy wtorek, po zachodzie słońca.
To jutro ...
Zapowiedzieć cię zuchwalcze ?
Ani chybi !
Starzec zamieszkał pod schodami, przy bramie książęcego zamku, jadł, co mu służba rzuciła, popijając wodą z przemęckiego jeziora. Po zamku zaś krążyła już wieść stugębna, że starzec jakowyś obdarty za ojca księżnej się podaje.
Na książęcych pokojach zawrzało.
A cóż to tak sobie szepcecie, moi paziowie ? Niech i ja usłyszę.
Księżna pani nie powinna takich plotek słuchać.
Księżna pani nie powinna sobie brukać uszu tak paskudnymi opowieściami.
A cóż to znowu za głupoty się was trzymają ? Mówcie a żywo, bo wypędzić każę, gdzie pieprz rośnie !
Łaski, pani !
Nie karz nas, nieszczęsnych !
Dość ! Gadać mi zaraz ! No ! Bo ...
Kiedy ...
Mów !
Na wyspę kmieć stary przybył...
Siwy i obszarpany.
Kmieć brudny i nieokrzesany.
I cóż mnie to może obchodzić ?
Kiedy on ...
Kiedy mówi, ze jest ojcem ...
Czyim ojcem, do stu piorunów !!!
Właśnie księżnej Róży !
O głupi plotkarze, a bezecne bękarty ! Wynocha mi z pałacu ! Wołać strażników!!!
I stawili się, drżąc ze strachu, strażnicy. Opowiedzieli wszystko, czego się od starca dowiedzieli.
Prędko ich księżna odprawiła i przebrawszy się w szaty swej dwórki, pośpieszyła ku bramie, starca obejrzeć. Serce jej zabiło na widok nędzarza. Tak, to musiał być on. Przecie i włosy jej złotem błyszczą, i w oczach niebo się przegląda błękitne, przecie i brata pamięta, Jasia... Czyżby zatem ten biedny, siwy, obdarty starzec był jej ojcem ? Straszna prawda dotarła nagle do świadomości Róży. Wzruszenie ustąpiło wstydowi i zakłopotaniu. Zakręciła się na pięcie i wróciła do swej bogatej komnaty.
Czas działać ! Zanim książę małżonek wróci !
Straż, do mnie !
Na twe rozkazy, pani !
Widzieliście tego bezczelnego starca, który śpi przy bramie ?
Tak, pani ...
Na audiencję czeka.
Jak śmiecie takie rzeczy wygadywać ! Brudnego starca na pokoje książęce puszczać ? Niech mi się stąd zabiera !
Ależ on ...
Dosyć ! I psami na drogę poszczuć !
Rozkaz, pani ... Rozkaz, księżno Różo !
I stało się najgorsze. Przepędzono starca z zamku, kijami na drogę poczęstowano. Poszedł zrozpaczony, latami i nieszczęściami przygnieciony, przez córkę wyklęty. Usiadł pod starym dębem i płakał rzewnymi łzami.
Płakał tak, jak tylko samotni ludzie płakać potrafią. A łzy jego płynęły jako rzeka. A z rzeki tej piły kwitnące konwalie i białe, niewinne główki w dół zwieszały. I zanim wieczór nadciągnął, wszystkie – co do jednej – powiędły. Nazajutrz po starcu ślad zaginął. Powiadają tylko, że dni kilka potem nad wyspę burza potężna nadciągnęła i pioruny w popiół zamieniły książęcą sadybę, że ani kamień na kamieniu nie pozostał. Tylko kiedy następnej wiosny, w maju, konwalie wyjrzały ze swych pąków, na dnie kwiatów pojawiły się krwawe ślady.
Powiadają, że to od łez biednego ojca, którego wyparła się bogata córka – księżna na Wyspie Konwaliowej.
I dzisiaj na owej wyspie, niedaleko Przemętu, rosną o majowej porze konwalie. I te zwykłe i te różowe, naznaczone dziwnie przez naturę.

 

 

W powiecie wolsztyńskim

POTOP NA ZIEMI WOLSZTYŃSKIEJ



Minęło 300 lat od czasów, kiedy całą Polskę zalał potop szwedzki. Region wolsztyński ciężko przeżywał okres tej inwazji, bo był terenem ciężkich bitew między najeźdźcami a oddziałem Żegockiego.
Krzysztof Żegocki, ówczesny starosta babimojski, był jednym z Wielkopolan, którzy nie skapitulowali przed potęgą szwedzką i własną krwią pragnęli zmyć haniebną zdradę Radziwiłłów, Opalińskich i Radziejowskich. Na czele małej garstki odważnych rycerzy, w utarczkach podjazdowych zadawał wrogom ciężkie straty. Na doskonałą bazę wypadową nadawała się ziemia przemęcka pokryta w owych czasach więcej niż teraz lasami i bagnami.
Wyspa Konwaliowa była najdogodniejszym miejscem odpoczynku dla drużyny Żegockiego. Tutaj leczono ciężko rannych, tu wywiad przywoził wiadomości o wszelkich ruchach faktycznych Szwedów, tu powstawały plany zaskoczenia na wałęsające się większe i mniejsze oddziały szwedzkie. Pomoc dla oddziału Żegockiego, udzielana przez chłopów, drwali i smolarzy pozwoliła na czas ujść z zasadzki.


Dzięki wiadomościom otrzymanym szczególnie od miejscowych drwali i smolarzy, Żegocki często likwidował doszczętnie małe oddziały szwedzkich rajtarów.
Wśród wywiadowców najodważniejszym był smolarz imieniem Radomierz, który często brał udział w potyczkach, przyczyniając się do zwycięstwa Żegockiego. Szwedzi więc czuli się niepewnie. Toteż gdziekolwiek wyruszali w poszukiwaniu żywności, nie nocowali w żadnej osadzie, okopując się na polach lub w lasach (stąd niemało jest tutaj pozostałości okopów szwedzkich). Początkowo Szwedzi sądzili, że prowadzą walki z wielkim oddziałem. Kiedy jednak przekonali się, iż Żegocki ma nieliczną drużynę, postanowili ją za wszelką cenę zlikwidować. Zapowiedzieli w większych miejscowościach przyznanie nagrody w postaci 3 tysięcy talarów za wskazanie miejsca pobytu drużyny Żegockiego. Ogłoszenie to wywarło wręcz przeciwny skutek. Od tej chwili mieszkańcy wsi wolsztyńskich i kościańskich więcej niż poprzednio uważali na posunięcia Szwedów, donosząc w czas o wszystkim Żegockiemu. Szwedzi przekonali się, że nikt nie łakomi się na talary. Postanowili więc torturami zmusić Polaków do zdrady. Wielu chłopów wolało zginąć w okropnych męczarniach, aniżeli wydać Żegockiego w ręce wroga.
Znalazł się tylko jeden, który podczas najokrutniejszych tortur załamał się i wskazał miejsce pobytu Żegockiego.
Do Wielkopolski dochodziły wtedy wiadomości, że Szwedzi uciekają i wycofują się przed regularnym wojskiem polskim, którym dowodzi Stefan Czarniecki. Wiedzieli o tym najeźdźcy, okupujący powiat wolsztyński. Zasileni częścią załogi z Kościana, nie czekając na większe posiłki, postanowili zlikwidować oddział starosty babimojskiego, oddział, który z każdym dniem wzrastał. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności Szwedzi zjawili się w Przemęcie i szybko otoczyli jezioro swoim wojskiem. Żegocki zaskoczony nie mógł już ujść z matni. Zdawało się, że dla drużyny jego wybiła ostatnia godzina.
Szwedzi rozłożeni obozem wokół jeziora zebrali chłopów, drwali i smolarzy z okolicy, zmuszając ich do budowy tratew, na których można by przeprawić się na wyspę.
Radomierz i grupa smolarzy po krótkiej naradzie rozeszli się do wszystkich chłopskich oddziałów, budujących tratwy i nakłonili do ponacinania wiązań. Kiedy tratwy zostały już wykończone, rozkaprysiło się Jezioro Przemęckie.
Dość duże fale uniemożliwiły Szwedom przystąpienie do natychmiastowej akcji. Po dniu bezczynności zjawił się w obozie goniec szwedzki z załogi kościańskiej. W specjalnym liście dowódca Kościana wezwał swój oddział do natychmiastowego powrotu, ponieważ mieszczanie i chłopi okoliczni zbuntowali się.
„Dla dobra ogółu” – pisał komendant – „polecam swoim podwładnym najpóźniej dwa dni od chwili otrzymania listu znaleźć się w Kościanie. Podczas marszu należy zachować najdalej idącą ostrożność”. Prócz tego goniec przywiózł i drugi list, w którym dowódca Kościana donosił o innych klęskach armii szwedzkiej.
Radomierz chcąc przyśpieszyć wyprawę Szwedów na Wyspę (w obawie, by tratwy nie rozsypały się przed ich użyciem) rozpuścił wiadomość, że w kierunku Przemętu zbliżają się olbrzymie oddziały żołnierzy polskich, które za dzień będą na miejscu. Wojowniczy dowódca Szwedów – Harman – zaniepokojony tymi wiadomościami postanowił wykorzystać wojska załogi kościańskiej. Nie czekając na uspokojenie jeziora, rozpoczął natarcie na wyspę. Po pewnym czasie wody jeziora wzburzyły się na dobre. Tratwy pomiatane rozhukanymi falami, nie wytrzymując ciężaru rajtarów szwedzkich, rozpadały się, topiąc wodza i wielką ilość żołnierzy.
Część rajtarów, brodząc w wodzie, szukając ratunku zawróciła do brzegu. Radomierz na czele chłopów, drwali i smolarzy zdążył rozbroić rajtarów pilnujących koni i czekał na rozbitków. Kiedy odległość między wracającymi Szwedami a oddziałem Radomierza zmalała, odezwały się muszkiety i zaświstały kamienie w powietrzu. Szwedzi widząc odwrót zamknięty, bez wystrzału poddali się Radomierzowi. Inni chwycili się pojedynczych kłód porozbijanych tratew i uniesieni przez fale, oddalali się w kierunku Olejnicy. Tutaj Jezioro Przemęckie przechodzi zwężone w cieśninę i łączy się z Jeziorem Olejnickim. Dostęp od cieśniny był ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin