Akunin Boris-Przygody magistra 3-FM.pdf
(
2337 KB
)
Pobierz
Akunin Boris-Przygody magistra 3-FM
Boris
A
kunin
F.M.
F.M.
Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech
Podziękowania od autora za pomoc zechcą przyjąć:
W. Biron
(Muzeum F.M. Dostojewskiego w Petersburgu)
M. Garber
(za konsultację specjalistyczną)
B. Griebienszczikow
(za piosenkę
Gdy Dostojewski został ranny)
M. Żywow
(za litery jart’ i
iżyca)
L. Czernicyn (Ośrodek Ekspertyz Kryminalistycznych MSW)
Tom I
1. Fors Maior
Tak w ogóle to wcale nie chciał gościa załatwić. Powaga, nie chciał. Myślał, że kiedy
Botanik wlezie do fury (bo on, znaczy Botanik, do fury właził pokracznie: łeb do przodu, a
tyłek wypięty), to wtedy on, Rulet znaczy, podleci, skoczy z tyłu na tego Botanika,
wyszarpnie mu teczkę i — rura. A Botanik ucapił teczkę i ni chuja nie puszcza. To co miał
robić? No i syf wyszedł, absolutny.
Stop. Nie, źle to zaczął.
Ujęcie dwa.
Okej.
Któregoś lipca (daty Rulet ostatnio dosyć słabo kleił) wylazł zupełnie sztywny ze swojej
chaty, którą wynajmował na Sawwińskiej. Miał trzęsawkę
*
, gębę całą siną — chyba nawet w
trumnie ludzie ładniej wyglądają. Pora była już poobiednia, to znaczy nie po obiedzie, bo
Rulet dawno już obiadów nie jadał, nie dawał rady przełykać, ale w takim sensie, że słońce
przeszło już połowę swojej dziennej drogi.
No więc wylazł i poszedł sobie w stronę mostu Krasnołużskiego, nie bardzo łapiąc, dokąd
właściwie lezie i po co. Krótko mówiąc, zawiecha; to często mu się zdarzało, jak miał abstę.
A jeszcze z okna darło się radio: „Upał, lipiec, puch z topoli”. No, dokładnie, był upał,
normalnie — gorąco. Ale Rulet na razie upału nie czuł, absta sprawiła, że przeciwnie —
kłapał zębami. Szedł i mrużył oczy, bo światło go raziło. Klasyczny Dracula, którego nie
wiadomo po co zbudzono w dzień.
Czuł się parszywie. Wiadomo — zwał.
Ledwie doczłapał do sąsiedniej ulicy, jak jej tam, kurwa, było. Zapomniał. Ostatnio coraz
więcej rzeczy zapominał. Chociaż jakby się postarał, toby na pewno sobie przypomniał. Ale
po jakiego grzyba się starać?
No i nagle go tknęło — po co właściwie wylazł z tej chaty.
U Botanika ktoś zamknął lufcik. To znaczy, że gościu zaraz wyjdzie na podwórze. Botanik
zawsze zamykał lufcik przed wyjściem. Po co — a chuj go wie. Przecież duszno jest.
Rulet zawrócił. Stanął sobie w przejściu na podwórze, tam gdzie jest ciemno i nie ma
takiego żaru. Chwilę wcześniej jeszcze trząsł się z zimna, a tu go przypiekło tak, że ho, ho, i
pot lał się z niego strumieniami, w stylu „Gorąco tak, powraca szpak, i serca chłód i lód
topnieje”. Był taki film. Kiedyś, w dzieciństwie.
Rulet był strasznie napalony. Nie na babę oczywiście, tylko na branie. Teraz wszystko miał
pokłute — i ręce, i nogi. Po prostu cyknąć się nie było gdzie. Centralną żyłę, tę przy łokciu,
kiedyś nazywał: „kanał Wołga–Don”, dla żartu, nie? Teraz nim nie da rady pływać, zakrzep
na zakrzepie. No i co do żartowania, to też, kurwa, zapomniał, jak to się robi.
Za pokój już drugi miesiąc nie płacił — no i chuj. Już któryś dzień z rzędu nic nie jadł — i
też chuj. Najgorsze, że choćby miał zdechnąć, musiał sobie teraz dawać w kanał co trzy
godziny. I nie mniej niż po dwa centy, inaczej go nie brało. A skąd wziąć tyle kasy? Matka raz
na miesiąc przysyła po półtora tauzena, to akurat na półtorej działki wystarczy. Więcej, pisze,
absolutnie nie mogę, o resztę musisz już sam się jakoś postarać, w końcu płacą wam jakieś
stypendium. Jakie, kurwa, stypendium? Rulet zapomniał nawet, jak się nazywała jego
uczelnia. Odkiwał prawie rok, chodził na wykłady, nawet zaliczył jedną sesję, a w pamięci
zostało mu tylko jedno wyrażenie:
fors maior.
To jest kiedy nikt nikogo nie robi w ciula, tylko
coś samo z siebie tak wychodzi. No, taka, kurwa, karma.
No i właśnie Ruleta wziął teraz taki
fors maior.
Dobra, kiedyś uprawiał boks, bez tego na pewno by padł.
Wieczorami, gdy zaczynało go skręcać jak korkociąg, Rulet wychodził, żeby coś
skołować. Podchodził w ciemnym miejscu do przechodnia, który wyglądał na kasiastego,
albo jeśli się poszczęściło, do jakiejś kobitki. Walił sierpowym w skroń i zabierał portfel albo
torebkę. Uciekał. Ani razu nie zgarnął dużo, maksymalnie pięć tauzenów, i to tylko raz.
Najpierw starał się, żeby było dalej od domu, ale potem to olewał. Przedwczoraj, na
przykład, zaraz na Sawwińskiej, przed sklepem, podleciał z tyłu do faceta wyłażącego z
volksa, dał mu w kinol i zabrał saszetkę. A tam, w saszetce, prawko, dowód, dowód
rejestracyjny i stówa dla milicjanta z drogówki. I tyle. Za wszystko — za saszetkę i
dokumenty — ledwo ledwo wybłagał dwie działki u dilera.
Wczoraj Ruletowi w ogóle nic się nie napatoczyło. Na darmo łaził po ulicach. A dzisiaj to
już było całkiem chujowo. Inaczej przecież w biały dzień, i to jeszcze na własnym podwórzu,
w życiu nie przywaliłby facetowi. W końcu nie jest głupi.
Tego mikrego Botanika przyuważył już kilka dni temu. Mieszkał na drugim piętrze w
domu naprzeciwko. Wychodził z bramy o różnych porach, chyba nigdzie nie pracował. Lufcik
zamykał zawsze przed wyjściem.
Gościu taki sobie — wyłysiały, czesał się „na pożyczkę”, ale ubrany nieźle: blezer,
jedwabna chustka w kieszeni na piersi, białe spodnie. Wyjdzie, wsiądzie do merca i wio przez
bramę na ulicę. Z całego podwórza on jeden miał merca.
Rulet żałował jeszcze, że Botanik nie jeździ nocami. Takiego śmierdziela zwaliłby z nóg
jak nic. Nawet nie zauważy — włazi do fury jak pokraka. Capnąć teczkę, zanim się połapie
— i do bramy! Botanik nosił teczki superaśne — skórzane, codziennie innego koloru. Są takie
gnojki, przeważnie pedały; tacy, żeby nie wypychać spodni, nie wkładają portfela do kieszeni,
tylko do teczki. Kiedy Botanik niósł swoją, nieważne, jakiego koloru, zawsze przyciskał ją do
piersi. Miał powód, to na bank.
No więc przez kilka dni Rulet śledził Botanika, gapił się na te kolorowe teczki, łykał ślinę,
a dzisiaj się zdecydował. Przypiliło go.
* * *
Ruletowi zrobiło się niedobrze, kiedy sterczał w bramie, a ten gnój Botanik ciągle nie
wychodził. Nie wytrzymał wtedy, i dziabnął na sucho, co mu się jeszcze nigdy w życiu nie
zdarzyło. Zdjął z pompki nasadkę i ukłuł się w zgięcie łokcia, tak po prostu. Na sekundę
ulżyło, kiedy poczuł zwyczajny, malutki bólik, ale potem zrobiło mu się jeszcze gorzej.
Oszukaną żyłę przeszył jakby prąd. Rulet aż się skurczył. I nagle pomyślał: a może cyknąć w
kanał pełną szklankę powietrza? Mówią, że od tego pikawa staje od razu. I cześć, potem —
noł problems.
Pomyślał i scykał się. Aż tak się scykał, że jebnął pompką o ścianę. Od razu się wpienił: co
to za ćpun bez własnej pompki? Schylił się, podniósł, ale zobaczył, że już trzeba ją będzie w
chuj wyrzucić. Kolka się wygięła, szkło pękło. Krótko mówiąc: padaka.
Ale Rulet nie musiał długo schizować z powodu złamanej dmuchawy. Z bramy akurat
wyjrzał Botanik i dalej do swojego merca. Teczkę dzisiaj miał czarną, przyciskał ją do siebie
jak niemowlę.
Moment był super, na podwórzu — żywej duszy. Rulet skoczył na Botanika.
Skoczył z tyłu, kiedy tamten już wsadził łeb do fury. Jedną ręką cap go za kołnierz, drugą
szarpnął teczkę, którą Botanik miał pod pachą. Jeszcze syknął dla postrachu: „Siedź, kurwa,
cicho, bo zajebię!”.
A tamten jak nie kwiknie, obiema rękami wczepił się w teczkę i za chuja nie chce oddać.
Rulet zresztą sam był w nerwach, w końcu to środek dnia, w każdej chwili brama może się
otworzyć i ktoś wylezie. Nie mówiąc już o oknach.
Krótko mówiąc, złapał Botanika obiema rękami za szyję i dawaj tłuc jego łbem o drzwi
auta. Ze strachu i wściekłości nic nie słyszał, nie widział, chyba że fioletowe kręgi przed
oczami.
Kiedy oprzytomniał, gościu już opadł na siedzenie, puścił juchę uszami i ryj mu opadł.
Rulet wziął teczkę i wycofał się.
Jak wybiegł przez bramę na ulicę, nie pamiętał.
Za–je–ba–łem, za–je–ba–łem, stukało w skroniach Ruletowi. Koniec, teraz już koniec.
Spalił się jak w czołgu! Zapłacze po nim w kącie matka, ojciec rękawem otrze łzę. Chociaż
tak naprawdę ojca nie miał, ale w piosence można tak zaśpiewać, tej o czołgistach, co się
spalili w czołgu.
W ogóle to na skręcie Rulet zawsze miał strasznego cykora — wtedy boisz się
wszystkiego, każdy szmer tobą wstrząsa, a w nocy wyjesz ze strachu. A tu jeszcze faceta
załatwił. Umyślnie czy nie umyślnie — chuj to kogo obchodzi. Na pewno jakaś pieprzona
babcia z okna go widziała, przecież takie babcie gówno mają do roboty; nic, tylko od rana do
nocy gapią się na podwórze. Widziała, poznała Ruleta, i już wydzwania do mentowni.
A na mentownię Rulet nie miał ochoty się dostać. Zdechłby za kratami bez swojego chleba
powszedniego. W okropnych męczarniach.
Spokojnie, spokojnie, powtarzał sobie; szedł, depcząc to świństwo, co leci z topoli. Ale
uspokoić się można było tylko w jeden sposób.
W pierwszej niezamkniętej bramie obejrzał zdobycz.
I o mało co się nie rozbeczał.
W czarnej teczce nie było nic. Ani kasy, ani karty kredytowej, ani nawet prawa jazdy.
Tylko kupa starych papierów. Nie mógł rozkminić, po jakiego grzyba ten cienias Botanik tak
uczepił się tej makulatury. Tylko sam oberwał i Ruletowi narobił gnoju.
Na wszelki wypadek Rulet potrząsnął lepiej tymi kartkami. Były na nich jakieś gryzmoły,
sadzone wyblakłym brązowym atramentem, i jeszcze wszystko pokreślone jak skurwysyn.
Jedyna korzyść to teczka. Super, prawdziwa skóra, zrobiona na krokodyla. A może nawet
faktycznie krokodyl.
Rulet ruszył na bajzel, na skwer przy pomniku bohaterów, gdzie zbierają się herosi. Znaczy
ci, co grzeją herę. Tam nawet w dzień, jeśli ma się farta, można znaleźć dilera, który nie
będzie chciał kasy, ale zgodzi się na barter.
Karma zlitowała się nad biednym Ruletem, normalnie mu się pofarciło. To znaczy,
najpierw dreptał bez skutku przez dwadzieścia minut. Ludzi na skwerze było od groma, ale
ciągle nie ci: jeden leży na trawie, drugi mizia partnera (bo pod pomnikiem był jeszcze punkt
spotkań pedałów). Ale potem na ławce Rulet zobaczył znajomego dilera Kocia. Kocio, po
pierwsze, nigdy nikogo nie zrobił w chuja. Po drugie, zawsze nosił hercię ze sobą (Rulet nie
miałby teraz siły chodzić gdzieś po towar). A co najważniejsze, brał nie tylko kasę. Na
wskazującym palcu miał tatuaż, dla nowych klientów: Pierścień z rombem zaczernionym do
połowy. To znaczy: „Diluję na wymianę”. Czyli właśnie to, co trzeba.
Odeszli za krzaki. Kocio obmacał teczkę. Spodobała mu się.
Umówili się na dwie działki i pompkę na dodatek — w miejsce tej rozbitej.
Patrząc na „zgiętego” Ruleta, Kocio wyraził współczucie:
— Co, trzęsie cię? Nie ma sprawy, zarzucisz szkiełko i przestanie. Sam trafisz czy ci
pomóc?
— Chuja tam pomóc — odrzekł Rulet, któremu ulżyło od samego dotknięcia szkła.
— Oj, krew nie chce się lać, pora sobie w żyłę dać! Chciał odejść, ale Kocio zawołał,
pokazując na porzucone kartki:
— Tylko mi tu nie śmieć. Tutaj ludzie grzeją. Pozbieraj i wyrzuć do kosza.
Rulet wziął papiery pod pachę, doszedł do ogrodzenia. Miejsce dobre: tutaj są krzaki, a
tam jeżdżą auta.
Dla kartek znalazło się zastosowanie. Położył je na kamiennym murku, żeby sobie nie
ziębić tyłka. Jedna karteczka, z samej góry, spadła, to ją podniósł. Grzecznie i z kulturą.
Wsunął kartkę na spód.
Usiadł zadowolony. Napełnił pompkę. Z kanałem musiał się chwilę pomęczyć, ale w
końcu wkłuł się w światło. Zaciągnął do szkiełka trochę krwi do kontroli, jak trzeba. A potem
nacisnął tłoczek. Dokładnie dwie trzecie, resztę zostawił na poprawkę.
Zrobiło mu się dobrze, już kiedy drzazga trafiła do domu, to znaczy w żyłę. A po strzale,
jak dostał kopa i po całym ciele, po każdej komórce, rozszedł się cudowny prąd, ogarnęło go
szczęście. Wiosna w duszy. Nawiasem mówiąc, przypomniał sobie film, ten stary z
dzieciństwa: nazywał się
Wiosna.
Zaśpiewał: „I nawet pień w kwietniowy dzień brzózką być
znowu ma nadzieję”.
A chuja tam go złapią. Nawet nie będą szukali. Po pierwsze, bo na tym świecie na
wszystko trzeba kłaść lachę, a po drugie, w porównaniu z Ruletem reszta ludzi to frajerzy. W
oknie nie było żadnej babci, bo taka od razu wychyliłaby się i ryj rozdarta. Wszystko okej, nie
trzeba schizować.
Wstał i przeciągnął się z rozkoszą.
Wziął z kupki jedną kartkę i obejrzał. Bardzo się mu spodobała. W dotyku taka gładka,
obłędnie żółta i pismo równiusieńkie. Tyle że papier bez linijek. Pismo trudno odczytać, ale
na chuj je odczytywać? Tylko się baniak niepotrzebnie obciąża.
Wszystko mu teraz strasznie się podobało: i słońce na niebie, i zieleń, i kolorowe
samochody na ulicy. Życie to niezła rzecz, jeśli, oczywiście, żyje się jak trzeba. I rusza
mózgiem.
A mózg Ruletowi zaczął chodzić na pełnych obrotach. Nagle do głowy strzeliła mu
genialna myśl.
Nie trzeba wyrzucać papierów do kosza. Są stare. Mają może ze sto lat. Hendriks (to jeden
znajomy, ćpa barbi), niedawno opowiadał, że na Solance jest facio, który skupuje stare
papiery. Ma tam biuro; wchodzi się od podwórza. Rulet zapomniał, jak się to biuro nazywa,
ale Hendriks mówił, że łatwo znaleźć, bo jest tabliczka. On sam odkrył na strychu całą
skrzynię z makulaturą, wtedy ten facio dużo stamtąd wybrał. I kasę dał od razu, z miejsca.
Może palant z Solanki wziąłby takie kartki? Wygląda, że na jeszcze jedną działkę
wystarczy. Trzeba w końcu pomyśleć o swojej przyszłości.
Genialność pomysłu, który oświecił Ruleta, polegała głównie na tym, że Solanka była tuż
za rogiem. Pięć minut drogi, może nawet mniej. Rulet ułożył starannie papiery i ruszył.
Prawie że biegiem.
Jakiś kiep pogubiłby się prędko we wszystkich podwórzach i bramach wielkiego szarego
domu, z którego wyjść można było na trzy różne ulice. Rulet jednak prawie natychmiast
znalazł potrzebne wejście, no bo dekiel pracuje i w sumie wszystko gra.
Plik z chomika:
chromka8
Inne pliki z tego folderu:
Akunin Boris - Książka dla dzieci.PDF
(1629 KB)
Akunin Boris - Pelagia i biały buldog.pdf
(1222 KB)
Akunin Boris - Pelagia i Czarny Mnich.pdf
(1280 KB)
Akunin Boris - Skrzynia na zloto.pdf
(1953 KB)
Akunin Boris-Przygody magistra 3-FM.pdf
(2337 KB)
Inne foldery tego chomika:
A.J.Quinnell (11)
Abbott Jeff
Abecassis Eliette
Ablow Keith
Agelia Aguilar
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin