Wiktor Suworow Złoty Eszelon.pdf

(673 KB) Pobierz
Zloty Eszelon
Z chomika Valinor
WIKTOR SUWOROW
IRINA RATUSZYŃSKA IGOR GIERASZCZENKO WŁADIMIR BUKOWSKI MICHAEL
LEDEN
ZŁOTY ESZELON
(TŁUMACZYLI: ANDRZEJ BOBROWICKI I DOROTA MAJEŃCZYK)
86313005.001.png
PROLOG
Mówi Moskwa. Dzień dobry, towarzysze! Nadajemy wiadomości z ostatniej chwili.
Trwa wizyta prezydenta ZSRR, sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Siergiejewicza
Gorbaczowa w Brazylii. Dziesiątki tysięcy mieszkańców Rio de Janeiro od rana zapełniły
odświętnie udekorowane ulice w oczekiwaniu dostojnego radzieckiego gościa. Panuje iście
karnawałowa atmosfera: wszędzie muzyka, śpiew, tańce. Brazylijska prasa, radio i telewizja
poświęcają w tych dniach sporo miejsca Związkowi Radzieckiemu, jego historii, a zwłaszcza
rewolucyjnym przeobrażeniom, które wniosła w nasze życie pierestrojka...”
Harding westchnął i przełączył odbiornik na inną stację. Kiedyś funkcja, jaką pełnił w
ambasadzie Stanów Zjednoczonych, uważana była za jedną z nudniejszych. Rzeczywiście,
cóż interesującego można zaczerpnąć z tasiemcowych informacji agencji TASS o
przodownikach pracy, ze wstępniaków ”Prawdy” i takich oto wiadomości z ostatniej chwili,
które oby naprawdę okazały się ostatnie? I jakiż pożytek z potężnej aparatury radiowej, która
mogła przechwycić praktycznie każdy sygnał na terytorium ZSRR, skoro ów sygnał
nieodmiennie okazywał się powtarzanymi w kółko informacjami o przodujących dojarkach?
Żeby nie wiem jak człowiek kręcił gałkami tego cudu japońskiej techniki, niczego innego nie
słyszał. Olbrzymi kraj nie chciał opowiedzieć o sobie nic ciekawego, zupełnie jakby jego
gigantycznych obszarów nie zamieszkiwały setki narodów, albo jakby plany produkcyjne
były jedyną interesującą je rzeczą. I co tu pisać w raportach politycznych dla Departamentu
Stanu? No, chyba żeby jakiś partyjny bonza podpił sobie na kolejnym bankiecie i z czymś się
wygadał, a i to jeszcze pytanie, czy nie naumyślnie. A więc całe pokolenia poprzedników
Hardinga przepisywały w kółko niekończące się zestawienia statystyczne i wysysały z palca
historyjki o cichej walce w Biurze Politycznym między ”jastrzębiami” i ”gołębiami”.
Hardingowi jednak się powiodło - trafił do Moskwy już w epoce głasnosti, kiedy jego
stanowisko stało się bardzo atrakcyjne. Chyba nawet zbyt atrakcyjne, jako że teraz brakowało
mu czasu, by przynajmniej pobieżnie zapoznać się ze wszystkimi dostępnymi informacjami,
nie mówiąc już o tym, by je opracować. Milczący dotychczas kraj nagle rozjazgotał się na
wszystkie strony, co zupełnie oszołomiło przywykłych do ciszy pracowników ambasady.
Tysiące stowarzyszeń, partii, ruchów, wszystkie oczywiście z własną gazetą albo
tygodnikiem, dziesiątki narodów, każdy oczywiście z własnym, nikomu nieznanym językiem
i własnymi roszczeniami.
I jak tu się połapać, gdzie jeszcze tylko się kłócą, a gdzie się już pobili? Tak oto, nie
sięgnąwszy ku jasnym niebiosom, runęła wieża Babel socjalizmu, a jej dawni
budowniczowie, dotknięci pomieszaniem języków, walczyli na ruinach, nie rozumiejąc i nie
słuchając się nawzajem.
Na domiar złego nawet w Biurze Politycznym rzeczywiście zaczęło się coś dziać, i to
prawie co tydzień. Ledwie człowiek zaliczył kogoś do „liberałów”, już tego „liberała”
wyrzucano za dogmatyzm. No i kłopot - sprawozdanie jest już przecież w Waszyngtonie!
Wpatrywał się więc Harding w twarze radzieckich przywódców, próbując ocenić: zawiedzie,
czy nie zawiedzie? Cholera ich wie, mordy wszystkie, jakby je ktoś specjalnie wybierał,
nalane, bez wyrazu. Żadnych przebłysków.
Za to po obejrzeniu obowiązkowego Dziennika TV, po przejrzeniu komunikatów
TASS i prasy centralnej, Harding sadowił się wygodnie w fotelu, zapalał papierosa i z
lubością zaczynał kręcić gałkami swego wspaniałego radia, wypływając na falach eteru w
przestwory bezkresnego kraju. Przez parę godzin można się było nasłuchać takich rzeczy, tyle
się dowiedzieć, że starczyłoby tego nawet na trzy sprawozdania.
„Mówi Magadan, stolica wolnej Republiki Dalekowschodniej. Trwa zjazd
uczestników konstytuanty republiki. Na porannym posiedzeniu wystąpił z długim
przemówieniem przedstawiciel Autonomicznej Republiki Czukockiej pisarz Jurij Rytchen,
który oświadczył, że naród czukocki cierpi najbardziej ze wszystkich. Jego ziemia została
rozgrabiona, bogactwa naturalne wyczerpane, a zanieczyszczenie środowiska odpadami
przemysłowymi doprowadziło do tego, że Czukcze nie mogą już uprawiać swego
tradycyjnego rzemiosła - myślistwa i rybołówstwa. Renifery wymierają jak mamuty, a foki
jak jeden mąż wyemigrowały na Alaskę, powiedział mówca. Czyż nie jest to symboliczne dla
całego naszego kraju? Pozbawieni możliwości prowadzenia swojego zwykłego trybu życia,
Czukcze stali się pośmiewiskiem dla innych narodów, obiektem głupich i często obraźliwych
dowcipów. Tymczasem zaś, kontynuował mówca, inne narody powinny uważniej przyjrzeć
się samym sobie. Przecież nie tylko Czukcze, ale wszystkie te ludy, oprócz tradycyjnych
uczuć głodu i chłodu, przez ostatnie siedemdziesiąt pięć lat żywiły uczucie głębokiej
wdzięczności wobec ukochanej Partii Komunistycznej. Wśród burzliwych oklasków
delegatów mówca zakończył wystąpienie apelem o oddzielenie Półwyspu Czukockiego od
ZSRR i przyłączenie go do Alaski. Obowiązkiem Czukczy, powiedział, jest być tam, gdzie
jego foki. Owe mądre zwierzęta pierwsze znalazły wyjście ze stworzonego przez ludzi
impasu.”
Chociaż Harding z całego serca współczuł Czukczom, jakoś zupełnie nie mógł sobie
wyobrazić przyłączenia Czukotki do Alaski. Ależ będzie popłoch w Departamencie Stanu po
takiej propozycji!
„Mówy Erewan. Tu Armansky radyo. Drogy towarzyszy. Prosymy o ne przysyłane
żadnych pytań. Armansky radyo ne jest w stanę odpowdac na wszystke pytana słuchaczy.
Pawtarzamy dla wszystkych, który nas zapytywał: ne wemy, czym se zakończy perestrojka...
A teraz chwyla lekkej muzyka...”
Wysłuchał już długiej audycji z Nowogrodu o przywróceniu Wiecu Nowogrodzkiego*
[*Wiec (miecze) - zgromadzenie ludowe w miastach dawnej Rusi; uzyskało całkowitą
samodzielność w Nowogrodzie i Pskowie] i utworzeniu Samodzielnej Republiki
Nowogrodzkiej, potem chyba z Samarkandy, apelu do wszystkich narodów islamskich, aby
się zjednoczyły w świętej wojnie przeciw niewiernym, kiedy nagle natknął się w eterze na
jakiś dziwny ryk, który początkowo wziął za odgłosy zagłuszania. Pomyślał, że to jakieś
zakłócenia, i już miał ruszyć dalej po skali, kiedy w ostatnim momencie rozróżnił w owym
ryku poszczególne okrzyki i uświadomił sobie, że to transmisja z jakiegoś wiecu.
Najwyraźniej tłum był tak rozjuszony, że nie pozwalał mówcy ani na chwilę dojść do głosu.
„- Towarzysze... Pro... Proszę! Przy... Przyjechałem tu... Zbadać sprawę z ramienia
KC... Towarzy... pro... nie...ożna tak!” - ale jego głos tonął beznadziejnie w chóralnym ryku
tłumu. Wreszcie ryk zaczął powoli cichnąć i Harding zrozumiał, że gniew obywateli
wywołany jest złym zaopatrzeniem, z którego to powodu całe miasto - Swierdłowsk czy
Czelabińsk, nie sposób się było zorientować - strajkuje już trzeci tydzień. Jazgotała jakaś
kobieta, która najwyraźniej przedarła się do mikrofonów z pomocą tłumu i teraz
przedstawiała moskiewskiemu urzędnikowi pretensje ludu.
„- Powiem jako matka... Tak, jako matka czworga dzieci. Wy, towarzyszu, biedy nie
klepiecie. Tam w Moskwie pewnikiem kawior żrecie łyżkami... O, jak mu się morda świeci
od tłuszczu! A nam tu, na Uralu, nawet kartofli brakuje. Wy macie to gdzieś! Zresztą co tam
kartofle, od pół roku nie ma ani mydła, ani proszku do prania. Doszło do tego, że wszyscy
jesteśmy zawszeni...
- Ależ ja, towarzysze, właśnie po to przyjechałem, KC mnie oddelegowało, żebym
zbadał sprawę” - próbował wtrącić urzędnik, ale zebrani znów zaczęli ryczeć, wyć, gwizdać,
zagłuszając całkowicie i kobietę, i towarzysza z Moskwy. Słychać było tylko, jak stopniowo
narastając i przetaczając się przez tłum niby zaklęcie, wypływa z tego chaosu jedno słowo i,
podchwycone przez tysiące głosów, wypełnia sobą owo uralskie miasto, cały eter, i chyba
cały nieobjęty dla ludzkiego oka kraj.
„- Y...a, y...a, y...a, y...a!”
Harding nie mógł zrozumieć, co nagle tak zjednoczyło zgromadzonych - jakieś
chwytliwe hasło polityczne czy może nazwisko nowego lidera?
„- Y...a, y...a, y...a, y...a!” - wył tłum i było w tym wyciu coś pierwotnego,
odwiecznego, niby zew natury, zagłuszający w człowieku wszystkie inne pragnienia,
usuwający wszystkie podziały, narodowościowe, socjalne, wszystkie nawarstwienia
stworzone przez wieki cywilizacji, które uważamy za niemożliwe do wykorzenienia z naszej
ludzkiej społeczności.
„- Y...a! Y...a!”
Przylgnąwszy uchem do odbiornika, Harding próbował dosłyszeć, co skandują ludzie
w tak zgodnym porywie. I nagle zrozumiał:
„-Mydła! Mydła! Mydła!”
Zgłoś jeśli naruszono regulamin