Hitchcock Alfred - Zabojcza ekstaza.rtf

(159 KB) Pobierz

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

ZABÓJCZA EKSTAZA

 

 

NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

(Przełożył: ALEKSANDER MINKOWSKI)


ROZDZIAŁ 1

SZAŁ W BLOOMINGDALE

 

Mówiło o tym całe Los Angeles.

Była szósta po południu, godzina szczytu w eleganckim domu towarowym Bloomingdale, położonym w centrum miasta. Przez wszystkie piętra przewalały się tłumy klientów, oblegając stoiska z kosmetykami najsłynniejszych firm, z biżuterią i zegarkami, z odzieżą męską i damską, od luksusowej bielizny po najkosztowniejsze futra, z meblami, dywanami, najwymyślniejszą elektroniką, grami, zabawkami.

Nagle zaczęło się dziać coś dziwnego.

Twarze klientów rozjaśniły promienne uśmiechy, w oczach rozbłysło uszczęśliwienie, jakby wszyscy włożyli karnawałowe maski. Obcy ludzie padali sobie w ramiona, poklepywali się i całowali, radośnie coś wykrzykując.

- Kocham was! - rozlegały się podniecone wołania.

- Cudowni jesteście!

- Jaki świat jest piękny!

- Miłujmy się!

Eksplozja uczuć ogarnęła także sprzedawców: na lewo i prawo zaczęli rozdawać towary ze swoich stoisk, wciskając klientom brylantowe kolie, kreacje Diora, futra z szynszyli, miśnieńska porcelanę, zegarki ze złota i platyny.

- Proszę, bierzcie!

- Wszystko wasze, wszystko dla was!

- Radujmy się, siostry i bracia!

Strażnik, dyżurujący u wejścia do domu towarowego, zaniepokojony dziwnym tumultem, zajrzał do środka i natychmiast zadzwonił z komórki do dyrektora Bloomingdale. Dyrektor, pan Jim Morris, najpierw nie uwierzył, potem wypadł ze swego biura położonego na najwyższym piętrze i pognał na dół, aby sprawdzić, co się dzieje.

A tam z megafonów płynęła już muzyka. Wszystkie stoiska były ogołocone z towarów. Ludzie, obładowani paczkami, z kieszeniami i torebkami wypchanymi biżuterią, obejmowali się i tańczyli, coś rozkosznie bełkocząc. Na pytania dyrektora Morrisa odpowiadano minami pełnymi rozanielenia, podwładni próbowali go całować i ściskać.

Dyrektor włączył system alarmowy, automatycznie zamykając wszystkie wyjścia, i wezwał policję. Zjechało kilka brygad specjalnych, pojawił się prokurator okręgowy Bili Norton. Pierwsze przesłuchania kierowników stoisk w gabinecie dyrektora niczego nie wyjaśniły, zachowywali się jak wariaci. Zapewniali prokuratora, że wszystko jest wszystkich, że miłość bliźniego, triumf dobroci, wielkie objawienie... Jego też usiłowali obcałowywać.

Wezwał na pomoc psychologów policyjnych.

Klienci bez oporu zwracali policjantom otrzymane w darze przedmioty. Przepełnieni entuzjazmem, robili z nich prezenty stróżom porządku, namawiając, aby cieszyli się wraz z nimi, i zapraszając do tańca, bo muzyka nie przestawała grać. Kobiety wyznawały dozgonną miłość funkcjonariuszom, mężczyźni ślubowali oddanie przypadkowym paniom i przyjaźń na wieki innym panom.

Policyjny psycholog, doktor Norman Brynolfsson, odbył kilka rozmów ze sprzedawcami i klientami, po czym zakomunikował prokuratorowi okręgowemu, że mają do czynienia z atakiem zbiorowego obłędu, którego przyczyn nie podejmuje się w tej chwili wyjaśnić.

- Nikogo z tych ludzi nie wolno samego wypuścić na miasto, ponieważ trwają w stanie euforii i są nieobliczalni - stwierdził. - Należy ustalać ich tożsamość i wzywać rodziny. Część osób przewieziemy do kliniki na obserwację.

- Jak długo mogą trwać w tym stanie? - zapytał Norton.

- Nie mam pojęcia - przyznał doktor Brynolfsson. - Nigdy nie spotkałem się z podobnym fenomenem ani o takim nie słyszałem.

- Musi istnieć racjonalne wytłumaczenie.

- Musi - zgodził się psycholog. - Jakieś zbiorowe skażenie, masowa infekcja. Wyobrażam sobie, że takie zjawisko mógłby wywołać gaz bojowy, jakaś nowa tajna broń. To sprawa wojskowych ekspertów, proponuję zwrócić się do nich.

Prokurator Norton natychmiast zadzwonił do Waszyngtonu. Reakcja była szybka: po paru kwadransach w Bloomingdale pojawili się wojskowi z aparaturą. Jeszcze przed przystąpieniem do badań surowo zabronili zawiadamiania prasy o zdarzeniu. Top secret. Ale jak utrzymać w tajemnicy zdarzenie z tyloma uczestnikami?

Nazajutrz wszystkie gazety trąbiły na pierwszych stronach o zbiorowym szaleństwie w Bloomingdale.

Po paru dniach Bili Norton otrzymał od dowództwa wojskowych służb specjalnych poufną informację, że skażenia gazem, ani żadnym innym preparatem masowego rażenia, w gmachu Bloomingdale nie stwierdzono. Badania jednak trwają. Kilka osób skażonych euforią wojsko wzięło do siebie na obserwację.

 

W sztabowej przyczepie Trzech Detektywów, ustawionej na tyłach składowiska staroci wujostwa Jupitera Jonesa, panowało podniecenie. Bob Andrews przyniósł świeży numer “Los Angeles Sun” z artykułem o wypadkach w Bloomingdale. Jego ojciec, redaktor Andrews, otrzymał już redakcyjne zamówienie na cykl reportaży.

- Jest w kropce, bo z nikim na razie nie da się rozmawiać. - powiedział Bob. -Wszyscy zamienili się w aniołów, klienci, sprzedawcy. Plotą dyrdymały o miłosnej wspólnocie całej ludzkości, totalnym zbawieniu i wszechświatowym braterstwie.

- Może nie są to dyrdymały? - odezwał się Pete Crenshaw. - Osobiście, nie miałbym nic przeciwko temu.

- Ja też - przytaknął Jupiter Jones, szef agencji Trzech Detektywów. - Tyle że świat chyba zrobiłby się obrzydliwie nudny. Na razie nam to jednak nie grozi.

- Coś grozi - mruknął Pete.

- Anielska zaraza - zgodził się Bob. - Tym ludziom nie przechodzi, rodziny trzymają ich w zamknięciu, bo mogą narozrabiać. Ale ojciec wykrył, że są dwa przypadki odwrotne.

- To znaczy? - zainteresował się Jupe.

- Depresja - rzucił Bob. - Gwałtowny przeskok od euforii do przygnębienia. Jakaś pani Liz Aidrige, klientka, i sprzedawca klejnotów, Rolf Bloom. Dwie próby samobójcze.

Jupe zaczął skubać dolną wargę.

- To nie są żarty - powiedział po pauzie. - Czytałem, że chorzy umysłowo popadają często z euforii w depresję i czasem kończy się to tragedią.

- Chyba nie myślisz, że wszyscy naraz zwariowali? - Bob wzruszył ramionami. - Ojciec próbował pogadać ze znajomym lekarzem, pułkownikiem, który obserwuje kilka osób przewiezionych z Bloomingdale do wojskowej kliniki. Ale nie puścił pary z ust. Powiedział tylko, że nie są chorzy psychicznie.

Jupe spojrzał na zegarek. Zbliżała się pora dietetycznego posiłku. W przypadku kuracji odchudzającej - a Jupiter postanowił tym razem nieodwołalnie, że zrzuci pięć kilogramów paskudnego tłuszczyku, który zagnieździł mu się w okolicach brzucha, ud oraz poniżej pleców - otóż w przypadku takiej kuracji ważne są nie tylko kalorie, lecz i regularność ich spożywania. Zaczął wrzucać do plastikowego pojemnika liście kapusty pekińskiej, plasterki dyni, kawałki kalafiora, pomidor, chudy ser pokrojony w kostkę. Wbił jedno jajko. Po namyśle i z pewnym niesmakiem wbił jeszcze jedno, wrzucił parę krążków salami i szybko je przykrył cebulą.

- Zapiekanka SADKO? - spytał Pete, robiąc oko do Boba.

- Zestaw dietetyczny trzydzieści pięć - mruknął Jupe, umieszczając naczynie w mikrofalówce.

- Chyba zapomniałeś o boczku. - Bob zrewanżował się Pete’owi takim samym mrugnięciem. - Do salami pasowałby wędzony boczek.

- Salami jest dla was, ja go nie tknę - warknął Jupiter. - Sam nie będę przecież jadł. I zejdźcie ze mnie, dobrze?

- Nie chciałbym być wtedy w Bloomingdale - zmienił temat Pete. - Boję się wariatów. Badać takiej sprawy też bym nie chciał. Jeszcze by się można zarazić.

- A ja bym chciał - odezwał się Jupe, majstrując przy mikrofalówce, aby ustawić czas i temperaturę. - Choroby psychiczne nie są zaraźliwe. Zresztą, nie wierzę, aby w Bloomingdale wybuchła epidemia, nikogo nie oszczędzając. Tłum ludzi nie zapada na tę samą chorobę w jednej i tej samej chwili. To musiało być coś innego.

- Co, na przykład? - zapytał Bob.

- No widzisz, Boba też to interesuje - powiedział Jupe do Pete’a. - Jest dwa do jednego.

- Na szczęście nikt nas nie prosi o pomoc - mruknął Pete.

Mikrofalówka brzęknęła, podając do wiadomości, że zestaw dietetyczny trzydzieści pięć dojrzał do spożycia. Ser wymieszany z jajkami stopił się, tworząc smakowitą brunatną skórkę. Być może ten zestaw nie był do końca dietetyczny, ale smaczny na pewno.

Kiedy w przyczepie zadzwonił telefon, Jupe, Pete i Bob mieli pełne usta. Jupe przełknął przez zupełny przypadek plaster salami i podniósł słuchawkę.

- Tu prokurator okręgowy, Bili Norton - usłyszał. - Czy to Jupiter Jones?

- Przy telefonie - potwierdził Jupe, cały zamieniając się w słuch.

- Jeśli jutro masz trochę czasu, chętnie bym się z tobą spotkał - dobiegło ze słuchawki. - Może być dziesiąta rano? U mnie w biurze. Do zobaczenia.

Jupe odłożył słuchawkę. Odechciało mu się jeść. Gdyby zawsze, w przypływie apetytu, odbierał taki telefon, zrzuciłby zbędne pięć kilo bez żadnej diety.

- A jednak! - wykrzyknął. - Chyba będziemy badać tę dziwną sprawę!


ROZDZIAŁ 2

DZIEWCZYNA OD MESJASZA

 

Bili Norton przywitał Jupe’a serdecznie, jak starego przyjaciela. Jeszcze raz wyraził uznanie dla Trzech Detektywów za ich udział w rozszyfrowaniu afery z grającymi długopisami. Zadał kilka kurtuazyjnych pytań, poczęstował filiżanką kawy bezkofeinowej, przepraszając, że innej w biurze nie ma, bo lekarze zabronili mu kofeiny ze względu na nadciśnienie.

-A w naszej profesji nadciśnienie to dolegliwość zawodowa - powiedział z uśmiechem. - Stresów nie brakuje.

- Zwłaszcza ostatnio - wpadł mu w słowo Jupe - po aferze ze zbiorowym obłędem w Bloomingdale...

- To nie nasza sprawa - przerwał mu prokurator okręgowy.

- Bada ją wojsko. Ja miałbym dla was inną, do której przydałaby się trójka bystrych młodych ludzi. Idzie o waszych rówieśników.

- Dlaczego tamtą sprawę przejęli wojskowi? - nie wytrzymał Jupe.

Bili Norton przez moment zawahał się, czy powiedzieć prawdę. Ale po aferze o kryptonimie “Brudny interes” nabrał zaufania do Trzech Detektywów. Słyszał także o ich dokonaniach w Las Vegas, gdzie zdemaskowali ruletkowego oszusta nazywanego Władcą Fortuny. Chyba może im zaufać.

- Śledztwo prowadzą służby specjalne - powiedział. - Wywoływanie zbiorowego obłędu to groźna broń, ważna dla obronności państwa. Dochodzenie jest objęte klauzulą najwyższej tajności i my, cywile, nie mamy z tym już nic wspólnego. Ja natomiast mam kłopot z niejakim Mesjaszem.

- Nie słyszałem - przyznał Jupe.

- To młody kaznodzieja. Inteligentny, trzeba przyznać, o magnetycznym wpływie na młodzież. Założył stowarzyszenie “Droga do raju” i werbuje ludzi. Ma coraz więcej zwolenników, czy też wyznawców, jak wolisz. Formalnie nie mamy podstaw, żeby wkraczać, wszystko jest zgodne z prawem. Idee, jakie głosi, można znaleźć w Biblii, choć nie są związane z żadną religią. Mesjasz nie podszywa się pod Boga, nie głosi końca świata. Apeluje o dobro i wzajemną życzliwość.

- Co w tym złego? - zapytał Jupe.

- Nic - zgodził się Norton. - Ale wzrosły przypadki zniknięć młodych ludzi. Meldunki rodzin o zaginięciach zbiegają się w czasie z wystąpieniami Mesjasza. Obserwowaliśmy te spotkania z młodzieżą. Publicznie Mesjasz nikogo nie werbuje, nie namawia do ucieczek z domu. Musi jednak coś w tym być, skoro właśnie z tych okolic, gdzie występował Mesjasz, wkrótce nadchodzą powiadomienia o zniknięciach.

- Czego pan od nas oczekuje?

- Sam dokładnie nie wiem - wyznał prokurator. - To moja prywatna prośba. Jutro Mesjasz ma się pojawić na dyskotece w Norfolk. Nie zawsze przemawia. Ale dziewczęta i chłopcy garną się do niego.

- Norfolk leży blisko Rocky Beach - wtrącił Jupe.

- No właśnie - przytaknął Norton. - A wy mieszkacie w Rocky Beach... Moglibyście zajrzeć jutro do dyskoteki. Porozglądać się, posłuchać.

Jupe skubnął dolną wargę. Szczerze mówiąc, był rozczarowany. Liczył na sprawę Bloomingdale, miał na nią spory apetyt, spodziewał się wstępnych informacji o tym od Nortona i jakichś propozycji. Domorosły kaznodzieja obchodził go zdecydowanie mniej. Każdy taki wyciąga coś z Biblii, przerabia na własny sposób i udaje proroka, żeby porządzić innymi. Czasami jest to cwaniak, niekiedy walnięty gość. Ani to, ani tamto nie zapowiadało zagadki godnej Trzech Detektywów.

- Porozmawiam z partnerami - obiecał bez przekonania. - Może się wybierzemy do dyskoteki w Norfolk.

 

Didżej zapowiadał kolejne kawałki, orkiestra wściekle szarpała struny, perkusista szalał, robiąc Trzem Detektywom sieczkę z mózgów. Kiedy muzycy opadali z sił, didżej przechodził na kompakty i ryk był wcale nie mniejszy dzięki potężnym kolumnom, rozmieszczonym w kilku punktach sali. Jaskrawosinym blaskiem pulsował stroboskop, na tańczących spływały potoki kolorowych plam z reflektorów pod sufitem.

Bob pląsał z ciemnoskórą dziewczyną w metalizujących opiętych spodniach i z mnóstwem dredów fruwających wokół głowy. Pete dobrał sobie partnerkę o wielobarwnej fryzurze, od zieleni po fiolet, z oczyma w gwieździstych obwódkach bordo i z trójkątem na czole, obwieszoną łańcuchami, jakimi ongiś skuwano niewolników. Jupe musiał przyznać, że tańczą z sercem - poddani spazmatycznym rytmom, dygotali i wili się jak w padaczce, młócąc powietrze ramionami.

Jupe uważał taniec za czynność śmieszną. Co prawda można przy tym zrzucić furę kalorii, ale lepsze efekty daje gimnastyka. Ściślej: dawałaby, gdyby Jupe przełamał wewnętrzne opory i wziął się, powiedzmy, za jogging albo robił co rano po dwadzieścia pompek. Przyrzekał sobie, że zacznie od poniedziałku, i przypominał sobie o tym we wtorek. Jego podświadomość umiała się bronić przed gwałtem, akceptowała jedynie gimnastykę mózgu. Taki już jest. Ale człowiek może się zmienić, jeśli twardo postanowi, byle nie wtrącała się do tego podświadomość, inaczej zwana wygodnictwem.

Stał pod ścianą i obserwował tańczących, trochę ogłupiały od furii dźwięków rozsadzających głośniki. Na razie nic szczególnego się nie działo. Jeżeli nie liczyć smukłej rudawej dziewczyny o długich nogach i orzechowych oczach w cieniu wywiniętych do góry rzęs, która podpierała ścianę kilka kroków od niego. Bodaj ona jedna była bez makijażu, nie nosiła żadnych ozdóbek; miała na sobie zwykłe wypłowiałe dżinsy. Kilka razy jacyś przystojniacy próbowali wyciągnąć ją na parkiet. Odmawiała, słodząc odmowę przepraszającym uśmiechem.

Jupe wyobraził sobie, że on prosi dziewczynę do tańca. Kłania się lekko i wyciąga rękę, a kasztanowowłosa przyjmuje zaproszenie. “Czekałam, aż to zrobisz” - szepcze cichutko i wychodzą razem na środek parkietu. Tylko co dalej? Jupe nie ma zielonego pojęcia o tańczeniu, nigdy przedtem tego nie próbował. Wić się jak pajac, kręcić pupą? Błazenada.

Do licha, trzeba będzie poćwiczyć taniec. Detektyw musi umieć wszystko. Dziewczyna może nie jest piękna, ale ma w twarzy coś urzekającego, jakieś utajone uduchowienie, ciepłe światło w olbrzymich orzechowych oczach. Popatrzyła na Jupe’a raz, drugi. Chyba uśmiechnęła się do niego. Do niego czy do własnych myśli?

Wyglądała, jakby czekała na kogoś. Od czasu do czasu popatrywała na drzwi wejściowe. Coraz częściej.

Jupe przestał na nią zerkać. Precz, wyobraźnio! Przed chwilą spławiła kulturystę w typie filmowego amanta. Lepiej nie narażać się na ośmieszenie. Mógłby usłyszeć coś w rodzaju “Spadaj, grubasie”, co wtedy?

- Przepraszam, która godzina? - usłyszał.

- Pięć po dziesiątej - odpowiedział, automatycznie spojrzawszy na zegarek, i wtedy dopiero stwierdził, że o godzinę pyta kasztanowowłosa.

Stała tuż przy nim i pachniała łąką, polnymi kwiatami.

- Powinien już być... - odezwała się jakby do siebie.

- Na pewno będzie - powiedział Jupiter. - Takiej jak ty nie wystawi do wiatru.

Spojrzała na Jupe’a, nie rozumiejąc. Oczy miała jeszcze bardziej niezwykłe, niż mu się wydawało: jakby podświetlone od wewnątrz i leciutko skośne. Do tego wystające kości policzkowe i oliwkowa cera, i pełne usta, ciut rozchylone w wyrazie zdziwienia.

- Jestem tutaj po raz pierwszy - ciągnął Jupe - na ogół nie bywam na dyskotekach. A ty? Mieszkasz w Norfolk?

- Ogłupiają się muzyką - powiedziała dziewczyna. - To taka ucieczka od samych siebie. Jeden rytm dla wszystkich, wspólne poczucie stada.

- Zgadzam się - przytaknął Jupe. - Mam na imię Jupiter.

- Lea. Więc po co tu przyszedłeś?

- Żeby poznawać życie - odparł żartobliwie. - Ty też jesteś tutaj.

- Można im pomóc - usłyszał.

Muzyka raptownie umilkła. Tańczący zastygli. Wszystkie głowy były zwrócone do wejścia. W progu stał szczupły mężczyzna o wysokim czole i białych włosach opadających do ramion, ubrany w lnianą koszulę bez kołnierzyka, rozpiętą na piersi. Uśmiechał się łagodnie, patrząc przed siebie niewidzącym spojrzeniem przez szkła w drucianej oprawie.

- To on, to Mesjasz... - rozległy się szepty.

Lea wychyliła się do przodu, jakby chciała podbiec do mężczyzny, lecz nie zrobiła tego. Wpatrywała się w Mesjasza rozszerzonymi oczyma, pełnymi niemego uwielbienia. Ich spojrzenia spotkały się na moment. Chyba jej nie znał albo nie poznał: jego spojrzenie nie zmieniło wyrazu, przesunęło się dalej, musnąwszy Jupe’a po drodze. Jupe odniósł wrażenie, że na ułamek chwili zatrzymało się na nim. Poczuł dziwny dreszcz.

- Przemów do nas, Mesjaszu - rozległ się czyjś głos.

Mesjasz nieśmiało ruszył przez salę. Pary na parkiecie rozstąpiły się, robiąc mu przejście. Podszedł do podium. Widać było, że się waha. W końcu wszedł jednak na podwyższenie.

- Pozdrawiam was - powiedział cicho, prawie szeptem, a jednak usłyszeli go wszyscy. - Na pewno dobrze się bawicie, przepraszam, że przeszkodziłem.

- Coś ty! Nie przeszkodziłeś, czekaliśmy na ciebie! - zaprotestowano z różnych stron.

- A mnie ciągnęło do was - powiedział mężczyzna ze swoim wstydliwym uśmiechem. - Czuję dobrych ludzi, działacie na mnie jak magnes. Nie mogłem się doczekać spotkania z wami. Dochodzą mnie wasze wibracje przesycone miłością, ogrzewa mnie ciepło waszych serc, przyjaciele. Jesteście nadzieją. Ślecie mi nieświadome sygnały, a ja odbieram wasze skrywane pragnienia, waszą tęsknotę za dobrem i czystością, za światem bez kłamstw, fałszu, zawiści i okrucieństwa. Chcecie takiego świata?

- Chcemy! - odpowiedziała sala jednym głosem.

- Ale nie wierzycie, że może być taki - szepnął Mesjasz i pochylił głowę, białe włosy zasłoniły mu twarz. - Człowiek zdradza przyjaciela. Kradnie mu jego własność. Uwodzi ukochaną. Obmawia przed innymi. Czerpie rozkosz z zadawania bólu, wyśmiewa kalekę, cieszy się cudzym nieszczęściem. Zauważyliście, że łatwiej znosić własne kłopoty, kiedy ktoś ma większe? Że do kariery dąży się po trupach? Że na własną podłość łatwo znajduje się usprawiedliwienie? Że co twoje to moje, a mojego nie rusz? Że człowiek człowiekowi wilkiem w skórze łani? Znacie to?

- Znamy! - padła zbiorowa odpowiedź.

- I jesteście bezradni - powiedział Mesjasz, odrzucając włosy do tyłu. - Żeby przeżyć, musicie być podobni do innych, walczyć tą samą bronią. Na początku buntujecie się, później z wolna przywykacie, wasze ciała pokrywają się grubą skórą, ochronnym pancerzem. Ale wewnątrz pancerza dygocze istota samotna, smutna i nieszczęśliwa, jest tak?

- Jest - potwierdziła sala.

- Ale nie musi! - zawołał białowłosy z nagłą mocą. - Istnieje droga, która prowadzi do człowieczeństwa, droga do raju. Nie mówię o raju niebieskim, lecz o raju tutaj, na ziemi. Ja tę drogę znam i tą drogą podążam.

- Weź nas ze sobą - rozległy się pojedyncze głosy.

Mesjasz zamilkł. Patrzył nieruchomo przed siebie przez szkła w drucianej oprawce, ponad głowami obecnych.

- Wszystkich nie mogę - odezwał się cicho. - Na razie towarzyszyć mi będą tylko wybrańcy. Są tacy wśród was. Gotowi do poświęceń, godni mojego zaufania, wierni bez granic ideałom. Droga do ziemskiego raju wiedzie przez dżunglę. Trzeba się przebijać, torując drogę innym. To ciężki trud.

- Jesteśmy gotowi! - zabrzmiało kilka głosów, wśród nich najdonośniej głos Lei, stojącej parę kroków od Jupe’a.

Była rozpłomieniona, gorejącymi oczami wpatrzona w Mesjasza. Fanatyczka, pomyślał Jupe, ale fantastyczna w tym swoim zachwycie, jakby dostała skrzydeł. Na pewno nie pierwszy raz słucha tego kaznodziei.

Zbliżył się Bob.

- Gość ma ikrę - szepnął do ucha Jupe’owi. - Sam jestem pod wrażeniem.

- Ja też - przyznał Jupe.

- Dziękuję wam. - Mesjasz uniósł w górę ramiona, jakby błogosławił obecnych. - Na razie potrzebuję tylko waszego duchowego wsparcia, niczego więcej. Stowarzyszenie “Droga do raju” opiera się na sympatykach. Być może nadejdzie jednak dzień, kiedy wybrani uświadomią sobie, że czekam na nich, i wtedy odnajdą mnie, wiedzeni głosem serca. Bądźcie pozdrowieni!

Wśród b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin