Kostecki Tadeusz - Wilk.pdf

(1197 KB) Pobierz
TADEUSZ KOSTECKI
TADEUSZ KOSTECKI
Wilk
TOM I
WILK
I
MILA DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄTA
Prószyło jak wszyscy diabli. Wielkie płaty mokrego śniegu wirowały, wprawiane w
ruch wściekłymi porywami wiatru. Biała, niemal nieprzenikniona zasłona chybotała nad
lokomotywą, skrywając linię szyn. Na szybach narastała pokrywa śnieżna.
Tim Spaney zagryzł wargi. - Do diabła z taką trasą. Kauczukowe ramię wycieraczki
zarysowało na przedniej szybie przezroczyste półkole. I tak niewiele pomogło. Jechali raczej
na słowo honoru. A na tym odcinku jazda po omacku? Bagatela. Zbliżali się do mili dwieście
dziewięćdziesiątej. Najpaskudniejszy kawałek w całej Alasce. Ostry zakręt, spróchniałe
podkłady i szyny umocowane na słowo honoru. Nacisnął dźwignię. Nie da rady - trzeba
zwolnić. Naturalnie w raporcie opiszą każdą minutę spóźnienia. I płać człowieku karę, jakbyś
był milionerem. Zamieć nie zamieć - nie będą dyskutować. Rozkład dla nich rzecz święta.
W ogóle cały kurs był pechowy. Choćby ten typ sterczący za plecami. Gdy go
zobaczył w Curry, zaproponował z miejsca: - może wam pożyczyć dziesięć centów na
żyletkę? - - Bo obrośnięty jak małpa. Żeby się choć uśmiechnął. Gdzie tam. Mruknął ni to, ni
owo i podetknął kartkę dyspozytora. Lokomotywa numer taki i taki, maszynista Timotheus
Spaney. Że niby wyznaczyli go na pomocnika. A no cóż, wyznaczyli, to wyznaczyli. Zresztą,
skoro Jim gdzieś się zawieruszył, musieli dać kogoś na jego miejsce. Ale takiego pomocnika
świat chyba nie widział. Gęby jegomość nie raczy otworzyć. A gdy go już do muru
przycisnąć, to skrzeknie byle co. Ładna przyjemność spędzić z takim mrukiem kilkanaście
godzin w ciasnej budce lokomotywy. I ta pieska pogoda na dodatek.
Wytrzeszczył oczy, usiłując przebić wirującą ścianę śnieżnej zamieci. Tak, trzeba
jeszcze przydusić szybkość. Coraz bliżej dwieście dziewięćdziesiątej. Lepiej nie żartować.
Dwa miesiące temu cały skład spadł z nasypu. Kilkadziesiąt ofiar. Właśnie w tym miejscu.
Znowu poruszył wycieraczką. Tu trzeba było przepatrzeć każdy metr drogi. Wytężył
wzrok, badając z uwagą linię szyn lśniącą mdłą poświatą wilgotnej stali. Z prawej strony
poprzez śnieżną zasłonę czerniała nieprzenikniona, niemal szczelna ściana niebotycznych
jodeł. Z lewej, z odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków od nasypu kolejowego, także las.
Zupełnie jakby jechali głębokim wąwozem.
Jeszcze nie przebrzmiał przenikliwy dźwięk gwizdu, gdy do świadomości Tima
dotarło chrapliwe brzmienie głosu.
W pierwszej chwili nie zrozumiał znaczenia wpadających do uszu słów. Zdumiał go
jednak już sam fakt odezwania się milczącego dotychczas pomocnika.
- No - pomyślał, odwracając leniwie głowę - patrzcie no, imć pan milczek gada?!
Spojrzał i zdrętwiał. Więcej nawet ze zdziwienia wywołanego nieoczekiwanym
widokiem niż z przerażenia. Raczej mógł oczekiwać, że wierzchołek Mc Kinleya runie mu
całym ciężarem na głowę, niż zobaczy podobne zjawisko.
W osmolonej ręce pomocnika tkwił wielkokalibrowy rewolwer. Zaś otwór jego lufy
wisiał gdzieś na wysokości serca Tima.
Wytrzeszczył oczy, niezdolny do wyduszenia z zaciśniętej przemrożonym skurczem
krtani ani jednego słowa. Miał wrażenie jakby z tajemniczej głębi lufy szczerzyła złowrogie
zęby śmierć.
Poczuł nieprzyjemny chłodek, przebiegający wzdłuż krzyża. Spojrzał z niepokojem na
zarośniętą twarz pomocnika. Nic jednak nie zdołał z niej wyczytać. Wyglądała jak zawsze.
Ale któż mógł wiedzieć, co się kryło za zasłoną gęstej szczeciny?
Co to miało znaczyć? Nagle w jego mózgu błysnęła alarmująca myśl - czyżby
zwariował? U takiego melancholika wszystko możliwe. Zrobiło mu się całkiem zimno. Ładna
historia! Siedzieć w tym stalowym, zamkniętym ze wszystkich stron, pudełku od sardynek z
wariatem uzbrojonym na dobitek w rewolwer? Zerknął odruchowo ku drzwiom. Nie, o
ucieczce nie było mowy. Lufa rewolweru odcinała wszelkie drogi odwrotu. Zresztą, zostawić
pociąg wiozący kilkaset istnień ludzkich na łasce wariata? Skazywać ich wszystkich na
pewną zagładę? Zawstydził się pierwszego odruchu. Raczej zginie, aniżeli to. Trzeba szukać
innego wyjścia. Może go zdoła jakoś zmitygować. Przełknął ślinę zwilżając zeschłe gardło.
- Jeżeli to ma być kawał - zaczął, próbując z całym wysiłkiem opanować drżenie
głosu. Nie bardzo się jednak udało. Słowa wypadały poszarpanymi strzępkami - to...
- Milcz! - przeciął ostro tamten ani pary z gęby i w tył zwrot! Tim zamrugał
powiekami. Rozkaz brzmiał zupełnie stanowczo.
Nie, to nie wyglądało ani trochę na bredzenie wariata, raczej...
Zamarł w niepewności: co robić? Rewolwer miał całkiem przekonywającą wymowę.
Ale z drugiej strony pociąg... Tim widział już w życiu niejedno. I właściwie o co tamtemu
chodzi? - mózg pracował gorączkowo, usiłując bezskutecznie wywołać jakiś sens z całej tej
niesamowitej historii.
- No? - W ukrytych pośród gąszczu zarostu źrenicach zamigotały zielonkawe płomyki.
Oparty na cynglu palec wyraźnie drgnął.
Ostry, nabrzmiały groźbą dźwięk głosu wyrwał wreszcie Tima z osłupienia. Tu nie
było nad czym rozmyślać. Zaczął już kombinować z kim ma do czynienia. Dla takiego posłać
komuś ołowiany poczęstunek znaczyło na pewno mniej, niż dla innego kichnięcie.
Ociężałym ruchem podniósł ramiona w górę nie spuszczając wzroku z zasmolonego
palca, trzymającego jego życie na ostrzu sprężynki. Sam przecież miał nie od dzisiaj pukawkę
i dobrze wiedział, jak łatwo wprowadzić w ruch iglicę. A potem... Łatwo komuś gadać o
opanowaniu.
Niebezpieczne płomienie w szarych źrenicach zgasły. Drżenie palca zniknęło.
Pomimo zarostu Tim zauważył, jak z twarzy rzekomego pomocnika ustąpił wyraz napiętej
czujności.
- Dobra. Teraz w tył zwrot! - Głos brzmiał jakimś drewnianym chropowatym
dźwiękiem.
- Na pewno zmienia go umyślnie - skonstatował ospale Tim, odwracając się twarzą do
bocznego okienka. Nie myślał już więcej o jakimkolwiek oporze. Nie przegadasz rewolweru.
W Seward czeka nań żona i dwoje drobnych dzieci. Nie wyżyją przecież z
pięćdziesięciodolarowej emeryturki. A większej jeszcze nie wysłużył. Zresztą i tak nic nie
potrafi zaradzić, po co więc ostrzyć zęby na gryzienie piasku?
Poczuł lekkie dotknięcie w okolicy tylnej kieszeni skórzanych spodni. Tamten dobrze
wiedział, gdzie szukać. Nie od dziś szedł pewnie swoją ścieżką. Zręczne palce wysunęły
delikatnie browing Tima. Ten ani drgnął. Wielkie rzeczy, pukawka. Niecałe pięć dolarów.
Kupi drugi i następnym razem będzie trzymał bliżej pod palcami. Nie puści nauczki mimo
nosa... ba, drugim razem, ale w tym sęk, czy dożyje tego drugiego razu? Któż zdoła rozgryźć,
co tkwi w głowie takiego typa. Ale nadzieja zaczęła sączyć się cieniutką strużką poprzez
serce - może dożyję... Gdyby miał zamiar zastrzelić, nie zabierałby chyba rewolweru. - W
każdym razie nie dam mu powodu do pociągnięcia za cyngiel! - postanowił solennie.
Tymczasem nieznajomy ujął zdecydowanie rączkę dźwigni i powoli nacisnął ku
dołowi. Znowu przenikliwy gwizd ulatującej pary przeciął powietrze. Białe obłoki gęsto
zasnuły oczyszczoną ze śniegu powierzchnię szyb. Stukot kół zaczął powoli zamierać.
Jeszcze kilkadziesiąt sekund i pociąg zastygł w bezruchu.
Aha - Tim stłumił westchnienie więc o to chodziło? Taki pech. Żeby akurat na niego
musiała trafić taka paskudna historia. Po przeszło dziesięciu latach nienagannej służby! Kto
wie, czy nie będą podejrzewać o zmowę?... Wszystko możliwe.
Wlepił oczy w okienko. Poprzez przerzedzane ostrymi porywami wiatru kłęby pary
ujrzał, jak spomiędzy gęstwiny wybiegło kilkanaście postaci z rewolwerami w rękach. - Tak -
skonstatował markotniejąc - wszystko przygotowane jak należy. Pomimo zawiei, dojrzał na
twarzach biegnących czarne chustki. Czyżby banda Wilka? Mocno coś na nią wyglądało.
Gdzieś poza tendrem mignął ognik i zaraz potem głuchy odgłos strzału przeniknął
poprzez szybę. Drugi... trzeci... Teraz już trzeszczały gęstą kanonadą. W ambulansie
pocztowym wieźli całkiem solidną przesyłkę dla oddziału Banku Federacyjnego w Fairbanks
i dostali odpowiednią ochronę. - Bandyci mogą sobie zęby połamać na tym kęsku - pomyślał
ze złośliwym zadowoleniem.
Biegnący zapadli w zaspy śniegu. Nie pokazywali ani końca nosa. Gdzie tam takich
trafić. Zupełnie stracił ich z oczu. Gdyby nie błyski ognia migocące tu i ówdzie, można by
pomyśleć, że uciekli z powrotem do lasu. - Hm - obserwował z napięciem strzelaninę -
czyżby mieli zamiar przeprowadzić prawidłowe oblężenie pociągu?
To by ich mogło w rezultacie drogo kosztować. Przecież na posterunku w Hurrigan
Gulch siedzi kilku dróżników. Też chłopcy nie od parady. I każdy potrafi trzymać strzelbę z
właściwej strony. Lada chwila powinni nadciągnąć z odsieczą. A wtedy napastnikom wziętym
w dwa ognie będzie ciepło! Może jeszcze i on, Tim Spaney zaprowadzi dla odmiany tę
obrośniętą małpę, która go tymczasem trzyma na muszce, na posterunek w Seward. Da mu
wtedy bobu, aż się echo rozlegnie.
Buuuch!!! - Potężny grzmot przetoczył się gdzieś tuż za plecami. Gwałtowny wstrząs
powietrza uderzył w stalowe ścianki budki. Z brzękiem sypnęły na podłogę odłamki szkła. Na
szybie, przez którą patrzył, zaczerniała ciemna krecha pęknięcia. Nie zaryzykował
odwrócenia głowy. Zresztą i bez tego wiedział co zaszło: wysadzili drzwi ambulansu
dynamitem, albo czymś w tym rodzaju. Mieli głowy na karku; ci pukający na wiwat, spełniali
jedynie zadanie odwrócenia uwagi obrońców. Właściwy atak przyszedł z tamtej strony.
Strzelanina umilkła jakby ucięta nożem.
Nagle drgnął. Ostry, przeraźliwy krzyk przeciął powietrze. Docierał zupełnie wyraźnie
poprzez rozbitą szybę. Twarz Tima zszarzała. Zacisnął pięści, wpijając aż do bólu paznokcie
w dłonie, by opanować odruch rozpaczy. Boże! Mordują kogoś tuż przy nim, a on stoi jak
kamień, zastygły w tchórzliwym pragnieniu ocalenia swego życia!
Krzyk zabrzmiał powtórnie. Na czoło wystąpił mu zimny pot. - To... niemożliwe...
Nie wytrzymam... - szeptał bezgłośnie zsiniałymi wargami. - Kłębiaste strzępki krwawej mgły
wirowały w zawrotnym tempie przed oczyma. Coś dławiło stofuntowym ciężarem otępiały
mózg. - Mordują!!!
- To przecież przechodziło wytrzymałość ludzkich nerwów. Znowu ten sam głos.
Przestawał myśleć. Stracił kontrolę nad swymi odruchami. Wszystkie muskuły ciała sprężyły
się w szaleńczym pragnieniu skoku. Niespodziewany krzyk umierał w półdźwięku
przechodząc w jazgot, szybko wyrzucanych, nabrzmiałych histerią i przestrachem, ale nie
bólem słów.
Krew odpłynęła szeroką falą od serca. Naprężone muskuły zwiotczały nagle. Czuł, jak
drobne kropelki potu spływają po policzkach. Ażeby ją skręciło, tę wariacką histeryczkę! -
zaklął w duchu, z ogromną ulgą - wrzeszczy nie wiadomo czego, jak zarzynane prosię. A
człowiek o mały włos nie zainkasował kuli w stos pacierzowy.
Nie mógł powstrzymać wzruszenia ramion. Bandyta nie reagował. Widocznie nie
uważał, by ten niewinny gest mógł zagrozić jakimkolwiek niebezpieczeństwem.
Skądś z dołu zabrzmiał chrapliwy krzyk dzikiej gęsi. Sygnał, naturalnie. Jakie tam
gęsi o tej porze roku!
- Marsz do maszyny!
Spaney nie zrozumiał w pierwszej chwili.
- Jak to...? - spojrzał błagalnie na bandytę.
Zwyczajnie - wargę nieznajomego wykrzywił niewyraźny uśmiech - jedziemy dalej!
Wciąż jeszcze trzymał wycelowany w Spaneya rewolwer, jednak ruch ten stracił jakoś
swą poprzednią grozę. Teraz czynił wrażenie czegoś nieskończenie niedbałego.
Spaney położył niezdecydowanie dłoń na dźwigni. Nie, to mu się nie mogło pomieścić
w głowie w żaden sposób. Mieli jechać, a... tamten? Czyżby zamierzał wysiąść, jak gdyby
nigdy nic na stacji w Seward? A może kpi sobie z niego po prostu?
- Ale... - wyjąkał zduszonym głosem.
Uśmiech bandyty nabrał odcienia niefrasobliwej wesołości. Widocznie uważał
zmieszanie Spaneya za bardzo komiczne.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin