Becker Robert O. Selden Gary - Elektropolis. Elektromagnetyzm i podstawy życia.doc

(2880 KB) Pobierz
Powrót do spisu KIPPIN

Powrót do spisu KIPPIN
PRZEDRUK

ROBERT O. BECKER, GARY SELDEN
ELEKTROPOLIS. ELEKTROMAGNETYZM I PODSTAWY ŻYCIA
(The Body Electric / wyd. orygin.: 1987)


Mojej żonie Lilian
– R.O.B.


Howardowi Rhodesowi,
wdzięczny student
-G.S.

 


SPIS TREŚCI:

Wprowadzenie. Obietnica sztuki

Część pierwsza. Wzrastanie i odrastanie

Rozdział pierwszy. Głowa hydry i krew meduzy
Rozdział drugi. Zarodek w ranie
Rozdział trzeci. Znak cudu

Część druga. Pobudzający prąd

Rozdział czwarty. Potencjały życia
Rozdział piąty. Elektryczny obwód świadomości
Rozdział szósty. Delikatny gen
Rozdział siódmy. Dobra wiadomość dla ssaków

Część trzecia. Nasza utajona energia uzdrawiająca

Rozdział ósmy. Srebrna różdżka
Rozdział dziewiąty. Drzewo narządów
Rozdział dziesiąty. Serce Łazarza
Rozdział jedenasty. Samonaprawcza sieć
Rozdział dwunasty. Zawracanie z niewłaściwej drogi

Część czwarta. Istota życia

Rozdział trzynasty. Rozdział, którego zabrakło
Rozdział czternasty. Oddychanie wraz z Ziemią
Rozdział piętnasty. Srebrny młotek Maxwella

Postscriptum: Nauka upolityczniona
Słownik podstawowych pojęć
Do polskiego wydania

 


Spis Treści / Dalej

Podziękowania

Chcielibyśmy podziękować naszym żonom, Lilian Becker i Maureen Sugden, których miłość, pomoc i cierpliwość umożliwiły nam napisanie tej książki. Chcielibyśmy także wyrazić uznanie dla wkładu, jaki wnieśli redaktor Maria Guarnascłfelli oraz redaktor tego właśnie tomu Bruce Giffords. Wyrazy podziękowania kierujemy także w stronę Julie Weiner, która pierwsza uznała publikację tej książki za rzecz wartą zachodu, jak również Susan Schleifelbein, która przed kilku laty rozpoczęła pracę nad pierwszym szkicem tej książki. Jesteśmy ponadto wdzięczni przyjaciołom, kolegom, badaczom i ośrodkom, których nie sposób tu wyliczyć. Tym, o których nie wspomnieliśmy w tekście składamy na tym miejscu nasze najserdeczniejsze podziękowania.


Uwaga od współautora tomu

Bob Becker prawie trzydzieści lat pracował nad zagadnieniami, które są omówione w niniejszej książce. Ja zaś nie poświęciłem nawet dwu lat na to, aby mu pomóc w zorganizowaniu materiałów i w ubraniu ich w szatę słowną. Tak więc zdecydowałem się na zrelacjonowanie całej sprawy z jego punktu widzenia. Jeśli zatem nie będzie w książce specjalnego zastrzeżenia, wszystkie "Ja" odnoszą się do Niego, zaś wszystkie “my" – do Niego i współpracowników, którzy prowadzili z Nim badania.

Gary Selden


Wprowadzenie
Obietnica sztuki

Jeszcze dobrze pamiętam czasy poprzedzające wprowadzenie penicyliny. Pod koniec drugiej wojny światowej lek ten powszechnie już stosowano w medycynie cywilnej. Jako student medycyny obserwowałem pacjentów przepełnionego każdej zimy nowojorskiego szpitala Bellevue. Szpital ten, przypominający prawdziwe miasto bizantyjskie, ciągnął się przez cztery przecznice; jego nacierające na siebie pod różnymi kątami cuchnące i podstarzałe budynki połączone były tunelami niczym królicze jamy. Nowy Jork podczas tej wojny nabrzmiewał robotnikami, marynarzami, żołnierzami, pijakami, uciekinierami i chorobami, jakie ci ludzie znosili ze sobą z całego świata. Chyba tylko tu można było uzyskać wszechstronne wykształcenie medyczne. Zgodnie ze statutem Bellevue bez względu na przepełnienie szpitala należało przyjąć każdego pacjenta, który potrzebował leczenia szpitalnego. W rezultacie łóżka stały jedno obok drugiego, zajmując najpierw całą przestrzeń sal, a później korytarzy. Oddział stawał się faktycznie zamknięty, kiedy fizycznie nie można było już wydostać z windy jeszcze jednego łóżka.

Większość pacjentów cierpiała na płatowe (wywołane przez pneumokoki) zapalenie płuc. Nie trzeba było długo czekać na rozwój tej choroby; bakterie rozmnażały się w niepohamowanym tempie, przenikając z płuc do układu krwionośnego i po trzech, czterech dniach pojawiały się pierwsze symptomy kryzysu. Gorączka wzrastała do 40° – 40,5°C i pacjent zaczynał majaczyć. W tej sytuacji pozostawały dwie drogi rozwoju sytuacji: jeśli skóra pozostawała gorąca i sucha, oznaczało to, że chory umrze, jeśli jednak pocił się, wiedzieliśmy, że wyzdrowieje. Choć leki sulfatydowe często okazywały się skuteczne w łagodniejszych przypadkach zapalenia płuc, końcowy wynik ciężkiego płatowego zapalenia płuc w dalszym ciągu był zależny od rezultatu walki pomiędzy infekcją i siłami odporności samego organizmu pacjenta. Mając pełne zaufanie do świeżo nabytej wiedzy medycznej, byłem przerażony widząc, że w gruncie rzeczy jesteśmy bezradni, nie mając żadnego wpływu na przebieg infekcji.

Komuś, kto nie przeżył tego okresu przejściowego, trudno docenić wielkość zmiany, jaką przyniosła penicylina. Teraz, dzięki szczypcie białego proszku, można było skutecznie w ciągu kilku godzin wyleczyć chorobę, którą cechowała śmiertelność bliska 50%, chorobę, wobec której byliśmy bezbronni; zabijającą sto tysięcy Amerykanów każdego roku, bez względu na zamożność i wiek. Większość lekarzy, którzy kończyli studia po 1950 roku, nigdy nie miała okazji widzieć kryzysu wywołanego przez pneumokokalne zapalenie płuc. Chociaż wpływ penicyliny na praktykę medyczną był nadzwyczaj wielki, jeszcze większy okazał się w dziedzinie filozofii medycyny. Aleksander Fleming, zauważywszy w 1928 roku, że zupełnie przypadkowe zakażenie kultur bakteryjnych przez pleśń Penicillmum notatum spowodowało śmierć prowadzonych przez niego hodowli bakteryjnych, dokonał odkrycia, które ukoronowało naukową medycynę. Dzięki bakteriologii i higienie udało się już do tego czasu pokonać wielkie plagi. Teraz penicylina i antybiotyki, które pojawiły się po tych wielkich osiągnięciach, niszczyły ostatnich niewidocznych drapieżników o znikomych rozmiarach.

Lekarstwo to dokonało w medycynie zmiany, której symptomy nabierały coraz większej wyrazistości już w XIX wieku. Przedtem medycynę uznawano za sztukę. Dzieło sztuki – jakim było wyleczenie – wynikało ze współdziałania woli pacjenta oraz intuicji i sprawności lekarza w wynajdywaniu remediów, o których wiedzę nagromadzono w rezultacie całych stuleci prób i błędów. Jednak w ostatnich dwu wiekach medycyna coraz bardziej stawała się nauką czy też dokładniej to określając: dziedziną zastosowań jednej z gałęzi nauki – biochemii. Techniki medyczne zaczęto teraz weryfikować zarówno w świetle aktualnych wyników biochemii, jak też wyników empirycznych. Sposoby leczenia, które nie przystawały do koncepcji chemicznych – nawet jeśli wydawało się, że są skuteczne – zarzucano jako pseudonaukowe lub wręcz oszukańcze.

W tym samym czasie – był to element tego samego procesu – zaczęto określać życie jako zjawisko wyłącznie chemiczne. Zawiodły wszelkie próby znalezienia duszy, iskry życia, czegoś subtelnego, co miało powodować, iż materia żywa różni się czymś od martwej. W miarę jak wzrastała nasza wiedza o kalejdoskopowej aktywności wnętrza komórek, życie zaczynano uznawać za szereg następujących po sobie, fantastycznie złożonych reakcji, lecz nie różniących się w istocie od reakcji prostszych, takich jakie przeprowadzano w laboratoriach każdego liceum. Wydawało się zatem zupełnie logiczne przekonanie, że choroby naszego chemicznego ciała można najskuteczniej wyleczyć poprzez zastosowanie odpowiedniego przeciwśrodka chemicznego, takiego jak penicylina, która wymiata inwazję bakteryjną, nie uszkadzając ludzkich komórek. Fakt odszyfrowania w kilka lat później kodu DNA wydawał się stanowić tak zdecydowaną podstawę dla chemicznego obrazu fundamentu życia, że podwójna helisa stała się jednym z najbardziej hipnotycznych symboli naszych czasów. Fakt ten wydawał się być ostatecznym dowodem na to, że wyewoluowaliśmy w ciągu czterech miliardów lat przypadkowych zderzeń molekuł, że nie było żadnej zasady przewodniej, prócz niezmiennych własności samych atomów.

Rezultatem filozoficznym sukcesu, jaki odniosła medycyna chemiczna, była wiara w technologiczne cudotwórstwo. Lekarstwa zostały uznane za najlepszy lub jedyny środek leczenia wszystkich chorób. Prewencja, sposób odżywiania, ćwiczenia, sposób życia – wszystko to traktowano jako pewien tylko retusz. Nawet teraz, kiedy upłynęło już tyle lat, a za miliony wydanych dolarów uzyskano znikome wyniki, w dalszym ciągu przyjmuje się, że środkiem, który pozwoli leczyć raka, będzie jakiś związek chemiczny, zabijający komórki nowotworu nie uszkadzając zdrowych. W miarę jak chirurdzy stawali się coraz bardziej biegli w naprawianiu struktur cielesnych czy też w zastępowaniu ich sztucznymi, wiara w technologiczne cudotwórstwo objęła także ideę, że przeszczepiona nerka, wykonana z tworzywa sztucznego zastawka serca, staw biodrowy z plastiku, stali i teflonu są równie dobre jak oryginalne, a nawet więcej – że są od nich lepsze, bo są trwalsze. Pomysł człowieka bionicznego stał się naturalnym następstwem zachwytu nad penicyliną. Jeśli człowiek jest jedynie maszyną chemiczną, to w gruncie rzeczy jest on również robotem.

Nikt spośród tych, którzy widzieli umieranie z powodu zapalenia płuc i tysiąca innych chorób zakaźnych albo wyraz oczu umierającego pacjenta, który właśnie otrzymał dar dodatkowych dziesięciu lat życia dzięki nowej zastawce sercowej, nie zaprzeczy korzyści, jakie niesie nowa technologia. Jednakże, jak to bywa z postępem we wszystkich dziedzinach, tak i tutaj zapłaciliśmy czymś, czego nie można zastąpić. Tą ceną jest humanitarność medycyny. W technologicznie zorientowanej medycynie nie ma miejsca na domniemaną świętość lub unikalność życia. Nie ma zapotrzebowania na zdolność organizmu pacjenta do samoleczenia ani na żadną strategię jej wzmacniania. Jeśli organizm traktuje się jako automat chemiczny, oznacza to, iż nie jest istotne, czy lekarz zna pacjenta i dba o niego, czy pacjent lubi lekarza i ma do niego zaufanie.

Z powodu tego, co medycyna pozostawiła za sobą, żyjemy teraz w czasach prawdziwej manii technologicznej. Obietnica trwałego zdrowia i wydłużonego życia ludzkiego okazała się próżna: Choroby zwyrodnieniowe – atak serca, arte-rioskleroza, rak, atak apopleksji, artretyzm, wrzody i cała reszta – zajęły miejsce chorób zakaźnych. Spełniają przez to rolę głównych czynników zagrażających życiu i obniżających jego jakość. Niesłychana kosztowność medycyny zachodniej spowodowała, że środki, jakimi ona dysponuje, znajdują się dalej niż kiedykolwiek od ludzi biednych. Zagraża ona załamaniem systemów gospodarczych tych państw. Zbyt często bowiem działo się tak, że nasze sposoby leczenia stawały się bronią obosieczną, doprowadzając później do różnych chorób wtórnych, na które znów, z pełną determinacją, szukamy nowego lekarstwa. Zdehumanizowane leczenie, raczej symptomów niż pacjentów, wyalienowało wielu spośród tych, którzy mogą pozwolić sobie na płacenie. Rezultatem tego jest pewna forma medycznej schizofrenii, polegająca na odwracaniu się wielu ludzi od medycyny ustabilizowanej na rzecz holistycznej medycyny typu przednaukowego,, która zbyt często gardzi prawdziwymi korzyściami, jakie niesie ze sobą technologia, a podkreśla ważność relacji pomiędzy pacjentem i lekarzem oraz opieki prewencyjnej i wrodzonych, naturalnych zdolności do odzyskiwania zdrowia.

Niepowodzenia technologicznej medycyny wynikają, co zakrawa na paradoks, z jej sukcesów, które najpierw wydawały się tak olbrzymie, że usunęły w cień wszystkie aspekty medycyny jako sztuki. Lekarz przestał już być współczującym uzdrawiaczem, pracującym u łóżka chorego, posługującym się sercem, rękami i umysłem. Stał się on natomiast opiekunem w. białym kitlu, pracującym w biurze lub laboratorium. Zbyt wielu lekarzy nie uczy się od pacjentów, lecz od swoich profesorów. Wspaniale osiągnięcia na polu zwalczania infekcji przekonały przedstawicieli tego zawodu o ich nieomylności, a ich przekonania skostniały, przyjmując postać dogmatu. Zjawiska życiowe niemożliwe do wyjaśnienia w oparciu o współczesną biochemię albo ignorowano, albo niewłaściwie interpretowano. W rezultacie tego medycyna opierająca się na nauce odeszła od podstawowej zasady nauki – rewizji jej danych i teorii w świetle nowych danych. Tak więc medycyna naukowa przestała poszerzać horyzonty, a więc zaniechała tego, co utrzymywało fizykę w stanie wielkiej witalności. Założenia mechanistyczne, leżące u podstaw współczesnej medycyny, są pozostałością z początku tego stulecia, kiedy to nauka forsowała dogmatyczną religię, by znaleźć dowody na ewolucję. (Ponowna erupcja tego samego sporu dzisiaj wskazuje, że nigdy nie można ostatecznie wygrać bitwy przeciw skostniałemu stylowi myślenia). Nie zostały wbudowane w biologię osiągnięcia cybernetyki, chemia zorientowana na ekologię i żywienie oraz fizyka ciała stałego. Niektóre dziedziny, takie jak parapsychologia, całkowicie wyłączono z głównego strumienia badań naukowych. Nawet technologia genetyczna, którą obecnie przyjmuje się z podziwem zapierającym dech w piersiach, oparta jest na zasadach, których nie poddawano krytyce przez dziesięciolecia, ale mimo to nie ma związku z jakąś ogólniejszą koncepcją życia. Badania medyczne, ograniczone prawie całkowicie do terapii lękowej, można było prowadzić przez ostatnie trzydzieści lat z nałożonymi na oczy końskimi okularami.

Nic więc dziwnego, że biologia medyczna jest skażona czymś w rodzaju widzenia tunelowego. Dużo wiemy o procesach, takich jak: realizacja kodu genetycznego, funkcje układu nerwowego w procesie postrzegania wzrokowego, ruchy mięśni, krzepnięcie krwi i Oddychanie, zarówno na poziomie całego ciała, jak też na poziomie komórkowym. Te bardzo złożone, lecz “powierzchniowe" procesy są jednakże tylko narzędziem, jakie życie wykorzystuje dla przetrwania. Biochemicy i lekarze nie są bynajmniej bliżej “prawdy", niż miało to miejsce przed trzydziestu laty. Albert Szent-Gyorgyi, odkrywca witaminy C, sytuację tę określił w następujący sposób: “Znamy jedynie symptomy życia." Nie wiemy w gruncie rzeczy nic o takich podstawowych funkcjach życiowych, jak: ból, sen, kierowanie podziałami komórek, wzrost i gojenie. Niewiele wiemy o sposobach, jakimi organizm reguluje aktywność metaboliczną w cyklach, które są dostrojone do fluktuacji Ziemi, Księżyca i Słońca. Wykazujemy ignorancję w odniesieniu do niemal każdego aspektu świadomości, którą w ogólności można określić jako skierowaną na siebie integralność, pozwalającą każdej istocie żywej porządkować odpowiedzi na potrzebę jedzenia, picia, reprodukcji oraz unikania niebezpieczeństw za pośrednictwem zachowania, poczynając od tropizmów, poprzez instynkt, wybór, pamięć, naukę, indywidualność, kończąc na twórczości u bardziej złożonych form życia. Problem polegający na tym, iż nie wiemy, kiedy wyłączyć zasilanie aparatury podtrzymującej funkcje organizmu znajdującego się w stanie krytycznym, dowodzi tego, że nie potrafimy precyzyjnie określić momentu śmierci. Mechanistyczna chemia nie wystarcza, by zrozumieć te tajemnice życia, spełnia więc obecnie funkcję bariery dla ich poznania. Erwin Chargaff, biochemik, który odkrył zasady powstawania par zasad w DNA, otwierając przez to drogę do zrozumienia struktury genu, bardzo dokładnie ujął nasz dylemat, kiedy napisał, co następuje, o biologii: “Żadna inna z nauk nie odnosi się w swojej nazwie do przedmiotu, którego nie potrafi zdefiniować."

Wziąwszy pod uwagę obecny klimat, muszę przyznać, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Nie byłem dobrym, biegłym lekarzem we współczesnym znaczeniu tego słowa. Zbyt wiele czasu spędziłem przy łóżkach kilku pacjentów cierpiących na nieuleczalne choroby, których nikt nie podjął się leczyć. Starałem się dociec, w którym miejscu nasza ignorancja zaciążyła na ich losie. Podjąłem drogę pod prąd ortodoksji i dawałem upust swojej pasji do eksperymentowania. Dzięki temu moja praca stała się zaczątkiem mało znanych badań, które zainicjowały próbę sformułowania nowej definicji życia.

Badania moje rozpoczęły się od eksperymentów nad regeneracją, to jest zdolnością niektórych zwierząt (salamandra jest tego najlepszym przykładem) do wykształcania doskonałych kopii tych części ciała, które uległy zniszczeniu. Badania te, opisane w części pierwszej, doprowadziły do odkrycia nie znanego dotąd aspektu życia zwierzęcego – istnienia prądów elektrycznych w składnikach układu nerwowego. Ten, mający istotne znaczenie, postęp pozwolił na lepsze zrozumienie procesów gojenia się złamań kostnych, dostrzeżenie nowych aspektów badań nad rakiem oraz stworzył nadzieję na regenerację u ludzi – nawet serca i rdzenia kręgowego – i to w niezbyt odległej już przyszłości. Prace nad tymi zagadnieniami omówione będą w częściach drugiej i trzeciej. Część czwarta wreszcie poświęcona będzie omówieniu nowego punktu widzenia, który uwzględnia elektryczny wymiar życia – w procesach gojenia, bólu, wzrostu, świadomości, samej naturze życia i w niebezpieczeństwach, jakie niesie nasza technologia elektromagnetyczna.

Jestem przekonany, że odkrycia te zwiastują rewolucję w biologii i medycynie. Któregoś dnia umożliwią one lekarzowi sterowanie i stymulowanie procesu gojenia zależnie od potrzeby. Wierzę, że ta nowa wiedza zwróci również medycynę ku większej pokorze, gdyż powinniśmy wiedzieć, że wszystkie nasze osiągnięcia bledną w porównaniu z tym, do czego są zdolne siły samoleczenia, które drzemią w każdym organizmie. Wyniki przedstawione na następnych stronach tej książki przekonały mnie, że nasze rozumienie życia będzie zawsze niedoskonałe. Mam jednak nadzieję, że uświadomienie sobie tego stanu rzeczy nie pozbawi medycyny aspektów naukowych, lecz przywróci jej walor sztuki. Dopiero wtedy będzie mogła spełnić obietnicę uwolnienia od chorób.

 


Wstecz / Spis Treści / Dalej

Salamandra: energia jest nasieniem zagrzebanym w szpiku...
Octavio Paź

Rozdział pierwszy
Głowa hydry i krew meduzy

Zdrowie jest tylko jedno, lecz chorób jest wiele. Wydaje się też, że istnieje tylko jedna zasadnicza silą uzdrawiająca, chociaż znamy ogromną liczbę szkół w medycynie, które uczą, jak nakłaniać ją do działania.

Mitologia, którą akceptujemy, zaprzecza istnieniu jakiejś jednej uogólnionej siły, wskazuje natomiast na tysiące leków ustawionych na półkach aptecznych, z których każdy jest dobry na kilka chorób, ale często zaledwie na fragment jednej. System ten sprawdza się zazwyczaj dość dobrze, szczególnie w przypadku leczenia chorób bakteryjnych, lecz nie różni się w istotny sposób od wcześniejszego systemu, gdzie określone bóstwo lub święty, mający nadzór nad określoną rośliną leczniczą, miał władzę nad każdą chorobą i każdą częścią ciała. Nowoczesna medycyna nie zrodziła się w pełnej postaci w głowach Pasteura i Listera przed stu laty.

Analizując zaistniałą sytuację, dojdziemy do wniosku, że większość systemów medycznych łączyła wspomniane specyfiki z bezpośrednim odwołaniem się do tej samej zasady witalnej we wszystkich chorobach. Te siły wewnętrzne można mobilizować na wiele sposobów, lecz wszystkie one są odmianami czterech nakładających się na siebie czynników: wiary, magii, oddziaływań psychicznych oraz spontanicznego odzyskiwania zdrowia. Choć nauka naśmiewa się z wszystkich czterech, wydaje się, że są one skuteczne również w przypadku chorób degeneracyjnych lub wymagających długotrwałego leczenia. W tym względzie ich skuteczność dorównywałaby temu, co zachodnia medycyna może zaoferować pacjentom.

Podczas seansu leczenia wiarą następuje wprowadzenie w stan transu zarówno pacjenta, jak i osoby uprawiającej ten typ leczenia. Ta ostatnia spełnia rolę orędownika wstawiającego się za chorym u domniemanej Istoty Wyższej albo spełnia funkcję przekaźnika. Ponieważ brak pożądanych skutków zdrowotnych zawsze można złożyć na karb braku wiary, ta odmiana medycyny w dalszym ciągu jest kopalnią złota dla szarlatanów. Może to uchodzić za jakieś poszerzenie efektu placebo, który wywołuje poprawę stanu zdrowia u jednej trzeciej osób przekonanych, że fakt leczniczego oddziaływania miał rzeczywiście miejsce, podczas gdy w rzeczywistości podano im tylko środek symulujący lekarstwo. W leczeniu wiarą wymaga się nawet od pacjenta większej dozy wiary – udział osoby nie wierzącej może uniemożliwić wyleczenie i zawsze może dać okazję osobie prowadzącej takie leczenie do wytłumaczenia miernego wyniku przez stwierdzenie: “A nie mówiłem, że trzeba uwierzyć?". Jeśli jednak spośród tych często w rozmaity sposób potwierdzanych przypadków kilka jest prawdziwych, to uleczony stwierdza, że wiara przeszła w pewność, gdyż jego obumarła ręka znów zaczyna doznawać wrażeń, czuje się on jak wygłodzone zwierzę, które zbudziło się po hibernacji.

W leczeniu magicznym następuje przesunięcie nacisku z wiary pacjenta na wytrenowaną wolę lekarza i na wiedzę okultystyczną. Za przykład może tu służyć legenda o lecie, egipskim magu z czasów, gdy żył Chufu (Cheops), budowniczy Wielkiej Piramidy. Gdy miał 110 lat, Teta został wezwany przed oblicze władcy, aby pokazać swą umiejętność przywracania życia przez przyłączenie do ciała odciętej głowy. Chufu rozkazał, by ścięto głowę jednemu z więźniów, lecz Teta zasugerował, że na razie wolałby poprzestać na zwierzęciu. Tak więc odcięto głowę gęsi. Ciało jej położono po jednej stronie sali, a głowę po drugiej. Teta ponawiał słowa obdarzone mocą i za każdym ich powtórzeniem głowa i ciało zwierzęcia lekkimi szarpnięciami zbliżały się ku sobie, aż wreszcie obydwa rozdzielone fragmenty zetknęły się. Szybko doszło do ich zespolenia – ptak podniósł się i zaczął gęgać. Niektórzy uważają legendarne cuda Jezusa za część tej samej starej tradycji, z którą zapoznał się jeszcze, jako nad wiek rozwinięte dziecko, gdy był w Egipcie.

Niezależnie od tego, czy wierzymy w dosłowną prawdziwość tych szczególnych relacji, w ciągu długiego czasu uzbierało się tyle wiarygodnych orzeczeń o “cudach" uzdrowienia, że byłoby to zapewne objawem zarozumialstwa, gdyby je dyskredytować jako zmyślenia. Opierając się na materiale zawartym w tej książce, zalecam coleridge'owskie “świadome zawieszenie niedowierzania" do czasu, aż lepiej zrozumiemy procesy odzyskiwania zdrowia. Jak się zdaje, szamani kiedyś pomogli przynajmniej niektórym z pacjentów i czynią to w dalszym ciągu tam, gdzie się jeszcze utrzymali na obrzeżach świata uprzemysłowionego. Medycyna magiczna zdaje się sugerować, że nasze poszukiwanie mocy uzdrawiającej jest nie tyle poszukiwaniem, ile aktem przypominania sobie czegoś, co kiedyś intuicyjnie uważaliśmy za własne; formą przypomnienia, w której przez inicjację i terminowanie u obdarzonych mocą mężczyzny lub kobiety następuje przenoszenie lub budzenie wiedzy.

Czasami jednak ten sekret nie musi się ujawniać i przynosić korzyści. Zbadano już wielu psychicznych uzdrawiaczy, zwłaszcza w Związku Radzieckim, którzy nie byli świadomi swego daru, wcale go nie szukali u siebie i wykryli tylko dzięki przypadkowi. Jednym z takich ludzi, który demonstrował swój talent na Zachodzie, był Oskar Estebany. Będąc w połowie lat 30-tych pułkownikiem armii węgierskiej zauważył, że konie, które on sam obrządzał, były sprawniejsze i szybciej zdrowiały niż te, którymi opiekowali się inni. Obserwował on i wykorzystywał nieformalnie swoje zdolności przez długie lata, aż, zmuszony do emigracji po rewolucji węgierskiej w 1956 roku, osiedlił się w Kanadzie. Tam został zauważony przez doktora Bernarda Grada, który był biologiem na Uniwersytecie McGill. Grad stwierdził, że Estebany może przyspieszać gojenie się ran na grzbiecie królika. Pomiary wykazały, że gojenie to jest szybsze w grupie zwierząt poddanych oddziaływaniu niż w grupie kontrolnej. Estebany'emu nie było wolno dotykać zwierząt, lecz jedynie umieszczać swe ręce w pobliżu klatki, gdyż sam kontakt bezpośredni mógłby przyspieszać gojenie. Mógł on przyspieszać rozwój owsa, jak również reaktywować uszkodzone promieniami ultrafioletowymi próbki enzymu żołądka – trypsyny – w zupełnie podobny sposób, jak czyniło to pole magnetyczne, z tym jednak, że nie udało się wykryć, przy pomocy przyrządów wtedy dostępnych, pola magnetycznego w pobliżu jego ciała.

Rozważane przez nas dotąd typy uzdrawiania miały jako wspólny czynnik trans i dotyk, lecz niektóre spośród nich nie wymagają nawet obecności uzdra-wiacza. Istotnym składnikiem spontanicznych cudów w Lourdes i innych miejscach świętych jest jedynie wizja, gorąca modlitwa, być może trwające tylko moment połączenie się ze świętą relikwią oraz silna koncentracja na chorym narządzie lub kończynie. Inne doniesienia mówią jedynie o silnej koncentracji, traktując pozostałe czynniki jako wspomagające osiągnięcie celu. W piątej księdze Iliady znajduje się opis następującego zdarzenia: Diomedes olbrzymim kamieniem zmiażdżył kość biodrową Eneasza. Apollo zabrał trojańskiego herosa do świątyni uzdrowień w Pergamonie i spowodował w ciągu kilku minut, że noga Eneasza stała się w pełni sprawna. W podobny sposób zostaje wyleczony Hektor, kiedy nieco później skała spada mu na piersi. Moglibyśmy nie brać poważnie tych relacji, gdyby wielki poeta Homer nie był tak realistyczny w opisywaniu innych szczegółów pola bitwy i jeśli nie byłyby dostępne doniesienia o żołnierzach ostatnich wojen, którzy przeżyli “śmiertelne" zranienia lub okazali się zdolni do ignorowania ran, które w normalnych warunkach powodowałyby rozdzierający ból. Chirurg armii brytyjskiej, lejtnant pułkownik H.K. Beecher, opisał po drugiej wojnie światowej 225 takich przypadków. W 1943 foku pod Anzio pewien żołnierz, wskutek wybuchu szrapnela, mając uszkodzone w okolicy kręgosłupa siedem żeber, przy tym podziurawione płuca i nerki, siniejący i bliski śmierci starał się podnieść z posłania w przekonaniu, że leży na swej strzelbie. Krwawienie zmniejszyło się, skóra odzyskała normalny kolor, a ogromna rana zaczęła się goić bez żadnego leczenia prócz nieznacznej dawki łagodnego środka uśmierzającego ból, amytalu sodu, którą mu zaaplikowano z braku morfiny.

Te zdarzające się od czasu do czasu nadzwyczajne przypadki stresu pola bitewnego bardzo przypominają zdolność joginów do sterowania odczuwaniem bólu, zatrzymywania krwawienia i przyspieszonego gojenia ran jedynie przy pomocy woli. Badania nad biologicznym sprzężeniem zwrotnym, prowadzone przez Fundację Menningera i inne instytucje, wykazały, że tego samego typu moce można wyzwalać u ludzi, którzy nie przeszli treningu joginistycznego. To, że można wykorzystywać wolę do usuwania dysfunkcji cielesnych, udowodnił także Norman Cousins rzucając śmiałe wyzwanie, by przy pomocy terapii śmiechem pokonać zesztywniające zapalenie kręgów kręgosłupa (okaleczającą chorobę, w której kręgi i wiązadła kręgosłupa twardnieją jak kości) czy też podobnie uwieńczone powodzeniem posługiwanie się technikami wizualizacji w celu ogniskowania sił umysłowych przeciw rakowi.

Niestety, wszystkie te podejścia nie są wystarczająco skuteczne. Wspólny mianownik naszej ignorancji w zakresie wszelkich uzdrowień – w tym nawet leczenia chemicznego, o którym twierdzimy, że rozumiemy jego mechanizmy – pozostaje tajemnicą. Jego nieprzewidywalność zawsze dokuczała lekarzom. Lekarze nie mogą podać powodu, dla którego jeden pacjent reaguje na znikomą dawkę jakiegoś lekarstwa, podczas gdy inny pozostanie obojętny na dziesięciokrotnie większą, albo też dlaczego niektóre typyraka cofają się, a inne wzrastają nieubłaganie, aż do zabicia organizmu.

Jakim sposobem energia, jeśli zostanie zogniskowana, może doprowadzać do wspaniałej transformacji? To, co wydawało się prowadzić niechybnie do zejścia śmiertelnego, nagle zmienia kierunek swego biegu. Uzdrowienie w takiej sytuacji można uznać niemal za cud. Bezustanne odrastanie uszkodzonych części i nieuleganie śmierci są sprawami pospolitymi w świecie bogów. Często jest o tym mowa nawet w mitach, które nic nie mają wspólnego z problemem leczenia. Martwi Wikingowie przechodzili do krainy, gdzie mogli zażywać przyjemności polowania przez cały dzień, wiedząc, że odniesione rany zagoją się, zanim nadejdzie dzień następny, kiedy znów zostaną okaleczeni. Stale odrastająca wątroba Prometeusza była tylko wyszukaną formą zemsty Zeusa, który – za przekazanie ludziom ognia przez tego tytana – wysyłał orła, by mógł wiecznie sycić swój głód tym jednym z najbardziej witalnych narządów. Podanie to wskazuje także, iż starożytni Grecy wiedzieli już co nieco o zdolności powiększania się wątroby, jako sposobie kompensacji doznanych uszkodzeń.

Także Hydra okazała się bardzo biegła w dokonywaniu na poczekaniu bardzo zadziwiających rzeczy. Jej zabicie było drugim z zadań, jakie postawił przed Herkulesem król Eurysteusz. Bestia miała od siedmiu do stu głów i za każdym razem, kiedy Herkules ścinał jedną, dwie nowe wyrastały w jej miejsce. Uporał się z zadaniem dopiero wtedy, kiedy jego siostrzeniec zaczął wypalać miejsce ścięcia, skoro tylko ścięta głowa uderzała o ziemię.

W osiemnastym wieku miano hydry nadano maleńkiemu zwierzęciu wodnemu, mającemu od siedmiu do dwunastu “głów" czy też czułków na wydrążonym, podobnym do łodygi ciele. Powodem nadania tej nazwy była jego zdolność do regeneracji.-Mityczna Hydra pozostaje symbolem tej zdolności, zdolności przejawianej przez wszystkie zwierzęta, a także przez nasz organizm.

Rozmnażanie, będące normalnym sposobem, jakim posługuje się życie w przekształcaniu organizmu od nasienia do osobnika dorosłego, gdyby nie było tak rozpowszechnione, wydawałoby się czymś równie nieziemskim, jak regeneracja. W obydwu tych procesach widzimy zachodzenie zmian tego samego typu. Bohater grecki Kadmos, dzięki zasianiu zębów zabitego przez siebie smoka, powoduje, że wyrasta mu z nich wojsko. Pierwotny wąż odbywa stosunek z Jajem Świata, z którego wylęgają się wszystkie stworzenia żywe żyjące na Ziemi.

Bóg czyni Adama z żebra Ewy lub Ewę z żebra Adama w wersji późniejszej. Bóg nakazuje, by życie rozwijało się. Ten rozwój jest wypowiadany słowami genety-cznymi zakodowanymi w DNA. Każde z tych następujących po sobie wierzeń próbuje wyjaśnić na odpowiednim dla siebie poziomie te wspaniałe i dziwne metamorfozy. Gdyby jakiś mędrzec opowiedział nam o magicznym robaku, który zbudował sobie mały domek pozbawiony okien, spał w nim przez pewien czas, by potem wylecieć z niego jako wielobarwny ptak, niewątpliwie wyśmialibyśmy taki zabobon, gdybyśmy nigdy przedtem nie widzieli motyla.

Zadanie uzdrawiacza zawsze polegało na dokonywaniu czegoś, co nie jest zrozumiałe, na usuwaniu przeszkód (demonów, zarazków, beznadziejności), jakie pojawiły się pomiędzy chorym i siłą życia, skrycie pracującą na rzecz organizmu jako całości. Sposoby mogą być zarówno bezpośrednie – jak choćby wspomniane wyżej psychiczne – lub pośrednie. Można używać ziół, aby przyspieszyć powrót do zdrowia. Tradycja ta ciągnie się od prehistorycznych znachorek, poprzez zielnik i kodeks rzymskiego lekarza pochodzenia greckiego Dioskuri-desa, zielniki renesansowej Europy, do panującej obecnie terapii lękowej. Aby pobudzić uśpioną siłę uzdrawiającą w chorym ciele, można posłużyć się głodówką, kontrolowaną dietą i takim przestawieniem stylu życia, by doświadczać jak najmniej stresów. Ten ciąg można przeprowadzić wstecz od współczesnych nam neuropatów do Galena i Hipokratesa działających w czasach starożytnych. Posługujący w świątyniach uzdrawiania starożytnej Grecji i Egiptu pomagali wywołać u pacjenta sen, w trakcie którego albo miał rozpocząć się proces zdrowienia, albo miała być uzyskana informacja, co należy zrobić po przebudzeniu, aby pacjent mógł odzyskać zdrowie. Metoda ta wyszła już z użycia, lecz musiała być całkiem niezła, gdyż świątynie były pełne tabliczek zapisanych przez wdzięcznych klientów, którzy właśnie dzięki niej odzyskali zdrowie. W rzeczywistości tak bardzo ceniono tę metodę, że nawet wierzono, iż Eskulap – legendarny lekarz, który ją wprowadził – otrzymał dwie ampułki napełnione krwią Meduzy, wężowłosej królowej-czarownicy, która zginęła z ręki Perseusza. Krew z lewej części ciała Meduzy przywracała życie, podczas gdy krew z prawej – gasiła je. Jest to bardzo treściwy obraz trudnej sztuki medycyny, do którego prawdopodobnie jeszcze dojdziemy.

Zastanawiając się nad początkami medycyny, dochodzę do przekonania, iż wszyscy prawdziwi lekarze poszukują tej samej rzeczy. Przepaść istniejąca pomiędzy medycyną ludową i naszą jej wersją – “z nierdzewnej stali" – jest iluzoryczna. Medycyna zachodnia wyrasta z tego samego korzenia i w ostatecznym rezultacie osiąga pożądane skutki za pośrednictwem tych samych w niewielkim stopniu zrozumiałych sił, jak czynią to jej ludowi kuzyni. Nasi lekarze ignorują to pokrewieństwo, biorąc na siebie ryzyko i wystawiając na nie pacjentów. Przypomnijmy, że każdy typ wartościowego badania w dziedzinie medycyny i każda instytucja medyczna stworzona przez człowieka są częścią tego samego poszukiwania wiedzy o tej samej nieuchwytnej energii uzdrawiającej.

Niegojenie się kości

Będąc chirurgiem często miałem okazję prowadzić rozważania nad jednym z typów załamywania się tej energii – niegojeniem się złamań – co należy do głównych nie rozwiązanych problemów mojej specjalności. W normalnej sytuacji złamana kość, jeśli jej końce są unieruchomione w niewielkiej odległości od siebie, zaczyna zrastać się w ciągu kilku tygodni. Czasami jednak kość nie spaja się, pomimo rok trwającego unieruchomienia i przeprowadzanych zabiegów operacyjnych. Jest to nieszczęście dla pacjenta i przykra porażka dla lekarza, gdy musi amputować rękę lub nogę i dopasować protezę.

Przez całe ostatnie stulecie większość biologów była przekonana, że w procesach gojenia i wzrostu biorą udział wyłącznie procesy chemiczne. W wyniku tego większość prac nad nie zrastającymi się złamaniami poświęcano relacjom hormonalnym i metabolizmowi wapnia. Prócz tego chirurdzy “odświeżali" i wydrapywali powierzchnie złamania oraz wynajdywali bardziej skomplikowane płytki i śruby, aby końce złamanych kości można było jeszcze skuteczniej utrzymywać w miejscu. Ten sposób podejścia do problemu zawsze uważałem za powierzchowny. Wątpiłem, czy kiedykolwiek zdołamy zrozumieć, dlaczego złamania nie goją się, jeśli nie zrozumiemy, na czym naprawdę polega samo gojenie.

Kiedy rozpoczynałem karierę badawczą w 1958 r., dużo już wiedzieliśmy o logistyce naprawy kości. Wydawało się, że obejmuje ona dwa oddzielne procesy,; z których jeden różnił się całkowicie od gojenia innych części ludzkiego ciała. Nie mieliśmy jednak pojęcia, co uruchamia te procesy i steruje nimi, by mógł wykształcić się most kostny poprzez lukę powstałą w wyniku złamania.

Każda kość jest spowita w warstwę mocnego, włóknistego kolagenu, białka, które jest głównym składnikiem samej kości oraz tworzy tkankę łączną – “klej" spajający komórki. Pod otoczką kolagenową, bezpośrednio przy kości, znajdują się komórki, które go wytwarzają. Obie te warstwy tworzą okostną. Kiedy następuje złamanie kości, komórki okostnej dzielą się w specyficzny sposób. Jedna z komórek potomnych pozostaje na swoim miejscu, podczas gdy druga przemieszcza się do skrzepu krwi otaczającego złamanie i tam ul...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin