China Mieville - Miasto i miasto.txt

(1194 KB) Pobierz
China Miéville
MIASTO I MIASTO 

Przełożył Michał Jakuszewski

 
2010
 
Tytuł oryginału
THE CITY & THE CITY

Wydanie I 
Poznań 2010

ISBN 978-83-7506-556-5

Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

__________________________
NSB eBook 2010

 
Poświęcam pamięci matki,
Claudii Lightfoot

„Otwierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice 
podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne”.

Bruno Schulz, Sklepy cynamonowe
 
PODZIĘKOWANIA
Jestem bardzo wdzięczny za pomoc przy pisaniu tej książki następującym osobom: Stefanie Bierwerth, Markowi Bouldowi, Christine Cabełlo, Micowi Cheethamowi, Julie Crisp, Simonowi Kavanaghowi, Penny Haynes, Chloe Healy, Deannie Hoak, Peterowi Lavery’emu, Farah Mendlesohn, Jemimie Miéville, Davidowi Moenchowi, Sue Moe, Sandy Rankin, Marii Rejt, Rebece Saunders, Maksowi Shaeferowi, Jane Soodalter, Jesse Soodalter, Dave’owi Stevensonowi i Paulowi Tauntonowi. Na wdzięczność zasługują również moi redaktorzy: Chris Schluep i Jeremy Trevathan. Serdecznie dziękuję wszystkim w wydawnictwach Del Rey i Macmillan, a także Johnowi Curranowi Davisowi za jego cudowne tłumaczenia Brunona Schulza.

Wśród niezliczonych pisarzy, u których zaczerpnąłem dług, jest garstka takich, którym jestem szczególnie wdzięczny, gdy chodzi o tę książkę. Są wśród nich Raymond Chandler, Franz Kafka, Alfred Kubin, Jan Morris i Bruno Schulz.
 
Część pierwsza
BESŹEL
 
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie widziałem ulicy ani większej części osiedla. Otaczały nas bloki koloru ziemi. Przez okna wyglądali mężczyźni w podkoszulkach oraz potargane kobiety z pełnymi napojów kubkami w dłoniach. Wszyscy gapili się na nas, jedząc śniadanie. Otwartą przestrzeń między budynkami ukształtowano kiedyś na podobieństwo pola golfowego – rzeźba terenu w dziecinnej wersji. Może mieli zamiar posadzić tu drzewa i wykopać staw. Był tu niewielki zagajnik, ale wszystkie drzewka uschły.
Trawniki zaniedbano, przecinały je ścieżki wydeptane między stertami śmieci i ślady pozostawione przez koła. Zauważyłem kilku zajętych różnymi czynnościami policjantów. Nie przybyłem tu pierwszy – widziałem Barda Naustina i paru innych – ale byłem najstarszy stopniem. Poszedłem za sierżantem tam, gdzie zgromadziła się większość moich kolegów – między niską, walącą się wieżę a skatepark otoczony wielkimi pojemnikami na śmieci w kształcie bębnów. Naprzeciwko stojących funkcjonariuszy na murku siedziała zgraja dzieciaków. Nad wszystkim krążyły mewy.
– Inspektorze.
Odpowiedziałem na to powitanie skinieniem głowy. Ktoś zaproponował mi kawę, ale potrząsnąłem głową i spojrzałem na kobietę, którą przyszedłem tu zobaczyć.
Leżała obok rampy. Nic nie może być bardziej nieruchome od trupów. Wiatr porusza ich włosami, tak jak robił to teraz, a one w ogóle na to nie reagują. Leżała w brzydkiej pozie – nogi miała skrzyżowane, jakby próbowała wstać, ręce dziwnie wygięte, a twarz zwróconą ku ziemi.
Młoda kobieta. Brązowe włosy związała sobie w warkoczyki sterczące jak łodygi roślin. Była prawie naga. Zasmuciłem się na widok gładkiej, gołej skóry, pozbawionej gęsiej skórki mimo zimnego poranka. Miała na sobie tylko pończochy ze spuszczonymi oczkami i jeden but na wysokim obcasie. Sierżant zauważyła, że mu się przyglądam, i przywołała mnie skinieniem dłoni w miejsce, gdzie leżał drugi.
Od chwili znalezienia ciała minęło około dwóch godzin. Zerknąłem raz jeszcze na zwłoki i pochyliłem się, wstrzymując oddech, by przyjrzeć się twarzy. Zobaczyłem tylko jedno, otwarte oko.
– Gdzie Shukman?
– Jeszcze tu nie dotarł, inspektorze.
– Niech ktoś do niego zadzwoni i każe mu się pośpieszyć.
Stuknąłem palcami w zegarek. Odpowiadałem za to, co nazywamy miejscem zbrodni. Nikt nie ruszy stąd zwłok, dopóki nie zjawi się patolog, Shukman, mieliśmy też jednak inne rzeczy do roboty. Sprawdziłem, czy jesteśmy dobrze widoczni. Staliśmy na uboczu i zasłaniały nas puszki na śmieci, ale i tak czułem spojrzenia gapiów, jakby chodziły po mnie owady. Kręciliśmy się w kółko bez celu.
Między dwoma pojemnikami postawiono na boku wilgotny materac. Obok leżały zardzewiałe kawałki żelastwa pomieszane ze starymi łańcuchami.
– Tym ją przykryto – wyjaśniła Lizbyet Corwi, młoda, inteligentna policjantka, z którą współpracowałem już w paru sprawach. – Trudno powiedzieć, by była dobrze ukryta, ale pewnie na pierwszy rzut oka wyglądała jak kupa śmieci.
Zauważyłem ciemniejszy prostokąt otaczający zabitą – pozostałość skapującej z materaca rosy. Naustin przykucnął obok niego, wpatrując się w ziemię.
– Dzieciaki, które odkryły ciało, zdjęły go w połowie.
– Jak je znalazły?
Corwi wskazała na ślady łap.
– Spłoszyły padlinożerców i uciekły w diabły, gdy się zorientowały, co to jest. Zawiadomiły policję, a kiedy nasi ludzie tu dotarli...
Zerknęła na dwóch nieznanych mi posterunkowych.
– Zdjęli materac?
Skinęła głową.
– Mówią, że chcieli sprawdzić, czy ofiara jeszcze żyje.
– Jak się nazywają?
– Shushkil i Briamiv.
– A to są odkrywcy? – zapytałem, wskazując głową na pilnowanych przez policjantów nastolatków, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy pochylali głowy, wlepiając w ziemię zimne spojrzenia.
– Tak. To żujki.
– Wczesnoporanni poszukiwacze?
– Tak to się nazywa? – zapytała. – Może ubiegają się o tytuł ćpuna miesiąca albo jakiś inny syf. Byli tu sporo przed siódmą. Najwyraźniej tak jest zorganizowany skatepark. Zbudowano go dopiero parę lat temu, wcześniej nic tu nie było, ale miejscowi zdążyli już sporządzić harmonogram. Od północy do dziewiątej rano tylko żujk; od dziewiątej do jedenastej miejscowy gang układa plan dnia; od jedenastej do północy deskorolki i łyżworolki.
– Znaleźliście coś przy nich?
– Jeden chłopak miał mały kozik. Naprawdę maleńki. Nie załatwiłby nim nawet szczura mlecznego. To zabawka. I wszyscy mieli po działce. Nic więcej. – Wzruszyła ramionami. – Nie mieli towaru przy sobie. Znaleźliśmy go pod murem, ale... – znowu wzruszyła ramionami – nie było tu nikogo innego.
Przywołała jednego z policjantów i otworzyła jego torbę.
W środku były małe wiązki zlepionej żywicą trawy. W ulicznym slangu mówią na to „feld”. Stanowi mieszankę Catha edulis doprawionej tytoniem, kofeiną i czymś mocniejszym oraz włókien szklanych albo czegoś w tym rodzaju, co kaleczy dziąsła, wprowadzając narkotyk do krwi. Ta nazwa to gra słów w trzech językach. Tam gdzie rośnie, narkotyk nazywa się „khat”, a „cat” to angielskie określenie zwierzęcia, które w naszym języku nazywa się „feld”. Powąchałem towar. Był kiepskiej jakości. Potem podszedłem do czworga nastolatków, drżących z zimna pomimo puchowych kurtek.
– Sup, policeman? – zapytał jeden z chłopców, próbując przemawiać w hiphopowym angielskim z silnym besźańskim akcentem. Uniósł wzrok i spojrzał mi w oczy, ale twarz miał bladą. Ani on, ani jego towarzysze nie wyglądali za dobrze. Z miejsca, w którym siedzieli, nie było widać martwej kobiety, ale nawet nie próbowali patrzeć w jej stronę.
Z pewnością zdawali sobie sprawę, że znaleźliśmy feld i wiemy, że należy do nich. Mogli nas nie zawiadamiać, a po prostu uciec.
– Jestem inspektor Borlú – przedstawiłem się. – Z Brygady Najpoważniejszych Zbrodni.
Nie powiedziałem: „Jestem Tyador”. Świadków w tym wieku trudno jest przesłuchiwać. Są już zbyt dojrzali na mówienie po imieniu, eufemizmy i zabawki, ale jeszcze za młodzi, by być regularnymi przeciwnikami w grze o jasno określonych regułach.
– Jak się nazywasz? – zapytałem.
Chłopak zawahał się, zastanawiając się, czy użyć ulicznej ksywki, ale postanowił tego nie robić.
– Vilyem Barichi.
– Wy ją znaleźliście? – Skinął głową i pozostali zrobili to samo. – Opowiedz mi o tym.
– Przyszliśmy tu, bo, no wie pan, i... – Vilyem zaczekał chwilę, ale nie wspomniałem ani słowem o narkotykach. Opuścił wzrok. – Zobaczyliśmy, że pod tym materacem coś jest i ściągnęliśmy go. Były tam...
Pozostała trójka spojrzała na Vilyema, który zawahał się, najwyraźniej pod wpływem przesądnego strachu.
– Wilki? – podpowiedziałem. Popatrzyli na siebie.
– Aha. Kurde, małe, parszywe stado węszyło tu i...
– Pomyśleliśmy sobie...
– Ile czasu minęło od tej chwili? – zapytałem.
Vilyem wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Dwie godziny?
– Był tu ktoś jeszcze?
– Widzieliśmy paru facetów, jakiś czas przedtem.
– Dilerów?
Znowu wzruszył ramionami.
– Była też furgonetka. Podjechała tu po trawie, zatrzymała się i zaraz potem odjechała. Z nikim nie rozmawialiśmy.
– Kiedy przyjechała ta furgonetka?
– Nie wiem.
– Było jeszcze ciemno – zaoferowała się z pomocą jedna z dziewczyn.
– Dobra. Słuchajcie wszyscy. Dostaniecie śniadanie i coś do picia, jeśli chcecie. – Skinąłem na ich strażników. – Rozmawialiśmy z rodzicami?
– Są już w drodze, szefie. Tylko z jej starymi... – wskazał na jedną z dziewczyn – nie możemy się skontaktować.
– Próbujcie dalej. Zawieźcie ich do nas.
Czworo nastolatków popatrzyło na siebie.
– Kurde, no co jest – sprzeciwił się niepewnym głosem chłopak, który nie był Vilyemem. Wiedział, że obowiązujące w jego środowisku zasady żądają, by sprzeciwił się moim poleceniom, ale chciał pojechać z policjantami. Czarna herbata, chleb, wypełnianie papierów, nuda i blask świetlówek, wszystko to bardzo się różniło od ściągania z trupa ciężkiego od wilgoci, nieporęcznego materaca na pogrążonym w mroku podwórku.

* * *

Zjawili się Stepen Shukman i jego asystent, Hamd Hamzinic. Spojrzałem znacząco na zegarek, ale patolog mnie zignorował. Pochylił się, charcząc, nad ciałem, stwierdził zgon i zaczął dyktować spostrzeżenia Hamzinicowi.
– Ile czasu minęło? – zapytałem.
– Około dwunastu godzin – odparł Shukman, naciskając na jedną z kończyn kobiety. Ciało się zakołysało. Zdążyło już zesztywnieć, a ponieważ jego pozycja nie była stabilna, zapewne zaraz po śm...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin