Kirył Bułyczow - Trzynaście Lat Podróży.rtf

(375 KB) Pobierz

 

Kirył Bułyczow

 

Trzynaście lat podróży

 

 

1.

 

   Sto sześć lat temu statek "Anteusz" opuścił Ziemię.

   Jakkolwiek olbrzymią jest jego prędkość, jakkolwiek znikomo mały opór stawia kosmiczna próżnia olbrzymiemu pociskowi, trajektoria lotu którego łączy nieodróżnialną przez najmocniejszy teleskop Ziemię i Alfę Łabędzia, to droga musi zająć w sumie sto dziewiętnaście ziemskich lat.

   Sto sześć lat minęło na Ziemi od tego dnia, kiedy siedemdziesięciu sześciu kosmonautów, rzuciwszy ostatnie spojrzenia na błękit nieba, puch obłoków i zieleń drzew, weszło do kutrów planetarnych, a te poderwały się do lotu w górę, gdzie na wysokości półtora tysiąca kilometrów, na stacjonarnej orbicie, czekał na nich "Anteusz".

   Zbliżając się, mogli obejrzeć ten dom z daleka. Jednym kosmiczny dom wydawał się niezgrabnym owadem, innym przypominał uszkodzoną dziecinną zabawkę. "Anteusz" nigdy nie miał lądować na Ziemi czy innym globie. Urodził się w przestrzeni kosmicznej, gdzie został zmontowany, i tam miał umrzeć. Dlatego konstruktorzy nie przejmowali się oporem środowiska, a laikowi wydawał się on być alogicznym połączeniem pierścieni, rur, kuł, anten i sześcianów.

   Póki statek się rozpędzał - a trwało to całe miesiące -załoga "Anteusza" mogła widzieć Ziemię. Najpierw zajmowała ona połowę nieba, ale stopniowo zaczęła stawać się wyblakłą plamką pośród milionów podobnych jej innych jaśniejszych plamek...

   Tak zaczęła się droga. Minęło sto sześć lat.

   Za trzynaście lat "Anteusz" osiągnie cel.

 

2.

 

   Pawłysz minął dwudziesty czwarty rezerwowy korytarz i zatrzymał się przed drzwiami do oranżerii. Oranżeria została porzucona jakieś pięćdziesiąt lat temu i - prócz mechaników -nikt tu nie zaglądał.

   Drzwi otworzyły się nie od razu. Jakby mechanizm miał problemy z przypomnieniem sobie, jak się je otwiera.

   Gdy Stanzo opowiadał o porzuconej oranżerii, Pawłysz wyobrażał sobie, że zobaczy wspaniałą dżunglę, plątaninę lian i dziwaczne kwiaty zwisające z koron. Oranżeria była tajemnicą, odkryciem.-Wędrówka do niej - około godzina marszu po pustych korytarzach i salach statku - przygotowywała do tajemnicy.

   Droga nie kryła żadnych niespodzianek.

   Gdzieś w jej połowie spotkał robota-sprzątacza, a w kuli "D" trafił na teren wykorzystanych i porzuconych magazynów. Oświetlenie było tu skąpe, puste pudła i kontenery piętrzyły się w pomieszczeniach wypełnionych czyhającym na pierwszy krok echem.

   Tu wszystko było zapuszczone; farba na ścianach -teoretycznie wieczna - zbladła, arkusze plastikowego poszycia w wielu miejscach odstawały od ścian. Pachniało ciepłym kurzem.

   Pawłysz nijak nie mógł pozbyć się wrażenia, że pustka przygląda się mu. Że ma oczy.

   Statek był zasiedlony pamięcią.

   To był najstarszy statek Ziemi. Miał ponad sto lat.

   Przez ten okres na Ziemi wynaleziono nowe stopy i źródła światła, nawet pudła i kontenery byłyby inne, gdyby "Anteusz" wyruszył w swą podróż o sto lat później. Wszystko byłoby inne.

   Statek trzymał się, ale był bardzo stary. Tak obliczano, że spędzi w przestrzeni kosmicznej wiele dziesiątków lat. Ale i tak się postarzał.

   I zasiedlało go coraz mniej ludzi.

   Jeden po drugim pozbywały się swych ładunków magazyny, zamykano odległe pomieszczenia i korytarze, nie były potrzebne. W dniu, kiedy Pawłysz wyruszył na poszukiwania porzuconej oranżerii, na pokładzie było o połowę mniej ludzi niż sto sześć lat temu. Zamieszkała, czynna część statku kurczyła się z każdym rokiem. Podobnie, opuszczoną wieś przejmuje we władanie las, zajmując niepotrzebne już pola i łąki.

   Pawłysz otworzył drzwi do oranżerii i rozczarował się. Za drzwiami nie było żadnej dżungli, tylko długie szeregi suchych grządek.

   Wśród wyschniętych łodyg kłujące krzewy. Bura trawa pod stopami, poskręcane sznury zdziczałego grochu pełzną po ścianach, gdzieniegdzie na zakurzonych stołach laboratoryjnych zostały kolby i probówki. Wiele lat temu ktoś wykonywał tu doświadczenia. Teraz wystarcza oranżeria w kuli "C".

   Łodygi zaszeleściły, drgnęły.

   Coś szarego poruszyło się w odległym końcu cieplarni. Pawłysz odskoczył do tyłu. Na statku nie mogło być nikogo obcego. Nic zbędnego, ponadplanowego.

   Odskoczył za drzwi i wdusił przycisk. W pierwszej kolejności należało odizolować pomieszczenie, potem wezwać pomoc. Wszystko, co nieznane, niezrozumiałe może być zagrożeniem. Nie tylko dla Pawłysza osobiście, dla całego statku.

   Drzwi niechętnie zamknęły się. Pawłysz stał samotnie w bardzo cichym korytarzu. Równo i spokojnie świecił sufit.

   Pawłysz znajdował się na statku, na który nie mogło nic przeniknąć z zewnątrz. To, co widział, powinno mieć swoje racjonalne wytłumaczenie. Fajnie będzie, gdy przybiegnie do Stanza i powie, że widział coś w porzuconej cieplarni. A co? Coś.

   Otworzył więc ponownie drzwi. Zamknął je za sobą. Niech to Coś nie ucieknie na zewnątrz. Potem ostrożnie ruszył przed siebie.

   Starał się nie wchodzić w grządki. Ceramiczne kafelki chrzęściły pod stopami, niektóre kołysały się i wypadały. W cieplarni panowała nieprzyjemna, stęchła woń.

   O dwa kroki od miejsca, skąd wyskoczyło owo Coś, Pawłysz znieruchomiał. Jakieś dziesięć metrów od niego znajdowała się okrągła ściana - koniec oranżerii.

   Wtedy zobaczył. W plątaninie gałązek zasiadły dwa szare koty. Patrzyły mu w oczy, mądrze i czujnie. W półmroku, tu światło było gorsze niż przy wejściu, ich oczy płonęły żółtym, złym światłem.

   - Tego jeszcze brakowało - powiedział  głośno Pawłysz.

   Powinien był się tego domyślić wcześniej. Ktoś kiedyś zdecydował, że na statku muszą być zwierzęta. Domowe. Takie, które nie będą dużo jadły, ale urozmaicą samotność ludzi.

   Na statku pojawiła się kocia rodzina. Mimo że była kontrolowana i pilnowana, sterowano rozrodczością tego gatunku, to wielokrotnie w odległych zakątkach statku ludzie wykrywali nielegalne, nie zarejestrowane koty.

   Koty musiały coś jeść. A to znaczyło, że opanowały kanały wentylacyjne i cieplarnia nie była tak odizolowana od reszty statku, jak się zdawało.

   - Możecie tu sobie żyć - pozwolił kotom Pawłysz. Pochylił się, wyciągnął z gruntu bladą, niemal białą łodygę.

   Jednak jakieś życie istniało i tu. Trzeba będzie powiedzieć Chriście, niech tu zajrzy.

   Więcej już nie pojawiały się w oranżerii żadne upiory. Upiory to cząstka pokładowego folkloru. Po stu, z hakiem, latach na statku musiał zrodzić się własny folklor.

   W głębi duszy Pawłysz bardzo chciał zobaczyć ducha. To nie znaczy, że wierzył w takie bzdury. Ale gdy leci się tak starym i rozległym statkiem, powinno na jego pokładach ukrywać się coś niezwykłego.

 

3.

 

   Pawłysz nie miał ochoty wracać do zamieszkałej części statku. Od razu znajdą mu jakieś zajęcie. A kiedy po raz drugi uda mu się wyrwać i tak spokojnie, niespiesznie pospacerować po statku?

   Wszedł do tunelu łącznikowego, którym można było dojść do Zewnętrznego Ogrodu. Przez Ogród mógł wrócić do siebie. Po drodze zajrzał do porzuconej biblioteki. Kiedyś część kajut mieszkalnych znajdowała się w tym sektorze i nieopodal nich znajdowała się filia biblioteki.

   W bibliotece panował zupełnie inny zapach - zapach taśmy. Komórki na mikrofilmy i wideokasety były pootwierane. W niektórych zostały taśmy. Pawłysz wiedział, dlaczego  tak   się stało. Kiedy bibliotekę przenoszono, kasety będące kopiami tych z głównej biblioteki, nie były zabierane. Wiedział, że nie spotka go tu żadna niespodzianka, ale zmitrężył trochę czasu na czytanie tytułów.

   Opłaciło się. W jednej ze skrzyń znalazł ósmy, szesnasty i dwudziesty odcinek serialu "Podwodnego świata", brakowało ich w bibliotece głównej.

   Potem znalazł jeszcze kilka kaset bez etykiet. Zabrał je również.

   Kwadrans później dotarł do tunelu łącznikowego i zatrzymał się przed windą.

   Tu było znacznie jaśniej, tu czasem pojawiali się ludzie.

   Winda przeniosła Pawłysza o kilka poziomów wyżej, co było pojęciem względnym, ponieważ dół jest zawsze w centrum statku, a góra to pomieszczenia zewnętrzne. Pole grawitacyjne, wytwarzane przez silniki, czaiło się w centralnej kuli.

   Sala relaksu przez wejściem do Ogrodu Zewnętrznego też świeciła pustkami.

   W basenie, niczym błękitnawe zwierciadło, zastygła woda. Była tak równa i nieruchoma, że Pawłysz nabrał ochoty, by pochylić się i zakłócić tę doskonałość. Wsunął rękę do kieszeni, miał tam zawsze coś niepotrzebnego. Palce wymacały metalową kulkę, cisnął ją do basenu. Zwierciadło drgnęło, plusnął słupek wody i we wszystkie strony pomknęły kręgi fal, w końcu swej drogi oblizując ściany basenu.

   No, tak lepiej.

   Niskie, miękkie kanapy, niczym klamry, ciągnęły się dokoła basenu. Pawłysz z rozpędu wskoczył na jedną z nich, usiadł niewygodnie na torbie z kasetami, które wlókł z porzuconej biblioteki. Kanapa odżyła, starając się dostosować do konturów ciała siedzącego.

   Pawłysz wyobrażał sobie, że jest na "Nautiliusie". Gdzieś w jego trzewiach żyje ostatni pasażer, stary kapitan Nemo.

   A może to "Marie Celeste"? Nieoczekiwane nieszczęście zwaliło się na szkuner. Dlaczego wszyscy, co do ostatniego człowieka, porzucili statek? A garnek na kuchni był jeszcze ciepły.

   Nie, to niezamieszkała wyspa. Oto jest, ciemny las za szklaną ścianą. Wysoko na prawej szary okrąg. Łata.

   Kiedy Pawłysza jeszcze nie było na świecie, w Ogród Zewnętrzny uderzył meteoryt. To się zdarza w kosmosie. Nad meteorytową osłoną "Anteusza" trudziły się najlepsze umysły Ziemi - ani jeden okruch materii nie powinien był dotknąć statku, zbyt wysoka mogła być cena takiego kontaktu - ale i tak sześćdziesiąt lat temu "Anteusz" trafił w mocny meteorytowy strumień. Tak gęsty, że jeden z kamieni uderzył w statek.

   Meteoryt przebił zewnętrzną przeźroczystą ściankę Ogrodu.

   Następnie przenicował drugą ściankę, dzielącą Ogród od Sali Relaksu. Potem przedziurawił jeszcze trzy przegrody, zanim wypadł na zewnątrz.

   Wypadek ten kosztował życie dwóch kosmonautów, którzy akurat znajdowali się w Sali Relaksu. Pawłysz dowiedział się, że grali po prostu w szachy.

   Zginął też Zewnętrzny Ogród. Umarł tak szybko, że nie zdążył nawet się zmienić.

   Pawłysz podszedł do szklanej ściany.

   Kiedyś ogród troskliwie zaplanowano, potem uprawiano, jako miejsce, gdzie kosmonauci, będąc niewiarygodnie daleko od domu, mogliby poczuć uroki letniej nocy i zapachy ziemskiego lasu.

   Pod przeźroczystą, wysoką kopułą tłoczyły się brzozy i jodły, krzewy różane i olszyny, a dalej, gdzie panowała temperatura nieco wyższa, pięły się do góry palmy.

   Po remoncie ówczesny kapitan "Anteusza" postanowił nie podłączać Ogrodu do systemu ogrzewania odtajałe drzewa i krzewy zgniłyby po prostu. A w panującej temperaturze będą zamarzniętymi pomnikami drzew i kwiatów. Jeśli ktoś nie wie, co tu się stało sześćdziesiąt lat temu, może mu się wydać, że za szybą zaczyna się prawdziwy zimowy las.

 

4.

 

   I Pawłysz wyobraził sobie niekończący się, nocny las. Ciepłe, wilgotne powietrze, w którym unoszą się korzenne zapachy, gdzie szelest opadających liści jest równie ostrożny i niemal niesłyszalny jak kroki wilka. Czasem tylko trzaśnie sucha gałązka albo odważnie wdepnie w stertę chrustu niczego nie bojący się niedźwiedź.

   Głośny plusk, uderzenie, niemal huk rozcięły ciszę w sali.

   Wybuch?

   Pawłysz poderwał się, odwrócił, jednocześnie przywierając plecami do przeźroczystej ściany. Siła ciążenia na statku jest niemal dwukrotnie mniejsza od ziemskiej, dlatego najbardziej nawet dynamiczne ruchy są spowolnione. Mózg już zakończył zwrot ciała, ale ono samo wciąż jeszcze poruszało się.

   Bryzgi wody wyleciały na podłogę sali.

   Długi, zielony cień, podobny do cienia dużej ryby, przemykał pod poruszoną taflą błękitnej wody.

   Krótko ostrzyżona dziewczęca głowa przebiła lustro, dziewczyna otworzyła oczy, strąciła dłonią krople wody z rzęs.

   - Wystraszył się pan? - zawołała. - Umyślnie rozebrałam się cicho i... jak nie skoczę!

   Pawłysz poczuł się głupio - dziewczyna mogła widzieć jego reakcję. Ale nie, kiedy on się odwracał, ona była jeszcze pod wodą.

   Dziewczyna obróciła się na plecy. Miała na sobie zielony, jednoczęściowy strój.

   Woda uspokajała się wolno i rzeczowo, jakby basen był wypełniony olejem.

   - Woda jest tu wspaniała! - powiedziała dziewczyna. - Codziennie się tu kąpię. Nie próbował pan?

   - Jeszcze nie.

   Nie widział wcześniej tej dziewczyny. Wczorajszy dzień był taki zwariowany. A dzisiaj wyruszył na wędrówkę po statku. Dziewczyna podpłynęła do brzegu.

   - Ja też tu czasem przychodzę specjalnie, żeby popatrzeć na ten las. Ale zawsze wiem, że jest martwy. Widocznie mam źle rozwiniętą wyobraźnię.

   Pawłysz wrócił na kanapę i usiadł.

   - Nie widziałem pani wczoraj.

   - Kiedy pan przyleciał, miałam wachtę. Mam na imię Grażyna.

   - Widziałem koty. W pustej oranżerii.

   - O, tam nigdy nie byłam - odpowiedziała. - Nie jestem romantyczką.

   Zabrzmiało to bardzo protekcjonalnie, a Grażyna nawet nie usiłowała tego maskować. Dziewczyna zanurkowała szybciej niż Pawłysz zdążył znaleźć jakąś ciętą ripostę.

   Gdy ponownie pojawiła się na powierzchni wody, zapytał:

   - Pani jest biologiem?

   - Grawitacja - odpowiedziała Grażyna.

   - A jak brzmi pani imię w skrócie?

   - Podoba mi się Grażyna - odpowiedziała. - Nie trzeba skracać.

   - Ale jest dość długie.

   - To nic, nie zdąży się pan zmęczyć. Jutro odlatuję.

Grażyna podpłynęła do brzegu. Pawłysz zobaczył, jak długie ma palce. Po prostu zadziwiająco długie palce, z krótko obciętymi paznokciami. Na policzku, pod lewym okiem,   miała cieniutką bliznę. Pulchne i ruchliwe wargi. Ich kąciki przez cały czas poruszały się.

  Oczy Pawłysza wychwytywały szczegóły twarzy, figury. Kawałki mozaiki tworzyły portret, który, gdyby przebywali na statku jeszcze długo razem, nie miałby nic wspólnego z pierwszym wrażeniem.

   - Ten rok - powiedziała Grażyna - przeleciał migiem. Słowo honoru. Gdzieś w połowie zrobiło się smutno, w końcu jednak jesteśmy dość odizolowani. A teraz... nawet pan sobie nie wyobraża, jak nie chce się odlatywać.

   - A gdyby pani teraz zaproponowano, żeby została pani jeszcze na jedną turę?

   - No, nie. Nie zostałabym - odpowiedziała Grażyna. W tym momencie Pawłysz zauważył, że ma zielone oczy. Ciemne, mokre rzęsy przesłaniały je i dlatego w pierwszym momencie wydały się o wiele ciemniejsze.

   - Szkoda - powiedział. - Im więcej ludzi, tym jest ciekawiej.

   - Wystarczy ludzi i beze mnie - zaoponowała Grażyna. - Ilu jest na pana zmianie?

   - Trzydziestu dwóch.

   - W mojej było trzydziestu sześciu. Ale nie miałam szczęścia.

   - Aha. - Pawłysz od razu zrozumiał, co miała na myśli. "Anteusz" jeszcze przez trzynaście lat będzie leciał do gwiazdy. Jeszcze trzynaście zmian. Trzynasta będzie tą najszczęśliwszą,   jej załodze przyjdzie wylądować na globie, zakończyć trud wielu tysięcy ludzi i półtorej setki lat.

   - To nic - powiedział Pawłysz. - Jeszcze nie będziemy tacy starzy. Na pewno odwiedzimy ten glob.

   - Nie ma tam dla nas pracy - powiedziała Grażyna. - Na powierzchni planety będą potrzebni inni specjaliści.

   - Dlaczego? Silniki i tam będą potrzebne. I kabiny.

   - Pan jest kabinowcem?

   - Medyk-kabinowiec.

   - Rzadkie połączenie. Który rok?

   - Czwarty. A pani? Grażyna wyszła z wody.

   - Poproszę o ręcznik.

Ręcznik leżał obok Pawłysza. Poderwał się i podał go. Zaczęła wycierać włosy, a Pawłysz zrozumiał, że jej oczy nie mają po prostu koloru zielonego, a bardzo zielony.

   - Jestem już staruszką na doktoracie. Mam dwadzieścia trzy lata.

   - No to co? Różnica zaledwie trzech lat. Nieistotna - odpowiedział Pawłysz.

Grażyna roześmiała się. Śmiała się tak serdecznie, że ręce z ręcznikiem opadły jej i Pawłysz zobaczył, jak zmieniła się jej twarz. Mokre włosy, przylegające dotychczas do głowy, podsuszone ręcznikiem zmieniły się w bujną grzywę. Twarz zmniejszyła się. Tylko oczy pozostały zielone i ogromne.

   Cisnęła ręcznikiem na kanapę, wzięła stamtąd szlafroczek, nałożyła go i wsunęła stopy w pantofle.

   - Proszę nie spóźnić się na obiad! - powiedziała. - Dzisiaj mamy pożegnalny obiad.

   - Na pewno nie!

   - Proszę nie zapomnieć o swojej torbie. Co pan tam ma? Grażyna przemawiała bezceremonialnie, ale Pawłysz nie potrafił się na nią rozgniewać.

   Ta bezceremonialność tworzyła osobistą więź między nimi.

   Tylko człowiek ci bliski może zapytać, co masz w torbie.

   - Byłem w porzuconej  bibliotece - przyznał  się Pawłysz. - Zabrałem stamtąd kasety.

   - Ja też tam kiedyś chadzałam. Wszyscy chodzili. Podejrzewam, że kiedyś specjalnie tam zostawiono masę ciekawych filmów, żeby można było zorganizować załodze dodatkową przygodę. Co pan wziął?

   Pawłysz pożałował, że nie wziął ani jednej książki Dostojewskiego czy Marqueza.

   - Takie tam - powiedział. - Przygodowe.

   - "Gwiezdny rejs"?

   - "Podwodny świat". Opuściłem kilka odcinków.

   - Proszę się nie wstydzić, kursancie. Nie zapytałam, jak pan się nazywa.

   - Sława. Sława Pawłysz.

   - No proszę, Grażyna się panu nie podoba, mnie się Sława podoba. Tak więc Sławku, muszę się przyznać, że sama jeszcze dwa miesiące temu wyciągnęłam z tej biblioteki trzeci i czwarty   odcinek "Podwodnego świata", mimo że z racji wieku i powagi nie powinnam tego robić.

   - Nie wygląda pani poważnie.

   - Staram się.

 

5.

 

   Poszli razem w kierunku windy do centralnej kuli, potem Grażyna pobiegła przebrać się do swojej kajuty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin