Kleinbaum Nancy - Stowarzyszenie umarlych poetów.rtf

(387 KB) Pobierz
Nancy H

Nancy H. Kleinbaum

 

 

 

Stowarzyszenie

umarłych poetów

Przełożył: Paweł Laskowicz


ROZDZIAŁ I

 

 

W murowanej kaplicy Akademii Weltona - prywatnej szkoły położonej wśród dalekich wzgórz Vermontu - po obu stronach szerokiej nawy siedziało ponad trzystu chłopców ubranych w odświętne szkolne bluzy. Między nimi zasiedli ich pełni dumy rodzice. Wszyscy czekali w napięciu. Kiedy rozbrzmiały pierwsze takty płynącej z dudów muzyki, przygotowujący się w przedsionku do ceremonii stary, siwy mężczyzna wziął do ręki świecę i podpalił ostrożnie jej knot. Sinoniebieskie wnętrze rozjaśniło się bladym światłem. Zagubiony w fałdach obszernej togi staruszek ruszył wolnym krokiem ku głównej nawie, osłaniając drżącą dłonią przygasający w podmuchach przeciągu płomień. Za nim podążył czteroosobowy orszak chłopców, którzy na wysoko uniesionych drzewcach dźwigali szkolne sztandary. Na końcu, w czarnych togach kroczyli pedagodzy Akademii oraz nielicznie przybyli jej dawni absolwenci.

Dyrektor szkoły, Gale Nolan, krzepki mężczyzna nieco po sześćdziesiątce, stał przy mównicy, gdzie zwykle kapłan czyta swoje niedzielne kazania, i spokojnym wzrokiem śledził idących. Czekał cierpliwie, aż procesja dobiegnie końca.

Staruszek zatrzymał się przed prezbiterium i odwrócił ku zgromadzonym. Czterej chłopcy ze sztandarami minęli go, uroczyście wkroczyli na podium i stanęli sztywno przed przygotowanymi dla nich krzesłami. Po nich swoje miejsca w prezbiterium zajęli nauczyciele i absolwenci.

Staruszek, unosząc świecę, postąpił krok naprzód.

- Panie i panowie... chłopcy... - donośnym głosem odezwał się dyrektor, wskazując palcem płomień. - Oto światło wiedzy!

Kiedy obecni w kaplicy zaczęli bić brawo, dmący w dudy uczeń skończył grać i złożył swój instrument w bocznej niszy.

Czterej chłopcy opuścili drzewca na posadzkę i z ulgą usiedli na krzesłach. Na proporcach widniały wyszyte złotą nicią słowa: TRADYCJA, HONOR, DYSCYPLINA, DOSKONAŁOŚĆ.

Zapadła cisza.

Staruszek podszedł do pierwszego rzędu, w którym siedzieli najmłodsi uczniowie Akademii, trzymający w dłoniach nie zapalone świeczki. Nachylając się nad pierwszym z nich ostrożnie przysunął swój płomyk do knota świecy chłopca.

- Światło wiedzy - zaintonował ceremonialnie dyrektor Nolan - zostało przekazane młodym przez starszeństwo!

Następnie chłopiec zapalił świecę swojemu sąsiadowi, ten przekazał płomień kolejnemu, i w ten sposób symboliczne światło trafiło do wszystkich uczniów rozpoczynających edukację w Akademii Weltona.

- Panie i panowie, czcigodni absolwenci, uczniowie... - mówił dalej Nolan. - W tym roku, tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym, przypada setna rocznica powołania do życia naszej Akademii. Sto lat temu, w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym, czterdziestu jeden chłopców usiadło na tych samych krzesłach, na których teraz siedzicie wy, i postawiono im to samo pytanie, które zawsze pada tutaj wobec uczniów na początku każdego semestru.

Nolan zamilkł na moment. Ogarnął wzrokiem wnętrze kaplicy.

- Proszę panów! - wykrzyknął. - Jak brzmią nasze Cztery Zasady?

Podniosły nastrój zakłóciło gwałtowne szuranie nóg. Szesnastoletni Todd Anderson, jeden z nielicznych, którzy zamiast odświętnej bluzy mieli na sobie zwykłe wełniane swetry, ociągał się długo, gdy jego koledzy stawali w równym rzędzie. Matka niecierpliwie szturchnęła go łokciem w ramię. Zrobił nieszczęśliwą minę, podniósł się bez słowa i wodząc dookoła zagniewanym wzrokiem, słuchał, jak inni skandują głośno: Tradycja! Honor! Dyscyplina! Doskonałość!

Nolan skinął przyzwalająco głową i chłopcy usiedli. Kiedy umilkł hałas dosuwanych krzeseł, w kaplicy zapanowała niczym nie zmącona, uroczysta cisza.

- W pierwszym roku istnienia Akademii Weltona - dyrektor nachylił się do mikrofonu - ukończyło ją pięciu uczniów. - Zrobił krótką pauzę. - W roku minionym absolutorium otrzymało pięćdziesięciu jeden i aż siedemdziesiąt pięć procent z nich zdobyło indeksy najszacowniejszych uniwersytetów, należących do honorowej Ligi Ivy!* [przyp.: Honorowa Liga, skupiająca najlepsze i najdroższe uniwersytety w Stanach Zjednoczonych.]

Rodzice siedzący z dumą przy swoich pociechach burzą oklasków wyrazili Nolanowi uznanie dla tak wyśmienitych wyników edukacji. Dwóch z czterech chorążych, szesnastoletni Knox Overstreet i jego przyjaciel Charlie Dalton, przyłączyło się do powszechnego aplauzu. Ubrani w odświętne szkolne bluzy, wyprostowani jak struny, uosabiali ideę uniwersyteckiej Ligi Ivy. Knox był dobrze zbudowanym młodzieńcem o kręconych, krótko przyciętych włosach i szczerym, szerokim uśmiechu. Wysoki i przystojny Charlie miał klasyczną, elegancką powierzchowność gimnazjalisty z elitarnej szkoły średniej.

- Te osiągnięcia - mówił dalej Nolan, a Knox i Charlie spoglądali z góry na swoich kolegów - są rezultatem pełnej poświęcenia pracy w imię pryncypiów, jakie wpaja Akademia. Dlatego właśnie tutaj rodzice chcą posyłać swoich synów, i dlatego właśnie nasza szkoła jest najlepszą szkołą średnią w Stanach Zjednoczonych, - Nolan zamilkł, czekając, aż ucichną kolejne brawa.

- Wy, nowi uczniowie - kontynuował, zwracając się do tych, którzy rozpoczynali edukację w Akademii - musicie wiedzieć, że klucz do wiedzy i waszego sukcesu leży w Czterech Zasadach Akademii. Mówię to zarówno do najmłodszych, siódmoklasistów, jak i do tych, którzy przenieśli się do nas z innych szkół.

Na dźwięk słów o uczniach, którzy przenieśli się z innych szkół, Todd Anderson drgnął i poczuł się nieswojo. Słowa te były skierowane do niego.

- Cztery Zasady to filary tej szkoły. To także kamienie węgielne położone pod wasze życie. - Nastąpiła krótka pauza. - Kandydat Akademii Weltona! - wezwał Nolan - Richard Cameron!

Jeden z chłopców trzymających sztandary zerwał się na równe nogi.

- Tak, proszę pana! - krzyknął.

Siedzący za nim ojciec promieniał dumą.

- Cameron, czym jest tradycja?

- Tradycja, panie Nolan, to umiłowanie szkoły, ojczyzny i rodziny. Tradycją w Akademii Weltona jest być najlepszym.

- Bardzo dobrze, Cameron - pochwalił dyrektor. - Kandydat Akademii Weltona, George Hopkins, czym jest honor?

Cameron usiadł sztywno przy uśmiechającym się z zadowoleniem ojcu.

- Honor to godność i wypełnianie powinności - padła odpowiedź Georgea Hopkinsa.

- Bardzo dobrze, Hopkins. Kandydat Akademii Weltona, Knox Overstreet!

- Tak, proszę pana - Knox wstał.

- Czym jest dyscyplina? - zapytał Nolan.

- Dyscyplina to szacunek dla rodziców, nauczycieli i dyrektora szkoły. Dyscyplina to nasz obowiązek.

- Dziękuję, panie Overstreet. Kandydat Akademii Weltona, Neil Perry!

Knox usiadł, a siedząca za nim matka poklepała go wzruszona po ramieniu.

Teraz wstał Neil Perry. Kieszeń na piersi jego szkolnej bluzy zdobiły kolorowe odznaki za osiągnięcia w nauce. Stał wyprostowany, wpatrując się obojętnym wzrokiem w dyrektora.

- Doskonałość, panie Perry?

- Doskonałość to rezultat ciężkiej pracy - wyrecytował monotonnym głosem. - Doskonałość to klucz do sukcesu, w szkole i wszędzie poza szkołą. - Kiedy skończył, usiadł i wpatrzył się beznamiętnie w przestrzeń.

- Szanowni panowie - zaczął znowu Nolan - w Akademii Weltona pracować będziecie dużo ciężej, aniżeli gdziekolwiek wcześniej pracowaliście w swoim życiu. Nagrodą za ten wysiłek będzie życiowy sukces, którego wszyscy bardzo od was oczekujemy.

W związku z przejściem na emeryturę naszego ukochanego profesora języka angielskiego, pana Portiusa, pozwolą państwo, że przedstawię jego następcę, pana Johna Keatinga, który sam jest absolwentem naszej szkoły, a który przez ostatnich kilka lat uczył w zacnych murach londyńskiego gimnazjum Chestera.

Pan Keating, który siedział w grupie pedagogów, uniósł się lekko i skinął głową. Średniego wzrostu i niewielkiej postury, Keating był przeciętnie wyglądającym mężczyzną po trzydziestce. Miał inteligentne, brązowe oczy, średniej długości ciemne włosy i nie schodzący z twarzy ciepły uśmiech. Robił wrażenie osoby godnej szacunku i znakomicie wykształconej, jednak ojciec Neila Perryego zmierzył go wzrokiem pełnym nieufności.

- Na zakończenie naszej inauguracyjnej ceremonii - powiedział Nolan - chciałbym poprosić o kilka słów najstarszego z żyjących absolwentów naszej Akademii, pana Aleksandra Carmichela Juniora, z rocznika szkolnego tysiąc osiemset osiemdziesiąt sześć.

Zgromadzeni w kaplicy głośną owacją i powstaniem z miejsc powitali osiemdziesięcioletniego człowieka, który wyniośle odtrącając wyciągnięte ku niemu pomocne dłonie, podreptał wolno w kierunku mównicy. Staruszek wymamrotał do mikrofonu kilka niezrozumiałych dla nikogo słów, uśmiechnął się serdecznie, pomachał ręką, i uroczystość dobiegła wreszcie końca. Uczniowie i rodzice zaczęli wychodzić z kaplicy na przejmujący chłodem dziedziniec szkolnego campusu.

Od rzeczywistości świata zewnętrznego Akademię Weltona odgradzały stare, zmurszałe budynki i pielęgnowana w nich pieczołowicie surowa tradycja. Dyrektor Gale Nolan, niczym proboszcz stojący po niedzielnej mszy na schodach swego kościoła, przyglądał się z wysoka żegnającym się rodzinom.

Matka Charliego Daltona odgarnęła synowi włosy z czoła i tkliwie go pocałowała. Ojciec Knoxa Overstreeta objął syna po męsku, kiedy spacerowali po dziedzińcu, oglądając marmurowe tablice, upamiętniające fundatorów szkoły. Ojciec Neila Perryego stał wyprostowany przed synem i poprawiał wpięte w kieszeń jego bluzy odznaki. Trzymający się na uboczu Todd Anderson czubkiem buta wygarniał z ziemi kamyk. Jego rodzice stali kilka metrów dalej i nie zwracając na niego uwagi, rozmawiali z rodzicami jakiegoś innego ucznia. Wpatrującego się ponuro w ziemię Todda zaskoczył nagle Gale Nolan. Podszedł do niego, chcąc odczytać imię i nazwisko na przypiętej do swetra etykietce.

- Aaa, pan Anderson - zaczął. - Czeka cię poważne zadanie. Twój brat był jednym z prymusów naszej Akademii. Z pewnością mu dorównasz.

- Dziękuję, proszę pana - odpowiedział Todd słabym głosem.

Niczym dobry gospodarz, Nolan ruszył dalej, mijając po drodze rodziców, pozdrawiając ich i uśmiechając się nieustannie. Zatrzymał się dopiero przy panu Perrym i jego synu. Położył rękę na ramieniu Neila.

- Wiele sobie po tobie w tym roku obiecujemy, Perry - powiedział poważnie.

- Dziękuję, panie Nolan.

- Na pewno nie zawiedzie - rzucił ojciec Neila. - Prawda, synu?

- Będę się bardzo starał.

Nolan poklepał Neila po ramieniu i ruszył dalej. Zauważył, że wielu najmłodszych uczniów z trudem powstrzymuje łzy, a niektórzy płaczą tuląc się do matek.

- Na pewno ci się spodoba - przekonywał głośno jeden z ojców, machając na pożegnanie ręką i odchodząc spiesznie w kierunku parkingu.

- Nie bądź dzieckiem - łajał inny zapłakanego syna.

Z wolna dziedziniec pustoszał, jeden po drugim samochody opuszczały szkolny parking. Akademia Weltona stała się teraz dla chłopców nowym domem, odizolowanym w pięknych, ale surowych lasach Vermontu.

- Chcę do domu! - krzyknął jeszcze jakiś chłopiec chlipiącym głosem. Ktoś ze starszych klas poklepał go pocieszająco po ramieniu i poprowadził w kierunku bursy.


ROZDZIAŁ II

 

 

- Wolniej, proszę panów, wolniej. Nie biegiem! - nawoływał nauczyciel z wyraźnym szkockim akcentem.

Czterdziestu uczniów młodszej klasy zbiegało ze schodów w bursie, podczas gdy piętnastka starszych usiłowała utorować sobie między nimi drogę na piętro.

- Tak, tak, panie McAllister - powiedział któryś z pierwszoroczniaków. - Przepraszam, proszę pana.

McAllister z dezaprobatą kiwał głową, patrząc, jak chłopcy wybiegają z budynku i pędzą przez campus.

W wyłożonej dębową boazerią Sali Reprezentacyjnej siedmiu uczniów czekało na wezwanie dyrektora Nolana. Co pewien czas kilka par oczu niespokojnie kierowało się ku schodom po przeciwnej stronie, które prowadziły do wychodzących na pierwsze piętro drzwi. Niebawem pojawiło się w nich pięciu chłopców. Ciężkim krokiem zaczęli schodzić na dół. Za nimi, na szczycie schodów stanął stary, siwiejący dr Hager.

- Overstreet, Perry, Dalton, Anderson, Cameron! - krzyknął.

Kiedy szli gęsiego na górę, pozostała na dole dwójka śledziła z przejęciem ich odejście.

- Hej, Meeks, jak nazywa się ten nowy? - zapytał jeden z nich.

- Todd Anderson - odparł szeptem Steven Meeks.

Ta wymiana zdań nie uszła uwadze starego Hagera.

- Panowie Meeks i Pitts! Nagana! - krzyknął z groźbą w głosie.

Chłopcy spojrzeli w inną stronę. Rozżalony Pitts uniósł oczy ku niebu.

- Pitts! Dla ciebie dodatkowa nagana! - Dr Hager był już wprawdzie stary, ale wzrok miał sokoli.

Wezwani chłopcy podążyli za Hagerem, który żwawym krokiem zmierzał prosto do gabinetu Galea Nolana. Po drodze musieli przejść przez sekretariat szkoły, który prowadziła żona dyrektora, pani Joan Nolan.

Chwilę później stali przed rzędem ustawionych naprzeciwko dyrektora krzeseł. Nolan siedział przy swoim biurku. Obok niego, na podłodze wylegiwał się wielki dog.

- Witam panów w nowym roku szkolnym. Panie Dalton, jak się miewa ojciec?

- Dobrze, proszę pana - odparł Charlie.

- Doskonale, proszę przekazać mu moje pozdrowienia. Czy pańska rodzina przeprowadziła się już do tego nowego domu, Overstreet?

- Tak, proszę pana. Jakiś miesiąc temu.

- Wyśmienicie - Nolan uśmiechnął się zagadkowo. - Słyszałem, że to piękny dom.

Poklepał psa po głowie i podał mu krakersa. Dog schrupał ciastko z apetytem. Chłopcy czekali, niepewni i zakłopotani.

- Ale do rzeczy - podjął Nolan. - Anderson, jesteś tu nowy, niech więc będzie mi wolno wyjaśnić ci, że w Akademii Weltona każdemu z uczniów wyznaczam zajęcia pozalekcyjne, biorąc przy tym pod uwagę talent, kwalifikacje oraz dotychczasowe zainteresowania. Zajęcia te są traktowane w równie poważny sposób, co zwykły rozkład lekcji, prawda, chłopcy?

- Tak, proszę pana! - odkrzyknęli pozostali zgodnym chórem.

- Za nieobecność na tych zajęciach udzielane są nagany. A więc tak... Najpierw Dalton: gazetka szkolna, przysposobienie wojskowe, piłka nożna, wiosłowanie. Knox Overstreet: Stowarzyszenie Kandydatów Akademii Weltona, gazetka szkolna, piłka nożna, Klub Synów Absolwentów. Neil Perry: Stowarzyszenie Kandydatów Akademii Weltona, kółko chemiczne, kółko matematyczne, Księga Pamiątkowa Akademii, piłka nożna. Richard Cameron: Stowarzyszenie Kandydatów Akademii Weltona, Klub Dyskusyjny, wiosłowanie, przysposobienie wojskowe, kółko medyczne, Rada Honorowa.

- Dziękuję, proszę pana - powiedział Cameron.

- Jeśli zaś chodzi o ciebie, Anderson... opierając się na danych przekazanych mi ze szkoły w Balincrest: piłka nożna, przysposobienie wojskowe, Księga Pamiątkowa Akademii. Czy może coś pominąłem?

Todd stał w milczeniu. Usiłował wydusić z siebie kilka słów.

- Słucham, panie Anderson, słucham - pomagał mu Nolan.

- Ja... wolałbym... wiosłowanie... proszę pana - Todd wykrztusił wreszcie ledwie słyszalnym głosem.

Nolan spojrzał na niego. Todd zaczął się trząść ze zdenerwowania.

- Wiosłowanie, powiadasz...? Wiosłowanie? Ale zgodnie z tym, co tu mam napisane... w Balincrest grałeś w piłkę nożną. No, więc?

Todd znowu zmusił się do wysiłku.

- Grałem... tak... ale... - szeptał.

Nad jego brwiami pojawiły się błyszczące kropelki potu. Zacisnął pięści, tak mocno, że zbielały mu palce. Pozostali chłopcy widzieli, jak walczy z napływającymi łzami.

- Polubisz piłkę nożną, Anderson - Nolan przerwał narastające napięcie. - To wszystko. Możecie odejść.

Chłopcy wymaszerowali równym krokiem. Na twarzy Todda malowała się rozpacz. Dr Hager wezwał następnych.

W drodze do bursy Neil Perry zaczekał na wlokącego się za wszystkimi Todda i podał mu dłoń.

- Będziemy mieszkać w jednym pokoju - powiedział. - Nazywam się Neil Perry.

- Todd Anderson - odparł cicho Todd.

Przez jakiś czas szli w niezręcznym milczeniu.

- Dlaczego przeniosłeś się z Balincrest?

- Mój brat kończył Akademię Weltona - wyjaśnił Todd.

Neil spojrzał na niego zaciekawiony.

- Ach, to ty jesteś TEN Anderson? Todd wzruszył ramionami.

- Rodzice od początku chcieli, żebym się tu uczył, ale nie miałem wystarczająco dobrych ocen. Musiałem zacząć w Balincrest, żeby się trochę podciągnąć.

- Cha, cha, trafiłeś z deszczu pod rynnę - zaśmiał się Neil. - Nie sądzę, żeby ci się tutaj spodobało.

- Już mi się nie podoba.

W holu bursy panował nieopisany rozgardiasz. Chłopcy biegali w tumanach unoszącego się kurzu, dźwigając swoje walizki, torby podróżne, maszyny do pisania, książki, poduszki, gramofony... Przy wejściu stał portier i pilnował sterty bagażu. Neil i Todd zaczęli szukać swoich rzeczy. Pierwszy swoją pękatą torbę i skórzaną walizkę znalazł Neil. Zarzucił sobie torbę na plecy, chwycił mocno walizkę i ruszył do pokoju.

- Nie ma jak w domu - zachichotał pod nosem, gdy wszedł do ciasnego pomieszczenia, w którym z trudem mieściły się dwa łóżka, dwie szafy i dwa biurka.

Rzucił bagaże na jedno z łóżek. Przez uchylone drzwi do pokoju zajrzał Richard Cameron.

- Podobno masz tego nowego - powiedział. - Słyszałem, że to drętwa natura. Ooops, pardon! - dodał, widząc za sobą Todda, i wycofał się szybko za drzwi.

Todd minął go w progu, położył swoje rzeczy na drugim łóżku i zaczął się rozpakowywać.

- Nie przejmuj się Cameronem - powiedział Neil.

- To kawał dupka.

Todd wzruszył ramionami, skupiając uwagę na walizkach.

W pokoju pojawili się Knox Overstreet, Charlie Dalton i Steven Meeks.

- Słuchaj, Perry. Wieść gminna niesie, że latem brałeś dodatkowe lekcje.

- To prawda, z chemii. Ojciec uznał, że powinienem opanować trochę materiału naprzód.

- Hmm - zastanawiał się Charlie - Meeks jest orłem w łacinie. Ja tak jakby nie zapomniałem wszystkiego z gramatyki, więc mamy już dobrą grupę naukową, co ty na to?

- Jasne, tyle tylko, że wcześniej proponował mi to samo Cameron. Nie macie chyba nic przeciwko temu, by go przyjąć?

- A on w czym się specjalizuje? - zaśmiał się Charlie. - W lizusostwie?

- Daj spokój - rzucił Neil. - To przecież twój kumpel z pokoju.

- Nic na to nie poradzę - Charlie potrząsnął głową.

Podczas tej wymiany zdań Todd nie przestawał wyjmować i układać na łóżku swoich rzeczy.

Podszedł do niego Steven Meeks.

- Cześć. Chyba się nie znamy, prawda? - zagadnął.

- Nazywam się Steven Meeks.

Todd nieśmiało wyciągnął dłoń.

- Todd Anderson.

Teraz również Knox i Charlie wyciągnęli ręce.

- Charlie Dalton.

- Knox Overstreet.

Todd uścisnął im dłonie.

- Chłopaki, trzeba wam wiedzieć, że bratem Todda jest nie kto inny jak Jeffrey Anderson - powiedział Neil.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin