Nowe Jeruzalem.doc

(142 KB) Pobierz

Nowe Jeruzalem

by Lesto

 

01 Żelazny piorun

 

Ranek. Parę minut bezcelowego dreptania po mieszkaniu. Kibel, lodówka, czajnik... Kawa! Teraz można wreszcie zacząć trzeźwo myśleć. Co dzisiaj będzie w robocie? Zaraz, zaraz, chyba dalej liczenie ramienia dźwigu. Można się chyba spóźnić, bo samej roboty zostało na 5 minut. No i oczywiście stara obietnica:

"Oczywiście prócz premii czeka Pana awans!"

Dupa nie awans. Już to wcześniej słyszał. Ten prostak robi wszystko, aby ludzi nie stracić. Z resztą co to za "awans"? Zatrudnią kolejnego nepotycznego nieroba na stanowisko pomagiera. Na samą myśl o czymś takim ma się ochotę usłyszeć niemal niezmienny tekst:

"Doskonale rozumiem pańską sytuację! Jednocześnie pragnę gorąco Pana zapewnić, że gdy tylko znajdą się dodatkowe pieniądze w budżecie, to zajmiemy się tym w pierwszej kolejności!"

Dość tego dumania. To nic nie da, a do roboty trzeba ruszać czym prędzej.

 

* * *

 

Budynek z czerwonej cegły porośnięty dzikim winem. Przełom XIX i XX wieku. Jeden z synonimów piękna... Zaraz obok seria parowozów Tkt, Pm 36 "Piękna Helena", oraz barmanki z jednej z jadłodajni i kilka koleżanek z pracy. Szkoda, że z żadną z nich nie da się przespać. Na werandzie nad drzwiami wejściowymi stał niewysoki mężczyzna. Postać w szarym płaszczu, z włosami do ramion paliła papierosa wpatrzona gdzieś w spowite jesiennymi mgłami pola i gaje.

-Ejże, cholerny nałogu! - Szczery uśmiech to najlepsze powitane przyjaciół. A słowa? Słowa to sprawa drugorzędna... - Dajesz znaki dymne, czy jak?

-Pewnie! - Gest, mina, grymas twarzy. Na codzień mężczyźni nie używają zbyt wielu słów. Przecież tyle można bez nich wyrazić... - Wysyłam SMS-y do zaprzyjaźnionych plemion!

Biuro projektowe było na piętrze. To aż dziwne, że ktoś umieścił taką instytucję w jakiejś wiosce, wiele kilometrów od miasta. Pokoik skąpany był w pomarańczowo-złotym świetle porannego słońca, wpadającym przez szerokie szpary w żaluzjach.

-W takim świetle, to się nie da pracować! - Donośny głos był obliczony na dotarcie do przemykającego korytarzem szefa. Ów pomknął dalej, co znaczy, że tekst podziałał.

W istocie kiedyś próbował zmienić mu gabinet, ale tu coś nie tak, tam znowu przy kiblu. No i te żyły wodne! W istocie, trudno wykurzyć kogoś z ulubionego pokoju, jeżeli jedynym celem narzekań jest usprawiedliwienie zaczynania pracy od... przerwy na odetchnięcie.

Po powieszeniu kurtki na wieszaku i zastartowaniu komputera, wśród starych mebli i dobrze znanych ścian, nie było już co robić przez najbliższych kilka minut. Korytarz prowadzący do oszklonych drzwi na werandę zawsze był centrum życia zakładu. Przy ścianie po lewej od wyjścia stał automat do kawy. Nieraz ustawiały się tam kolejki, bo było kilka osób twierdzących, że kawa w pracy to jedyna rzecz, która może pozwolić im przeżyć. Bardziej wewnątrz droga była szersza. Ponoć mały, kwadratowy pawilonik ze stolikiem był kiedyś osobnym pokojem, ale aby ułatwić komunikację wewnętrzną wyburzono ścianki działowe. Docent, bo tak go tu wszyscy nazywali, demonstrował Nowemu działanie swojego wspaniałego urządzenia. "Biurowy Diagnosta" wyglądał jak suszarka do rąk w kiblu, i zdaniem reszty załogi, to drugie urządzenie jest bardziej przydatne. Ale widząc radość Docenta, nikomu nie przyszłoby na myśl powiedzieć mu to wprost... A nawet mu to sugerować. Może kiedy zrobi jeszcze coś, o czym będzie można powiedzieć "To działa!".

Chłodny powiew wiatru potrafił wpędzić w jesienną zadumę. Gdzieś w oddali, za wzgórzami było miasto rodzinne, matka, ojciec, groby dziadków. W takich chwilach można uwierzyć w spirytyzm. Wiatr zdaje się szeptać głosami przeszłości prawdy o...

Błysk! Tuman! Wielki i momentalny! Szybka myśl:

"Bomba fosforowa??"

I jeszcze szybsza:

"Tam nie ma poligonu!"

Po zboczu zaczęło pędzić wszystko. Drzewa, krzewy, słupy i mgły...

-Na ziemie!!! - rozpaczliwy wrzask nie mógł przełamać huku.

Do środka! Do budynku! Raz, dwa, trzy... Brzęk szkła i jednoczesny skok. W przód. Płasko. Na twarz. Ręce na głowę i czekać. Świat zawył w nagłym konaniu. Ten głos... Ten głos to śmiertelne wołanie z zaświatów. To wycie tak przeraźliwe, że aż nagle ucichło. Ubranie i włosy falowały targane podmuchem. Ale w głowie nie było nic. Tylko ten monotonny i jednostajny pisk w uszach. I nagle spokój. I jakby na wieczność ustał ten wiatr. Wiatr piekielny, porywający dusze daleko poza nasz świat, prosto w objęcia przeznaczenia i nieuchronnego końca. Leżenie z zaciśniętymi oczami na podłodze zdawało się trwać wieki. I ten przejmujący, obcy bezruch.

"Co dalej??"

"Nie wstawaj."

Ten głos... Głos w głowie... Głos własny, ale odporny na wolę posiadacza. Głos stanowczy. Ostrzeżenie z dna duszy, z zewnątrz...

Odruchowo osunął prawą dłoń. Wcześniej leżał tyłem do podmuchu. Teraz było odwrotnie. Fala pyłu. drobny gruz... Czemu wciąż nic nie słychać? Tylko ten pisk... ten pisk.

I cisza. Świat znów zamarł.

Lekki, zimny powiew jesieni mógłby wprawić w zadumę.

"Jesień. Jesień..."

I w tej chwili znów była tylko jesień. Usiadł i spojrzał przez w dół korytarza. Gdzieś za wzgórzami był wielki grzyb. Ale to normalne, w końcu jest jesień. U uszach dalej był tylko pisk. Ciało zdawało się nieważkie, tak, że nie czuł nawet kiedy wstał. Wkoło gruzy. Chyba nie ma sufitu. Docent stoi przy swoim urządzeniu. Zgięty w pół zdawał się modlić. Poruszał ustami... Coś mówił? Automat do kawy rozbity i pokryty kurzem. Ktoś przed nim siedzi. Znam go? Tak, tak to... Nie, nie znam. Nieważne. Wszystko jest nieważne, jest jesień. Wszystko pogrążone było w tej myśli. Oni wszyscy, pokaleczeni, klęczący. Oni wszyscy wyglądali jakby  mówili to samo... Jesień.

-Tego miało nie być. - Czyj to głos? Szary płaszcz... Szary Płaszcz! - Bracie. Tej wojny miało nie być.

-Miało nie być. - Własny głos powtórzył słowa Szarego Płaszcza jak echo.

Okolica napełniła się dźwiękami. Ktoś płakał, ktoś mamrotał równania. Te głosy... Znajome! Znam ich! To... to... Nie znam ich. Brzmią tak jakoś obco. Brzmią tak obco, choć zdaje się, że gdyby wytężyć pamięć można by każdy z nich komuś przypisać.

-Mieliśmy rację, przyjacielu. Sprzedali nas. - Szary Płaszcz siedział na ziemi, oparty plecami o mur. Gdzieś w oddali rósł wielki grzyb...

-Sprzedali?

-Tak, tak jak przewidywaliśmy. Schrony były dla wybranych.

I nagle coś stało się obce. Tak jakby świat stał się zupełnie inny, niż być powinien. Nie ma dachu! Gruzy! Krew! Co tu się stało? Kolega w szarym płaszczu siedzi na ziemi i trzyma ręką ranę ziejącą z boku. Drugą kreśli przed sobą zygzaki w powietrzu, jakby nie widział, lub widzieć przestawał.

-Więc to był atak.

-Owszem. - Głos rannego zdawał się słabnąć - "Szczęśliwi ci, którzy umrą pierwsi...". Miałeś rację...

-Ale twierdziłem też, że nie wszyscy zginął. Ocaleje wielu, i to nie tylko "zbawieni". Wstawaj! - Nagła stanowczość i wyciągnięta ku koledze dłoń, wyrażały całą stanowczość desperackiego przypływu woli przetrwania.

-Daj spokój. -Te słowa... Cios w podstawy woli. Jakby cały wysiłek zebrania się w sobie miał teraz pójść na marne... Czemu??? - Czarna krew...

-Czarna krew... - Podobna do poprzedniej pustka zaczęła oplatać mackami umysł. I znów pustkę zaczęło wypełniać "słowo" - Czarna krew...

-Hej! Nie odpływaj! Człowieku, tylko nie ty!

Słowa zdawały się docierać z oddali. Kim jest Szary Płaszcz? Ktoś tu chodzi. Ktoś jęczy. Szary płaszcz czegoś chce. O co mu chodzi? Droga? Iść? Ahhh!!!! Ponowny zryw woli wdarł się burzą w układający się w zrozumiałą całość świat... Świat tym bardziej dziwny, że nic tu nie było proste, choć takie się zdawało.

-Skup się stary. - Głos powoli przechodził w szmer. - Możesz chodzić, więc musisz iść. Nie oglądaj się! Leżącym już nie pomożesz, a martwy nie pomożesz żywym. Musisz iść! I pokaż mi tą strzykawkę.

Co? Jaką strzykawkę? Zaraz! Człowiek... rower... torba... pomoc... Strzykawka? I nagle poczuł, że ma w ręce podłużny, lekki cylinder. Spojrzał. Mała plastykowa strzykawka z pordzewiałą igłą i nalepioną etykietką.

-Proszę.

Umierający wziął przedmiot z jego ręki. Chwilę czytał. Oddał.

-Skup się, bo to mogą być moje ostatnie słowa. To stary preparat Obrony Cywilnej. Coś jak jodyna, ale podawane dożylnie. Pozwala przeżyć, kiedy sięgnie Cię promieniowanie... Uciec. Magazyny musiały dawno popaść w ruinę, a ten stary, co to roznosi... Wstrzykniesz to sobie, gdy promieniowanie się zbliży. Pamiętaj!

-Kiedy? - Umysł chłonął każde słowo rozmowy, i zapisywał je niczym na kamiennej tabliczce.

-Za 30 dni. Coś koło tego. Tylko znajdź sobie czystą igłę!

Pustka. Znów pustka. Ale inna. Ta nie napełniała się jednym "słowem". Ta pustka była jak autopilot, gdy pilot zasłabł.

-Idź. - Polecenie. Wykonać. - Weź swoją torbę i idź... - Kaszel. Gdzieś z tyłu. Kroki. Własne kroki. Kaszel się oddalał. - Ja... tu posiedzę. Mam... ładny widok... ostatni... na Grzyb.

Te ostatnie słowa zabrzmiały inaczej. Bliżej. Jakby we własnej głowie. Nogi same się poruszały. Na lewym boku coś się obijało. W prawej dłoni coś było. Nogi szły dalej. Same...

 

* * *

 

-Ale daliśmy czadu! - Ulica. Cień. Chmury. Mrok. Głos... Głosy.

-A jak! Plaster gumy, elektrolit, brezent...

Ach! Co oni pierdolą!? Jaki elektrolit!? Co się dzieje?? Co to za ulica? Kroki? Kroki w koło? Pochód? Czemu tu tak ciemno? Co za chmury zasnuły niebo?

-Jebut!

-JEBUT!!! - Ci dwaj się z pewnością uwzięli! Tak! Bezsprzecznie robią to na złość! Przekrzykuje się dwóch takich, i myślą, że są fajni!

Ile już szedł? Czemu nic nie pamiętał z drogi? Dokąd właściwie zmierzał? Świat ewidentnie tętnił wrogością. Dwaj przekrzykujący się z szkaradnej euforii durnie. Inni idący w tę samą stronę. Wszyscy szarzy. Wszyscy milczący. Oni łypią! Wszyscy się gapią! Tacy wstrętni. A wstręt leje im się z oczu, zalewa ulicę. Oni wiedzą. Wszyscy. Oni to robią specjalnie! Tak! Specjalnie z nienawiści, aby złamać wszystkich, co mają jeszcze nadzieję. By stali się tacy jak oni. Tępi. Martwi.

-Buum! Buuum! Wszystko nasza robota! - Głosy oddalały się.

Poszli sobie! Nareszcie! I co to niby miało znaczyć!? Ich robota? Ha! Niedouczeni maluczcy! Taki wybuch z gumy i elektrolitu...

Coś uderzyło o nos buta. Ulica jakby się zachwiała. Zakołysała. Czemu ziemia się tak szybko zbliża???

Plaśnięcie. Ciemność. Piach w ustach. Coś brzęknęło. Tak tu zimno... "Wstań."

-Tak. - Ciche jęknięcie. Czyje? Co za "Tak"? To ja? To mój głos? Ale z kim ja rozmawiam? Kto śmie mi rozkazywać!?

Nagle znowu przed oczami był chmurny horyzont. Ale to już nie jest to miejsce. To nie jest ta ulica! Co to za istoty!? Ta nienawiść! Nie! Oni otaczają! Otaczają a potem duszą! Czemu tak patrzą!? Tyle zła! Proszę! Te zombie! Zbliżają się! Głodne i nienawistne! Nie!...

Iść! Iść, tak długo, aż opuszczą siły! Oni na to czekają... Wówczas zaatakują. Podejdą ze wszystkich stron... Obejmą krwawymi, skostniałymi z lodowatego zła szponami. Obejmą ręce. Rozciągną na ziemi. Wydrapią serce szponami, wgryzą się w wątrobę kłami... wpuszczą żrący jad do mózgu...

Jeden stoi z przodu. Duży. Zimny. Zły. Stoi i czeka. On wie. On już wie! To koniec! On tu jest po mnie! Ma mnie zatrzymać! Przed czasem!? Nie! Jest za wcześnie! Proszę... BŁAGAM! To za wcześnie! Ja jeszcze idę! Nie zatrzymuj mnie! Jesteście głodni, ale ja chcę jeszcze pożyć! Mogę iść! NIEEEEEE!!!... Nie, proszę... Jest już tu. Tuż, tuż przede mną... Krok. Jeszcze dwa i rzuci się głodny... On się nie rzuci. Pozwoli, abym na niego wszedł. Abym sam wpadł w jego sidła...

-Dokumenty! - Płaczliwy głos wydobył się nagle ku własnemu zaskoczeniu. - Muszę wrócić po dokumenty!

Ach! Patrzajcie, oto świta wam jutrzenka nadziei! Wróć! Wróć po dokumenty! Ale jak? ONI tam są! Idą tu! Są wszędzie! To na ten moment czekali! To koniec... Nie ma papierów, nie ma przyszłości wśród nich. To koniec, koniec... Tylko zamknąć oczy... Nie patrzeć. Nie patrzeć...

-Mamy Twoje dokumenty.

Kto to? Co to za głos? To żaden z nich! Oni są tacy wrodzy, tacy obcy... A Głos brzmi przyjaźnie! To bezsprzecznie przyjaciel! Ma Dokumenty! Tak!

Ulica jaśniała w świetle przytłumionego, popołudniowego słońca. Niebo skrył granat burzowych chmur, ale w oddali skrzył się świetlisty krąg horyzontu. Zombie? Jakie zombie? Tu jest światło nadziei! Nadzieja. Nadzieja i miłość płyną z ich twarzy! Idą cicho... To anioły! Ja idę wśród aniołów wędrujących ku niebu... I ten ujmujący... Ktoś. Kto to jest? Wyrósł jakby znikąd! Tu gdzie stał najstraszliwszy z zombie, stoi teraz najwspanialszy z aniołów! On wyszedł przed Bramy! Wyszedł mnie wypatrywać! Wyszedł na spotkanie...

-Prowadź! - Nawet własny głos napełnił się nadzieją. Ona jest! Jest tu wokół! - Pójdę za tobą!

Te anioły! Majestatyczne i cudowne! Wszystkie zdążają do nieba! A ja razem z nimi...

 

* * *

 

-A to co za jeden? - Głos. Spokojny, wyważony. Co się stało? Gdzie ja jestem?

-Błąkał się po ulicy. - Głos inny. Inny, i jakby znajomy... Dokumenty? - Wpadliśmy na siebie przypadkiem. Zaczął bredzić coś o dokumentach...

Tak! Dokumenty! To absurd... Jak mogłem szukać papierów, skoro mam je zawsze przy sobie? Ale skoro to nie był sen...?

-Co dokładnie mówił? - Głos wydawał się być wyraźnie zainteresowany.

-Jęknął coś o wracaniu po dokumenty. Nawet próbował rzucić się w drogę powrotną...

-I co? - W głosie rozbrzmiał naraz wybuch entuzjazmu.

-Powiedziałem, że mam te jego dokumenty... Poszedł za mną jak owieczka, ale chyba nie rozumiał, co do niego mówiłem. Patrzył tylko z uśmiechem i czasem wykonywał proste polecenia.

-Ach! - W głosie zabrzmiała wyraźna nuta zawodu. - Po prostu był w szoku! Eh, to wszystko tłumaczy...

Szok? Po czym? Coś było... Pamięć przywołuje mgliste obrazy, ale tak nierealne, że równie dobrze mogłyby być ze snu... Ja leżę?

-Hehe! Nie znajdziesz skarbów III Rzeszy! A przynajmniej nie w tej chwili. - Rozbawiony płonnymi nadziejami towarzysza, znajomy głos przesunął się bardziej na prawo.

-A to co? - Badawczy głos zdawał się wyrażać lekką wrogość. - Narkoman?

-A! To! - Głos nachylił się chyba na moment nad czymś po prawej stronie... łóżka? - Też tak pomyślałem. Ściskał to w dłoni. To chyba środek wojskowy...

-Pierdolisz! - Poszum szybkiego wyciągania ręki - Nooo doobra... Narkomana możemy chyba odwołać. Niech skonam! Jeśli to jego... w co wątpię patrząc na igłę, to gość musiał być bardzo zapobiegliwy. A jeśli nie... Jeśli nie, to musi mieć cholerne szczęście.

-Ma. Przeżył.

Odgłos kroków. Z prawej. Szybkie, pewne.

-Czołem! - Nowy głos. Mówi szybko, pewnie. Zadziwiające, jak wiele krok potrafi powiedzieć o człowieku...

-Czołem! - Chórek dotychczasowych rozmówców.

-Znaleźliśmy sporo osób z niewielkimi strzykawkami oznaczonych jako środki ochrony przed promieniowaniem... Takich jak ta. - Ostatnie słowa zabrzmiały jakoś tak niepewnie. Tak... Jest nieco zdziwiony...

Chwila! Strzykawka? Tak, tak... Było coś! Tylko co? Błysk, dym, wiatr...

-Strzykawka! - Powiedział jakby mimo woli siadając nagle na łóżku i otwierając oczy.

Duży namiot polowy pełen był łóżek. Przy każdym stała mała skrzynka, a w niej jakieś rzeczy. Część łóżek była pusta, choć wyraźnie ktoś z nich korzystał. A nasza skrzynka? Torba, kurtka... To ja ją zabrałem? Cholerny łeb! - Gdzie strzykawka!?

-Jest tutaj. - Przy łóżku stało trzech ludzi. Jeden w kitlu. Właściciel znajomego głosu, który, jak się zdaje, przyprowadzał ocalałych w to miejsce, spokojnym, acz stanowczym gestem umieścił mały przedmiocik w wyciągniętej po niego dłoni. - Proszę. Powiesz nam, co to jest?

-Antidotum... - Są mili. Moje rzeczy, jak się zdaje, są w komplecie. Interesują się człowiekiem... To jakiś obóz dla tych co przeżyli? Wytęż pamięć! Czas okazać dobrą wolę! - Byłem w pracy... Błysk, tuman na horyzoncie, wiatr jak silna fala... Wielu zginęło pod gruzami. Pamiętam kogoś, kto rozdawał takie strzykawki wszystkim, którzy nie byli ranni... Mam to zażyć za 30... - Za oknem świtało. - ile spałem?

-Przybyłeś wczoraj po południu.

-29 dni. Kiedy promieniowanie do mnie dotrze. To pozwoli mi żyć dłużej. Potrzebna mi czysta igła...

-Jako kto pracowałeś? - Człowiek w kitlu wyglądał, jak by już miał przygotowany zestaw nowych pytań. No nic, trzeba odpowiedzieć.

-Stój! - Nowy najwyraźniej miał jakąś ważniejszą sprawę. - Po to tu jestem. Ma się stawić na wywiad u szefa. Chcesz wiedzieć, co to za jeden? To wpadnij. A ty - Patrzy na mnie. Wywiad? Raczej jakieś przesłuchanie. - Bierz rzeczy i idziesz ze mną. Potem sobie odpoczniesz.

-Zgłoś się później do mnie po czystą igłę. - Gość w kitlu uśmiechnął się. Dobra, wpadnę. To miłe, że ktoś o mnie pamięta...

-Dziękuję. - Torba na ramię. Kurtka przez ramię... Teraz dopiero widać, że na większości łóżek śpią ludzie. Tacy cisi, tacy spokojni. - Komu w drogę, temu kopa. To gdzie idziemy?

 

 

 

 

 

02 Obóz

 

-A czy szanowny "Pan Inżynier" potrafi cokolwiek przydatnego? - Szyderczy ton szefa obozu rozbrzmiewał w jego głosie od początku rozmowy, jednak kiedy dowiedział się o wykształceniu przesłuchiwanego...

-Nie, raczej tylko siedzę i liczę... - Tak chętnie bym mu pokazał... Lepiej nie! Cały "obóz" pełen jest dresów, a ten tutaj wygląda na ich herszta. Czasem lepiej beczeć jak potulna owieczka.

-Już wiem, skąd Cie znam! - Szczupły, ubrany na czarno gość z długimi włosami i jakoś tak znajomymi rysami twarzy wyrwał się nagle zza stołu. - Dwa lata temu spotkaliśmy się na turnieju w zamku...

-"Rycerzyk"! - Za te słowa... Za ten szyderczy ton bijący wodotryskiem z każdej niemal głoski tego słowa... Gdzie indziej już by leżał z rozbitym ryjem... - Ba! Dwa "Rycerzyki"!

Głośny rechot huknął na cały namiot. Cztery osoby w "komisji", dwóch ludzi przy wejściu, parę osób na zewnątrz. Wszyscy gromkim śmiechem przytakiwali szyderstwu szefa. Dobry Boże! Po cholerę on się wychylał!? Mnie pogrążył mój zawód. Nie wiedział, co go czeka za takie wyznanie!? Liczył na cudowny obrót sprawy!?

-Przestańcie! - Znajomy nie tracił widocznie werwy. - Walczy świetnie! Jest jednym z lepszych we władaniu mieczem! - Ton wyraźnie przechodził tu w rozpacz... Próbę odbudowania własnej pozycji.

-Kopać kible może! - Wyrwało się komuś z "komisji".

-Dobra! - Radosny głos szefa przerwał ostatecznie rechoty. - Wyprowadzić go, dać mu łopatę i niech kopie.

-Ale... - Długowłosy chciał jeszcze zaprotestować.

-Chcesz mu pomóc? - Groźne miny. Tak... ten typ wywodzi się z dresów! To ich główny argument w rozmowie. - Co tak sterczysz jak głupi!? Do warsztatu! I nie wolno Ci tutaj wchodzić, chyba że zadecyduję inaczej!!!

 

* * *

 

Na czczo robota nigdy nie idzie dobrze. Pierwsze dwie, trzy łopaty poszły dość lekko. O głupich żartach i dogryzaniach tych durni od "Szefa" lepiej nawet nie wspominać... Z początku czegoś chcieli, ale z braku reakcji, zrezygnowali. Ach ten głód! Nawet niema siły, aby się rozejrzeć... Kogoś tam szarpią, ktoś się szamocze, podnosi głos... Kopać. Inaczej się przypieprzą.

-Psst! - Cichutko, gdzieś zza małego kopczyka piachu, zza krzaka... - Dół do pasa? Ładnie! - To ktoś znajomy! Tylko kto? Ten cholerny głód! - To ja!

-Zajebiście. - Ciche mruknięcie. Tak, to on. Znajomy z turnieju.

-Nikomu nie wolno z Tobą rozmawiać! Proszę, nie zdradź mnie! - Pewnie! Ja wiem, kiedy trzymać jęzor za zębami! - Sory, że tak wyszło. Na prawdę nie chciałem! Chodziło o to... No wiesz...

-Do rzeczy. - Mruknięcie ciche jak słabe burczenie w brzuchu, przerwało pokrętny monolog. - Do rzeczy... Bracie!

-Nie masz mi tego... A tak! Mam tu kanapki. Trzy! Z pozdrowieniami od przyjaciela! Ale proszę, zjedz tylko dwie! - Szepczący głos zadrżał... On kombinuje coś... Dużego? - Właśnie szarpali się z jakimś gościem. Chyba gliną. Zaraz go tu wrzucą. Kiedy przyjdzie, masz być "najedzony"...

-Dam mu ostatnią kanapkę, zdobędę zaufanie i dowiem się, kto to. - Dobry Boże! Mogę pisać kryminały! Plan prosty, aż zęby bolą...

-Ciszej! - Kolega przestraszył się chyba nie na żarty! - Teraz będziesz mieć parę chwil na jedzenie... Spiesz się! Wieczorem jeszcze pogadamy!

Brązowa, lniana torba wpadła do dołu. Dół miał już ponad metr. Ładny wynik... Tak jakby. Przynajmniej można był się całkiem schować i pospiesznymi, zesztywniałymi z głodu pazurami wyjąć... JEDZENIE!!! Tak!

Co to? Już południe? Trochę się zasiedziałem w robocie... Moja torba. Gdzie ona jest!? A! Leży pod krzakiem. Dobrze... Byle nie zjeść ostatniej kromki. Kurde, ta zabawa zaczyna być nawet fajna! Byle nie tracić wiary! Byle nie tracić wiary.

-"Rycerzyku"! Mamy dla Ciebie towarzystwo! - To on! Jeden z psów "Szefunia"! Chowamy kanapkę i wstajemy! - Co to!? Opierdalamy się!?

Gniewny okrzyk. Skok. Cios kijem w żebra. Ziemia... Ach... Leżę na ziemi...

-Wstawaj kurwa! - Szarpnięcie. Znów na nogach. - Bierz łopatę i kop! Tylko grzecznie! Daj koledze dobrzy przykład...

"Kolegę" zdążyli już wrzucić do dołu, wraz ze szpadlem. Gość w średnim wieku. Krótkie włosy, nieogolony, czarna kurtka mundurowa, brudna. Świeżo podarta? Oddarte prostokątne naszywki... Tamci coś krzyczą. Śmiechy. Chcą czegoś? Jeden z nich zaczyna szczać do dołu.

I nagle błysk w oczach Nowego! Podrywa narzędzie! Bierze zamach! Stój!

Szybki chwyt za stylisko zdziwił wszystkich. Nowy spojrzał jak na wroga. Nie. Daj im spokój. Chyba zrozumiał.

-Oho! "Rycerzyk" nie jest taki głupi! Grzeczny pies! Buahahahaha!

Trochę stali. Szydzili. Poszli.

-Nie daj się sprowokować. - W tym głosie zdecydowanie zabrzmiało doświadczenie. - Tylko czekają, żeby nam przylać...

Dresy już nie stoją nad głowami. Tak, już czas aby wykonać "plan". Dwa, trzy kroki w przód. Ojojoj! Zachwianie. Niby, że się potykam... I już zawiniątko jest w kieszeni nieznajomego.

-Smacznego - Cichy pomruk połączony z uśmiechem dał policjantowi do zrozumienia, że jego towarzysz nie pada z wycieńczenia. - Z pozdrowieniami od przyjaciela...

 

* * *

 

Po południu dół był już okazały. Nikt nawet nie przyszedł tego sprawdzić. Obóz zapełniał się coraz to nowszymi ludźmi. Czasem kogoś bito, a potem ogłaszano, że sobie zasłużył i... koniec dyskusji. Policjant pozostawał milczący, ale trzymał się blisko. Dresy najwyraźniej sobie odpuściły, ale niema co ich prowokować ucieczką. Te spojrzenia, kiedy przymusowi kopacze poszli nad rzeczkę, aby się umyć. Może i niema płotów, szykan, ogrodzeń... Wystarczą ci uzbrojeni goście z nienawiścią w oczach. Co tu się dzieje!?

-Trzeba by coś do żarcia skołować. - "Gadatliwy" kolega nie odpowiedział. - Wątpię, aby nam coś dali... Ale chyba chcą żebyśmy żyli.

Milczący towarzysz zabrał się za wyrywanie kłączy tataraku. Czyżby jednak wiedział co nieco o życiu poza miastem? Ponoć korzenie pałki wodnej są bardzo pożywne... Czas się przekonać, czy da się na nich wyżyć!

-Tyle chyba starczy. - Po napełnieniu torby i kieszeni, każdy miałby takie wrażenie! - Jak to nas nie zabije, to z głodu nie zdechniemy.

Towarzysz lekko się uśmiechnął, ale na widok jednego z dresów, trzymającego PM, zaraz spoważniał. Coś tu ewidentnie nie gra, a on najwyraźniej wie co. W okolicy namiotów w obozie płonęły już ogniska. Teraz wcześnie robi się ciemno... Czy to za sprawą telepatii, czy może cholernej niechęci do pupilków "Szefa", zamiast przysiadać się do któregoś z dużych ognisk, nowi znajomi ułożyli własny, niski stosik. Zapalniczka działała bez zarzutu! Odpaliła za trzecim razem. W tych warunkach to i tak dobrze.

-Z pozdrowieniami od przyjaciela! - padło nagle z cienia, a po chwili obaj złapali małe pakunki z chlebem. - Sory, że tak mało, ale więcej nie uzbierałem. Będzie Wam przeszkadzać, jeśli ktoś się dosiądzie?

-Mnie nie. - Szybkie łypnięcie na podejrzliwą minę kolegi - Ale koledze...

-Mnie też nie. - A to skubaniec! Cały czas milczał. Nic nie mówił! Wiedział, że go obserwuję i że to nie ja jestem tym "przyjacielem". Niech skonam, jeśli to nie glina!

Z cienia wyłoniły się cztery sylwetki. Długowłosy znajomy z turnieju, gość, który sprowadził nas tutaj i jakichś dwóch innych ze śladami pobicia. Wszyscy siedli przy niewielkim ogniu i wyciągnęli blaszane kubki i chleb.

-Jestem... Byłem radiotechnikiem. - Zaczął długowłosy. - Tego dupka poznałem kiedy zakładałem mu w domu nadajnik CB-radia dużej mocy. Sam go zamówił... Teraz trzyma mnie w dobrych warunkach, bo zajmuję się jego radiostacją. To zadziwiające! Łączność nie działa, elektronika usmażyła się, a on odbiera jakieś wiadomości... A tak w ogóle to mówcie mi Rączka. To taki przydomek z dawnych czasów.

-Grotek. Byłem i jestem sanitariuszem. - Tak! To dla tego był wtedy w namiocie razem z doktorkiem! - Wracałem z nocnego dyżuru, kiedy to się stało. Trochę paniki, krzyków. Ten lekarz to mój znajomy. Mówiliśmy na niego "Rzeźnik". Nie powinien się obrazić... Ale co do obozu, to przestaje mi się podobać jego szef i luzie szefa. Tutejsze porządki są, dość rzec...

-Dziwne. Mówcie mi Lesto. - Przeszłość... Przyszłość... Nowa przyszłość, nowa tożsamość... Przeżyłem tyle! Czas wnieść swój wkład we własną historię! - Byłem inżynierem-technikiem. To właśnie Grotek mnie tu przywiódł. "Szef" nielubi mnie chyba za wykształcenie i za członkostwo w bractwie rycerskim... Dzięki Rączka! A co do dresów: Uzbrojeni w PM'y patrolują obrzeża obozu. Wewnątrz tylko kilku ma pistolety, reszta chodzi tylko z pałami.

-Goblin. A kolega to Mat. - Do rozmowy włączył się jeden z pobitych. - Leją każdego kto się im sprzeciwi lub krzywo na nich spojrzy. Na początku myślałem, i chyba nie ja jeden, że to jakiś obóz pomocy dla tych co przeżyli. Teraz wydaje się to być pułapką... Ten "szef" to chyba jakiś mafiozo, czy coś! Jego ludzie wyglądają jak bandyci, zmuszają do pracy, nie pozwalają odejść...

-"Mafiozo" to zbyt duże określenie. - Wiedziałem! Ten glina coś wie! -  Kaczor, bo tak go nazywaliśmy, zaczął od burdelu. Potem ściągał haracze... Ostatnio ktoś z "góry" zakazał nam śledztwa. Wiedzieliśmy, że go chronią, ale nie było wiadomo, czemu. Mam wrażenie, że... że coś tu jest szyte grubszymi nićmi niż się zdaje. - Policjant chwilę milczał. - Przedwczoraj zabito trzech moich kolegów z komisariatu. - Teraz dopiero zapanowała niezręczna cisza. - Koledzy mówili na mnie Janek. Też tak możecie.

Do końca jedzenia, które jakoś nie chciało iść, panowała przygnębiająca cisza. Więc tak ma się to skończyć? Mamy tu pozdychać zakatowani przez oprawców o mętnych powiązaniach? Dalej! Weź się w garść! Nie można tak tego zostawić! Powiedz coś! Pokaż, że ci zależy!

"Pokaż im, że możesz coś zrobić. Pokaż, że mogą na ciebie liczyć."

Kto to powiedział? Ten głos... Więc to nie był sen? Tak! Ufam Ci! Zrobię jak mówisz!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin